Recenzje

Recenzja: Seria Niefortunnych Zdarzeń (serial Netflixa)

Pamiętam, jak w 2004 czekałam na filmową adaptację Serii Niefortunnych Zdarzeń. Już wtedy siedziałam bardzo mocno w fandomie, żyłam książkami Snicketa i tajemnicą, w którą wciągały one swoich czytelników. Toteż jak tylko dowiedziałam się, że ma powstać na ich podstawie film, byłam podekscytowana. Każde kolejne materiały napawały mnie coraz większym entuzjazmem i nawet obsadzenie Jima Carrey’a w roli Hrabiego Olafa nie wydawało mi się znowu takie złe, biorąc pod uwagę to, że w pełnej charakteryzacji wyglądał tak jakby wyjęto go z okładki Przykrego Początku. Dużo, dużo później miałam wreszcie okazję filmową Serię Niefortunnych Zdarzeń obejrzeć i… zawiodłam się. To znaczy – niektóre elementy były całkiem fajne, zwłaszcza, jeśli chodzi o estetykę, mimo wszystko jednak była to jedna wielka porażka. Nie dość, że Jim Carrey okazał się być fatalnym Hrabią Olafem (bo, oczywiście, musiał wrzucić kilka tych swoich durnych wygłupów), to jeszcze, zamiast po bożemu adaptować jedną książkę na raz, Silberling postanowił wybebeszyć Przykry Początek i wsadzić Gabinet Gadów i Ogromne Okno w środku. I tak oto powstała adaptacja, która nie miała ładu ani składu.

Nic więc dziwnego, że kiedy Netflix ogłosił, że zamierza zrobić własną, tym razem serialową adaptację Serii Niefortunnych Zdarzeń, wielu fanów wiązało z nią bardzo wielkie nadzieje. Jeśli chodzi o przenoszenie książek na ekran, seriale mogą sobie pozwolić na nieco więcej, niż filmy. W serialu można poświęcić kilka odcinków na rozwijanie postaci i wątków; można też uwzględnić coś, co z braku czasu pewnie zostałoby odrzucone przez filmowców. Pojawiło się więc światełko w tunelu, bo być może dostaniemy wreszcie taką adaptację Serii Niefortunnych Zdarzeń, jaką sobie zamarzyliśmy.

Przyszedł więc piątek, trzynastego stycznia (data, oczywiście, nieprzypadkowa) i oto, co z tego wynikło.

Jak już mówiłam przy okazji niedawnego trailera, pierwszy sezon Serii Niefortunnych Zdarzeń składa się z ośmiu odcinków, po dwa na każdy z czterech pierwszych tomów. Od razu po piosence tytułowej (śpiewanej przez Neila Patricka Harrisa!) wita nas Patrick Warburton w roli Lemony’ego Snicketa i opowiada nam o trójce naszych protagonistów. Następnie mamy scenę na plaży pozwalającą nam się przyjrzeć charakterom Wioletki, Klausa i Słoneczka Baudlaire’ów, zanim pojawi się Fabuła i zniszczy rodzinną sielankę. Po tym krótkim wstępie Baudlaire’owie otrzymują na plaży wiadomość o tym, że ich rodzinny dom spłonął, a rodzice zginęli w pożarze. Przez kilka dni dzieci mieszkają u pana Poe, bankiera sprawującego pieczę nad ich majątkiem, a potem temu samemu panu Poe udaje się znaleźć im opiekuna w osobie Hrabiego Olafa i od tego momentu zaczyna się długa i pełna nieszczęść walka Baudlaire’ów o przetrwanie. A w między czasie mamy przerywniki w postaci zwracającego się bezpośrednio do widzów Lemony Snicketa i pewnego wątku, który zdaje się zmierzać w jedną stronę, ale pod koniec sezonu serwuje nam bardzo pomysłowy zwrot akcji.
Choć wcześniej wspominałam, że wolałabym, aby każdy tom był zaadaptowany na oddzielny sezon, teraz dochodzę do wniosku, że jest dobrze, tak jak jest. Po części dlatego, że mimo iż nigdy nie przepadałam za Tartakiem Tortur (bo Snicket uważał za istotne opisać bardzo dogłębnie jak on działa), chciałam zobaczyć tartak „Szczęsną Woń” na ekranie; a po części dlatego, że Netflixowi udało się zawrzeć fabułę czterech tomów w zgrabny i interesujący sposób. Odcinki ani się nie dłużą, ani nie są skrócone. Wszystko toczy się w swoim rytmie.

