Listy top #

Moje sześć ulubionych filmów Marvel Cinematic Universe

Ostatnio złapałam się na tym, że niespecjalnie czekam na Avengers: Endgame. Właściwie to od jakiegoś czasu nie za bardzo interesuje mnie to, co Marvel ma do zaoferowania, po części dlatego, że interesują mnie inne franczyzy, a po części dlatego, że da się wyczuć pewnego rodzaju zmęczenie materiału. Oczywiście, mogę powiedzieć, że ostatnie filmy MCU są, same w sobie, ciekawe, ale jednak nie jaram się nimi tak jak kiedyś.

I to odkrycie sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad tymi filmami Marvel Cinematic Universe, które zaliczyłabym do swoich ulubieńców i które nieraz lubię sobie obejrzeć. Były na przestrzeni tych dziesięciu lat takie filmy Marvela, które poruszały moją wyobraźnię. I tak po krótkim namyśle udało mi się znaleźć sześć takich filmów.

Miejsce szóste: Iron Man 2

Może określenie „mój ulubiony film” w kontekście Iron Mana 2 jest trochę na wyrost. Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką Tony’ego Starka, co najwyżej lubiłam go w relacjach z innymi; a w tym momencie nie znoszę go, zarówno jako postaci, jak i jako obiektu westchnień jego fanów. Oczywiście to, że wszędzie go pełno, zupełnie nie pomaga mi go jakkolwiek polubić.

Dlaczego więc Iron Man 2 znalazł się na tej liście? Ogólnie dlatego, że jestem chyba jedyną osobą na całym świecie, która uważa, że drugi Iron Man jest całkiem niezły; i lubi go bardziej od jedynki i trójki. To, co mi się osobiście w tym filmie podobało, to to, że mieliśmy większy wgląd w relacje między Tony’m a jego zmarłym ojcem, Howardem. Z jednej strony jest ta cała historia z Antonem Vanko, która odbija się na Tony’m z powodu Whiplasha; a z drugiej strony sam Tony myśli o swoim ojcu, zwłaszcza po rozmowie z Fury’m. Howard Stark od samego początku filmu wydaje się rzucać cień na syna i wpływać na jego losy.

No, a taką wisienką na torcie tego wątku jest scena, w której Howard wygłasza swoją słynną mowę o tym, że największym jego dziełem jest Tony – Tony, który zapewne będzie w stanie zrobić więcej niż Howard mógł w swoich czasach. To był ten moment, w którym Howard Stark mnie zaintrygował i chciałam wiedzieć o nim nieco więcej. Potem obejrzałam film, w którym Howard jest jedną z ważniejszych postaci, i co by nie mówić, staruszek Tony’ego skradł moje serce na bardzo długi czas.

Miejsce piąte: Avengers

Ach, pierwsi Avengersi… Film, który zrewolucjonizował gatunek superbohaterski.

Prawdopodobnie słyszeliście to już z milion razy: pierwsi Avengersi fantastycznie pokazują dynamikę pomiędzy poszczególnymi postaciami. Każdy Mściciel ma mniej więcej po równo czasu antenowego, a ich przemiana z grupki ludzi o różnych doświadczeniach, czy nawet ideologiach, w drużynę, która musi uratować świat, jest fenomenalna. W zasadzie ten film opiera się na szóstce bohaterów (no i Lokim, który przez bardzo długi czas był uważany za najlepszego złoczyńcę Marvela w ogóle). Ja się z tym wszystkim w pełni zgadzam.

Zapewne wielu z Was zastanawia się, dlaczego więc Avengers znajdują się tak nisko na liście.

