Daredevil porwał mnie swoim mrocznym tonem, ciekawym czarnym charakterem i wieloma innymi rzeczami, toteż poniekąd byłam ciekawa jak poradzą sobie inne seriale Netflixa i Marvela, będące build-upem do
Defenders. Akurat w przypadku Jessiki Jones, przez długi czas nie byłam zainteresowana serialem o niej (po części też z powodu Krysten Ritter… ale o tym potem), jednak kiedy dowiedziałam się więcej o koncepcie jej postaci, wszystko się zmieniło. Czekałam na premierę, denerwowałam się ciągłymi zmianami terminów, aż wreszcie pod koniec listopada mogłam obejrzeć drugi serial Netflixa osadzony w Marvel Cinematic Universe.
I powiem szczerze, że – tak jak Daredevil – Jessica Joneswciągnęła mnie niemal od samego początku.
Jessica Jones – prywatny detektyw z supersiłą i problemami alkoholowymi – pewnego dnia dostaje zlecenie od zatroskanych rodziców Hope Schlotmann, która zaginęła i nie daje znaków życia. Prowadząc śledztwo w sprawie Hope, Jessica odkrywa, że dziewczyna padła ofiarą Kilgrave’a – złoczyńcy obdarzonego mocą kontroli umysłów, którego ofiarą padła kiedyś sama pani detektyw. Sprawy komplikują się i Jessica – wraz z najlepszą przyjaciółką Trish, prawniczką Jeri Hogarth, barmanem Lukiem Cage’m i kilkoma innymi osobami – musi udowodnić istnienie kogoś takiego jak Kilgrave i doprowadzić do jego aresztowania. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że Kilgrave ma obsesję na punkcie Jessiki i chce ją sobie znów podporządkować. Jessica ma więc ciężki orzech do zgryzienia – musi zapobiec tragedii i pokonać swój największy koszmar.
Ten serial zaczyna się jak film noir (Jessica nawet prowadzi narrację w stylu detektywów z tego typu produkcji), ale szybko zmienia się w trzymający w napięciu thriller psychologiczny. Jest mroczny tak jak Daredevil, jednak w przeciwieństwie do swojego poprzednika, sprawił, że w wielu miejscach poczułam się naprawdę nieswojo (zwłaszcza w szóstym odcinku).
Spora w tym zasługa głównego antagonisty. Kilgrave jest psychopatą, który potrafi jednym zdaniem sprawić, że ludzie zrobią absolutnie wszystko – oddadzą mu marynarkę, wejdą do szafy i będą tam siedzieć niezależnie od własnych potrzeb fizjologicznych; a nawet zabiją siebie lub innych. W dodatku Kilgrave chce zdobyć kontrolę nad Jessiką, przekonać ją, żeby do niego wróciła, bo inaczej inni za to zapłacą. Serial w umiejętny sposób pokazuje nam pełnię grozy, zarówno bycia pod wpływem kogoś o takiej mocy, jak i bycia kimś, na punkcie kogo ktoś taki ma obsesję. Dlatego chcemy, aby Jessica go jak najszybciej powstrzymała.
Przemoc – fizyczna, emocjonalna i psychiczna – wydaje się być zresztą motywem przewodnim Jessiki Jones. Relacje między główną bohaterką a jej nemezis są jedną wielką metaforą przemocy emocjonalnej, gwałtu i toksycznego związku, zarówno jeśli chodzi o zachowanie Kilgrave’a, jak i spustoszenia psychiczne, jakie pozostawia ono na Jessice. Z drugiej strony mamy Trish, która była młodocianą gwiazdą i w zasadzie była wykorzystywana przez swoją matkę do zarabiania pieniędzy; a z zeznań Wendy, żony Jeri, dowiadujemy się, że prawniczka wielokrotnie znęcała się nad nią słownie. (W pewnym momencie wydaje się, że także sam Kilgrave był ofiarą przemocy w rodzinie.)

Co zaś się tyczy samej głównej bohaterki, ma ona wiele cech klasycznego detektywa z czarnych kryminałów – jest cyniczna, złośliwa i temperamentna, a do tego ma za sobą smutną przeszłość (śmierć rodziny w wypadku, który dał Jessice supermoc; życie z Trish i jej matką, a wreszcie związek z Kilgrave’m)… jednakże jest też opiekuńcza wobec Trish, chce pomóc Hope i każda ofiara Kilgrave’a jest dla niej kolejnym ciosem.
I Krysten Ritter jest w tej roli niesamowita.
No właśnie, obsada. Od razu powiem, że ja Krysten Ritter znałam wcześniej głównie jako słodką idiotkę z Wampirzyc (tak na marginesie – fajny film, sprawdźcie go) i też w vlogu ERoda, z którego dowiedziałam się, że ma ona zagrać Jessikę Jones, wykorzystane zostało zdjęcie, na którym wyglądała właśnie jak taka słodka idiotka. Ale późniejsze zdjęcia z planu przekonały mnie, że nie będzie kimś takim w Jessice Jones.