Tu i tam dodano również coś na temat występującego w przyszłych tomach stowarzyszenia WZS (właściwy element tajemnicy pojawia się dopiero w Akademii Antypatii, gdyż – z tego co pamiętam – Snicket nie wiedział, czy pierwsze cztery książki odniosą sukces i czy wydawca podpisze z nim kontrakt na kontynuację Serii Niefortunnych Zdarzeń). I choć w filmie wrzucanie WZS do fabuły mnie denerwowało, tutaj wydaje się być o wiele lepiej wykorzystane. Ba – twórcy pokusili się nawet o małe zapożyczenie z tegoż filmu i z lunet, które posiadają różni członkowie WZS, zrobili całkiem fajny gadżet.

Również wstawki ze Snicketem są bardzo dobrze zrobione. Jak mówiłam przy trailerze – nie przepadam za Warburtonem jako aktorem, ale jako narrator Serii Niefortunnych Zdarzeńjest całkiem interesujący, zwłaszcza, że często znajduje się w jakiejś scenie, ale nie jest zauważany przez inne postaci, co zapewne ma nam zasygnalizować, że to historia, którą Snicket relacjonuje i na którą nie ma wpływu. Jest też jedna rzecz, która mi się szczególnie podobała. Pod koniec drugiego odcinka Snicket kończy mówić do widzów i ucieka przez wyjście przeciwpożarowe, podczas gdy ktoś dobija się do drzwi jego mieszkania. Jest to całkiem fajne nawiązanie do różnych poszarpanych wiadomości, które Snicket niby to przesyła swojemu wydawcy (wydawca z kolei zamieszcza na końcu książki), informując go o tym, że ktoś go ściga, bo nie chce, aby prawda o Baudlaire’ach wyszła na jaw.
Od lewej do prawej – Presley Smith (Słoneczko), Malina
Weissman (Wioletka) i Louis Hynes (Klaus).

Sami Baudlaire’owie wychodzą całkiem nieźle. Co prawda w scenie na plaży dialog Klausa i Wioletki wydaje się dość sztuczny (jak na dwunastolatka i czternastolatkę wysławiają się za bardzo jak naukowcy), i widać, że obgryzająca kamień Słoneczko jest robiona w CGI, ale z czasem sierotki zaczynają zachowywać się jak na dzieci przystało, a Słoneczko nawet jest bardzo urocza (co więcej – najmłodsze z rodzeństwa Baudlaire’ów zyskało trochę więcej na osobowości, bo wypowiadane przez nie i tłumaczone na nasze zdania są nieco bardziej złośliwe, niż w książce).

Przez jakiś czas bohaterowie próbują jakoś sobie radzić, w sytuacji, w jakiej się znaleźni, myśląc, że życie z Olafem jest lepsze niż życie na ulicy, ale z czasem przekonują się, co on zamierza i postanawiają pokrzyżować mu plany.

Tak jak w książkach, nasi protagoniści muszą sami go powstrzymać, bo dorośli ich nie słuchają. I w tym serialu o wiele bardziej położony jest nacisk na to, że dorośli po prostu są zbyt skupieni na swoich problemach, aby zauważać, że coś jest nie tak. Mimo wszystko jednak są momenty, w których chce się zawołać: „Poe, ty tłumoku, ogarnij się wreszcie!” (tak po prawdzie, to pan Poe jest źródłem największych frustracji w tym serialu). Z drugiej strony pojawiają się jako-tacy sprzymierzeńcy Baudlaire’ów, którzy są nieco bardziej kompetentni.