Jest to kwestia tego, że od czasów pierwszych Avangers wiele się zmieniło i poniekąd teraz postrzegam ten film nieco inaczej niż w 2012. Do pewnego stopnia jest on znakiem bardziej niewinnych czasów. Wtedy nam się wydawało, że Mściciele będą mieszkać razem w Avengers Tower, będą mieli wspólne przygody, będą spędzać razem czas i robić sobie niewybredne kawały, jednym słowem – będą drużyną przyjaciół, wspólnie stawiającym czoła zagrożeniom (zupełnie jak w kreskówce Avengers: Potęga i Moc). Ten film rzeczywiście sprawił, że płodziliśmy na potęgę fanfiki o Science Brosach, o Kapitanie Ameryce i Thorze przystosowujących się do współczesnego świata, o Clincie i Natashy…

A potem był Wiek Ultrona i wszystko się pokićkało… No, a już przy Kapitanie Ameryce: Wojnie Bohaterów mogliśmy porzucić marzenia o Avengersach żyjących wspólnie w Wieży. Za każdym razem, kiedy myślę o pierwszych Avengers, ogarnia mnie tęsknota za tamtymi lepszymi czasami i smutno mi trochę, że pewnie już nigdy do nich nie wrócimy. Nie po Ultronie i nie po Protokole z Sokovii.

A mogło być tak pięknie.

Miejsce czwarte: Ant-Man

Na film o Ant-Manie czekałam praktycznie od momentu, w którym polubiłam bardziej postać Hanka Pyma w Avengers: Potęga i Moc. Sam pomysł z postacią, która nie tylko potrafi się zmniejszać, ale też brać do pomocy mrówki, wydawał mi się interesujący i w przeciwieństwie do niektórych wiem, że nawet jeśli te zwykłe mrówki piknikowe mogą się wydać niegroźne, to i tak pewnie gdzieś tam jest jakiś upiorny, zabójczy dla człowieka gatunek mrówek, na myśl o którym włos się jeży na głowie. Natura jest straszna i nie takie potworności w sobie kryje.

Co prawda, trochę mnie zasmuciło to, że to nie będzie ten pierwszy, pymowy Ant-Man, który potem stworzył Ultrona, ale to, co dostałam, było całkiem dobre. Nie należę do osób, które jakoś szczególnie przepadają za tak zwanymi heist movies, ale Scott Lang i jego ekipa rządzą (kto by nie chciał, aby Luis streścił nam całe MCU?), a i Pymowie zrobili na mnie dobre wrażenie (Michael Douglas jako Hank Pym był fenomenalny i na pewno dało się zrozumieć jego nadopiekuńczość wobec córki). Sam Scott Lang jest jednym z tych przemiłych bohaterów, którzy wchodząc w interakcje z innymi są przeważnie przyjacielscy. Ponadto niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że Lang jest geniuszem, ale nie podchodzi pod stereotyp geniusza-buca (jak pewien pan w zbroi). Powiewem świeżości było dla mnie również to, w jaki sposób pokazano jego byłą żonę i to, że pod koniec filmu relacje jej obecnego partnera z byłym są raczej przyjazne.

Nadal uważam, że najlepsza część filmu to trening Scotta. Wielokrotnie już o tym mówiono, kiedy Ant-Man wchodził do kin, ale z całą pewnością ten film robił ciekawe rzeczy z konceptem zmieniania rozmiarów bohaterów. Prawda, mamy kilka „szalonych” momentów, kiedy Scott musi uciekać przed wielkimi butami, ale potem twórcy pozwalają sobie na to, aby ich protagonista mógł wykorzystywać codzienne przedmioty do swoich celów, zwłaszcza w finałowej walce. I właśnie dlatego Ant-Man jest uważany za jeden z lepszych filmów MCU.

Miejsce trzecie: Doktor Strange

O tym, że na Doktora Strange’a również czekałam, pewnie też wiecie. Stephana Strange’a poznałam pierwszy raz w Spiderman: The Animated Series, gdzie też pokrótce opowiedział Spidermanowi swoje origin story. Potem Marvel zrobił animowaną jednoczęściówkę, gdzie poświęcił tej historii trochę więcej miejsca i to sprawiło, że tym bardziej chciałam zobaczyć Doktora Strange’a w MCU.