W tym serialu zresztą grały dwie aktorki, za którymi zwyczajnie nie przepadam i które mnie irytują, ilekroć je widzę. Pierwszą z nich jest Rachael Taylor, grająca Trish, a drugą – Colby Minifie w roli będącej w kazirodczym związku sąsiadki Jessiki, Robyn. I o ile Trish jako postać daje się jakoś oglądać (zwłaszcza, że między nią a Jessiką jest chemia), o tyle Robyn nadal pozostaje wkurzająca (co pewnie było do pewnego stopnia zamierzone, choć jej późniejsze zachowanie ma jakieś tam uzasadnienie).

Carrie-Ann „Trinity” Moss w roli Hogarth i David Tennant w roli Kilgrave’a wyszli świetnie. Moss wydaje się być stworzona do grania tak zepsutej postaci jak Hogarth. Już sama jej prezencja nasuwa na myśl kogoś, kto trzyma emocje na boku i jest bezwzględny. Kilka osób określa Hogarth jako odstręczającą i z czasem podzielamy ten sentyment.
Za to Tennant najwyraźniej świetnie się bawił w roli tak potwornej postaci, jak Kilgrave. Ma w sobie pewne manieryzmy Dziesiątego Doktora, jednak jego dziecinne zachowanie stanowi niesamowity kontrast do tego, co każe robić swoim ofiarom. Dzięki aktorstwu Tennanta ma się wrażenie, że Kilgrave’a nikt i nic nie obchodzi, poza nim samym, i że ma on przekonanie o słuszności swoich roszczeń.
Luke Cage jest tutaj bohaterem szczególnym. Jego solowy serial ma się pojawić w tym roku, jednak ponieważ w komiksach on i Jessica zostają parą, a potem małżeństwem, w tym serialu mamy taką małą podbudowę pod tę relację, a także przedsmak Luke’a jako postaci – byłego więźnia, który na skutek eksperymentów zyskał supersiłę i supertwardą skórę. Podoba mi się to, że grany przez Mike’a Coltera Luke jest raczej spokojnym człowiekiem, który próbuje ułożyć sobie życie, ale ciągle napotyka przeszkody z zewnątrz.
(Tak nawiasem mówiąc, to wychodzi na to, że na razie nie widzieliśmy jeszcze tylko Danny’ego Randa, czyli Żelaznej Pięści, a tak to mamy ogólny zarys Defendersów ogarnięty).
Jessica Jones ma jednak pewną wadę, która może nie byłaby taka wielka, gdyby nie wcześniejszy Daredevil i to, co słyszeliśmy przed premierą Jessiki, a mianowicie – obiecano nam, że Claire Temple będzie występować we wszystkich serialach z członkami grupy Defenders (a i sam Matt Murdock miał zaliczyć cameo w ostatnim odcinku Jessiki Jones). Claire, oczywiście, się pojawia, ale tylko w jednym odcinku, co w porównaniu z jej rolą w Daredevilu, jest niemalże degradacją (no, a Diabeł z Hell’s Kitchen nie pojawia się w ogóle).
Poza tym za każdym razem, kiedy Jessica stwierdzała, że potrzebuje pomocy prawnika, dla ludzi, którzy oglądali Daredevila, wydawało się sensowne, aby zwróciła się do kancelarii „Nelson & Murdock”. Przecież, w przeciwieństwie do Hogarth, Matt i Foggy mają sumienie, i do tego jeszcze specjalizują się w obronie najuboższych. To byłby taki fajny moment, aby Jessica i Matt się spotkali… ale najwyraźniej producenci planują coś lepszego na przyszłość.
Motyw Robyn i Rubena też był taki… dziwny. Mogłabym przeżyć bez twincestu, zwłaszcza, że Ruben sprawiał wrażenie mało rozgarniętego, a Robyn – jak już mówiłam – wkurzała mnie niemiłosiernie.
Tak czy inaczej,
Jessica Jones trzyma poziom ustanowiony przez
Daredevila, i choć jak dotąd Matt Murdock pozostaje moim ulubieńcem, to i tak trudno mi przejść koło
Jessiki obojętnie. Nie jestem też pewna, czy Wilson Fisk nadal jest najlepszym czarnym charakterem w MCU, bo Kilgrave był niemalże równie fantastyczny, będąc przy tym całkiem różny od przyszłego Kingpina. Zresztą, tak jak
Daredevil,
Jessica Jones ma świetną czołówkę. Tak więc jestem bardzo ciekawa, jak będą wyglądać seriale o Luke’u Cage’u i Żelaznej Pięści; i jak się będą wpasowywać w tonację swoich poprzedników.
Like this:
Like Loading...