Neil Patrick Harris jako Hrabia Olaf jest świetny. Odpowiednio diaboliczny, a zarazem odpowiednio charyzmatyczny. Zamiast klauna Carrey’a dostaliśmy czarnego charaktera, który rzeczywiście wydaje się zły do szpiku kości. Oglądałam Harrisa i ani razu nie wątpiłam w to, że jego Olaf jest zdolny do tego, aby kogoś zabić, zaszantażować, oszukać czy okaleczyć. Zresztą trudno się dziwić, skoro ten aktor grał tak moralnie dwuznacznego osobnika jak Barney Stintson, który ocierał się nieraz o geniusza zła. I ogląda się go z wielką przyjemnością, zwłaszcza, że jest kilka scen skupiających się tylko na nim i na jego planach.

Wiele postaci zresztą zyskuje w tym serialu dodatkową charakterystykę. Czasem jest to coś fajnego (jak poprzedni pomocnik Wujcia Monty’ego, Gustaw, działający w WZS, aby pokrzyżować Olafowi plany), czasem coś wnerwiającego (jak Sędzia Strauss bolejąca nad tym, że nigdy nie była matką), ale koniec końców wszystkie dodatkowe sceny, pokazujące na przykład to jak doszło do przydzielenia Hrabiemu Olafowi opieki nad Baudlaire’ami albo jak przebiegło ponowne spotkanie Olafa i doktor Orwell, ogląda się fantastycznie.

 

Scenografia i kostiumy zachowują tę typową dla Serii Niefortunnych Zdarzeń (jak również i kilku innych dzieł) retro estetykę, która z jednej strony sprawia, że trudno określić w jakiej właściwie epoce dzieje się akcja; a z drugiej zapiera dech w piersiach, bo wszystko jest odpowiednio mroczne, ładne czy dziwne. Jest nawet w pierwszym odcinku taka scena, w której rodzeństwo Baudlaire jedzie tramwajem na plażę, a obok mija ich straż pożarna, i jest to scena żywcem przeniesiona z pierwszej ilustracji Brada Helquista w Przykrym Początku.
Trafia się kilka utworów muzycznych, które wpadają w ucho, poczynając od piosenki tytułowej (z tekstem zmieniającym się w zależności od tego, którego tomu adaptacją jest dany odcinek), a na melancholijnej That’s Not How The Story Goes wieńczącej pierwszy sezon skończywszy (tę właśnie słuchałam najczęściej). Ba, Hrabia Olaf ma nawet villain song!
Wybaczcie, ale ta recenzja pisana jest z punktu widzenia kogoś, kto czytał książki i je uwielbiał. Ogólnie rzecz biorąc serial jest o wiele bardziej wierny materiałowi źródłowemu, do tego stopnia, że oglądając poszczególne sceny miałam te same myśli, co przy komiksowej adaptacji Koloru magii – „A faktycznie było coś takiego!” (choć nieraz myślałam też: „Tego na pewno nie było w tym tomie. Czy to nawiązanie do tych późniejszych książek, których nie zdążyłam przeczytać; czy może to jakiś wymysł scenarzystów?”). Tak czy inaczej jestem zachwycona.

 

Natomiast zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to historia dla wszystkich. Seria Niefortunnych Zdarzeń jest w wielu miejscach przerysowana i jednak opiera się na angście i czarnej komedii (a miejscami niektóre postaci mogą przyprawić o frustrację swoim zachowaniem wobec Baudlaire’ów). Mimo wszystko przez cały czas jesteśmy informowani o tym, że w tej serii nie czeka nas nic miłego i że nie możemy spodziewać się szczęśliwego zakończenia. I choć wszystkim polecam zapoznanie się tak z serialem, jak i książkami, liczę się z tym, że dla niektórych ciekawa estetyka i specyficzny humor to za mało.

1 thoughts on “Recenzja: Seria Niefortunnych Zdarzeń (serial Netflixa)

  1. Zabawne. Ja uważam Tartak Tortur za jedną z moich ulubionych części. Co do serialu, to mogli to zrobić lepiej, ale i tak jest super. Przepraszam, za brak głębi wypowiedzi, ale nie czuję się w nastroju na długie wywody z mądrymi słowami.

Leave a Reply