Myślę, że tym, co najbardziej lubię w Doktorze Strange’u, to właśnie jego protagonista i droga, którą ów protagonista przebywa. Powiem otwarcie: dla mnie Stephen Strange jest lepszy od Tony’ego Starka, bo choć obaj zaczynają jako zadufani w sobie, kompletni buce, o tyle w przeciągu swojego pierwszego filmu Strange uczy się pokory, przeprasza kogo trzeba za swoje zachowanie i jest gotów umierać po tysiąckroć dla dobra wszechświata. A tak poza tym, to lubię go też dlatego, że film pokazuje, że Strange potrafi myśleć nieszablonowo, nagina zasady, ale jest na tyle rozsądny, aby nie pójść za daleko, a przy tym nawet jako mag stosuje się do zasady primum non nocere. Pod koniec swojego filmu Stephen Strange ma szerszą perspektywę na rzeczywistość, wyniósł ważną lekcję ze swojego życia i został strażnikiem Sanctum w Nowym Jorku, tak więc kiedy widzimy go potem w Avengers: Wojnie Bez Granic, zmiany w jego charakterze wydają się bardziej naturalne – ten człowiek musi mieć oko na wszystkie magiczne i międzywymiarowe zagrożenia, więc siłą rzeczy nie może być takim lekkoduchem jak kiedyś.

Poza tym uwielbiam Doktora Strange’a za efekty wizualne i za Pelerynę Lewitacji. Już choćby dla relacji między Strange’m a Peleryną czekam na zapowiadany na Czwartą Fazę sequel.

Miejsce drugie: Strażnicy Galaktyki/Strażnicy Galaktyki Vol. 2

Trochę oszukuję, wiem, ale w sumie, z punktu widzenia linii czasowej MCU, między pierwszymi a drugimi Strażnikami Galaktyki nie minęło aż tak dużo czasu.

I cóż ja mogę powiedzieć o obu Strażnikach Galaktyki, czego już wcześniej nie powiedziano? Te filmy mają świetną ścieżkę dźwiękową, fantastyczne postaci, szalony klimat i wciągającą fabułę. No i jeszcze zawierają gadającego szopa z karabinem i chodzące drzewo!

Dla mnie jednak to coś więcej. Oba filmy o Strażnikach Galaktyki wydają się typowym popkornowym kinem, ale ponieważ każda z postaci przeżyła jakąś traumę, nie brakuje tam elementów dramatycznych. Już w pierwszych Strażnikach… znajdują się dwie sceny, które mną osobiście wstrząsnęły. Pierwsza z nich to ta, w której Gamora jest prowadzona do swojej celi i pozostali więźniowie (z których każdy stracił kogoś przez Thanosa lub Ronana) krzykami dawali jej do zrozumienia, że nie tylko nie jest tu mile widziana, ale też, że prędzej czy później dobiorą się do jej skóry. Druga scena – i mówiłam już o niej kilka razy – to ta, w której pijany Rocket wrzeszczy, że nie prosił się na ten świat ani o to, żeby na nim eksperymentowano.

No, a potem mamy Strażników Galaktyki Vol. 2 i tam dowiadujemy się, że Yondu Udonta został sprzedany przez rodziców w niewolę do Kree, przez lata walczył jako gladiator, aż nie wyzwolił go Stakar; a w końcu, kiedy złamał reguły Łupieżców, został wygnany wraz z załogą z organizacji. W zasadzie to w jego pierwszej scenie ma się wrażenie, że Yondu żałuje pewnych swoich wyborów, przyglądając się załogantom z partnerkami. Później, dużo, dużo później wyśmiewa tendencję Rocketa do odrzucania bliskich z powodu poczucia pustki w sercu… po czym dodaje, że ta pustka pochodzi stąd, że naukowców na Halfworld nie obchodziło to, co stworzyli, tak samo jak rodziców Yondu nie obchodziło ich własne dziecko, kiedy je sprzedawali w niewolę; i stwierdza: „Wiem dobrze kim jesteś. Jesteś mną.”

Wątki Yondu i Rocketa są ze sobą splecione, bo o ile Yondu przeżył już większość swego życia rozpamiętując swoje błędy i odpychając od siebie bliskich (na przykład, Petera), o tyle Rocket jest częścią jakiejś większej grupy od niedawna i wciąż uruchamia ten sam mechanizm obronny, co kiedy pracował tylko z Grootem. Udonta widzi więc siebie w Rockecie i – jak to często się zdarza przy okazji ludzi starszych, którzy widzą młodzież zachowującą się tak jak oni niegdyś – postanawia zrzucić na niego kilka trudnych prawd, aby szop nie powielał wciąż tych samych błędów.

Strażnicy Galaktyki byli zresztą jednym z tych tworów kultury, który sprawił, że chciałam napisać coś o kosmosie i podróżach międzygwiezdnych. Poniekąd robiłam to poprzez fanfiki do Strażników… (które po jakimś czasie zostały zdominowane przez opowieści o Peterze Quillu, Yondu Udoncie i Łupieżcach), ale jeden z nich można potraktować jako takie preludium do pisanej teraz przeze mnie Kliniki doktora Marcha, gdyż to właśnie w fiku pod tytułem Memorandum pojawia się po raz pierwszy doktor March (chociaż jego koncept jest trochę inny). Widzicie jak to się może wszystko ułożyć?

Miejsce pierwsze: Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie

Pierwszy film z trylogii o Kapitanie Ameryce omawiałam już w swojej liście ulubionych filmów i tworząc listę ulubionych filmów Marvel Cinematic Universe, wiedziałam, że nie mogło zabraknąć Pierwszego Starcia. Tak się składa, że przed obejrzeniem Kapitan Marvel, słyszałam opinie o tym, że niektórzy ludzie uważali ten film za inspirujący, ponieważ utożsamiali się z postacią Carol Denvers i potrafili zrozumieć jej zmagania z ludźmi, którzy wmawiali jej, że nie da rady czegoś zrobić. Kiedy ja oglądałam Kapitan Marvel i myślałam o tych widzach, którzy tak odbierają ten film, zdałam sobie sprawę z tego, że dla mnie takim filmem Marvela, który dotknął mnie na nieco głębszym poziomie niż reszta; filmem Marvela, który sprawił, że czułam się zainspirowana, był właśnie Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie.

Pierwsze Starcie sprawiło, że chciałam zrobić coś ze swoim życiem; chciałam walczyć o to, co słuszne i – tak jak Steve Rogers – byłam pełna zapału, aby zmienić świat. Zwykle czegoś takiego doświadczam, kiedy oglądam jakiś dramat albo film biograficzny, i tym bardziej dziwne jest to, że tym razem te uczucia obudziły się we mnie przy opowieści o superbohaterze.

Z drugiej strony ten film jest dla mnie szczególny również z innego powodu – to właśnie przy pulpowym w swoim klimacie Pierwszym Starciu zdałam sobie sprawę z tego, że poszczególne filmy z MCU są utrzymane w różnych konwencjach (pierwszy Thor to urban fantasy, Niesamowity Hulk to fugitive movieAnt-Man to heist movieStrażnicy Galaktyki to space opera…) i że te konwencje są ściśle związane z tym, jakimi postaciami są główni bohaterowie i jakie historie się zwykle o nich opowiada. Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie osadzony był w latach czterdziestych i czerpał z pulpu, bo Kapitan Ameryka narodził się podczas drugiej wojny światowej. Poprzednie filmy o Stevie Rogersie tylko musnęły ten, bądź co bądź, ważny etap w jego życiu, a twórcy Pierwszego Starcia postanowili, że najpierw trzeba opowiedzieć o tym jak Kapitan Ameryka walczył z nazistami, zanim przejdzie się do Kapitana Ameryki uwięzionego w teraźniejszości.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Myślę, że niezależnie od tego, czy będzie trwać jeszcze kilka lat, czy wkrótce zainteresowanie nim się wyczerpie, MCU przejdzie do historii jako taki fenomen kulturowy. Mam też nadzieję, że kiedy się zestarzeję, nadal będę się entuzjazmować superbohaterami. Są bohaterowie, o których warto pamiętać, a w tej liście pokazałam Wam kilku z nich.

1 thoughts on “Moje sześć ulubionych filmów Marvel Cinematic Universe

  1. Z wymienionych tu filmów widziałam tylko trzy, a z tych trzech tylko Avengersów lubię. Mimo całej miłości do RDJ (a ta jest naprawdę duża i wiele potrafi wybaczyć) to słabego scenariusza w drugim Iron Manie przeboleć nie mogę, tym bardziej że pozostałe części są naprawdę fajne. W przypadku Kapitana Ameryki to dużo bardziej odpowiada mi konwencja politycznego thrillera z \”Zimowego żołnierza\”

Leave a Reply