
Miałam nie iść na ten film.
Nie tylko dlatego, że nie przepadam za Jokerem jako postacią (o czym rozwodziłam się przy okazji wpisu o Batman Ninja), lecz także dlatego, że sposób w jaki się do tej pory wysławiano o tym filmie – jaki to on jest głęboki, jaka to nowa jakość w filmach superbohaterskich i jak to na pewno zdobędzie on Oskara – również mnie odstręczał. Zwłaszcza, że mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać: opowieści o tym jak społeczeństwo rodzi takich psychopatów jak Joker.
Jednakże ponieważ weszliśmy do kina z chłopakiem i film, na który chciałam iść (Czarny Mercedes) miał być dopiero za trzy godziny, mój mężczyzna zaproponował mi, żebyśmy najpierw poszli na Jokera, a potem na Czarny Mercedes. A że podobał mu się Joker w Mrocznym Rycerzu, pomyślałam, że ciekawie będzie obejrzeć z nim film o Klaunim Księciu Zbrodni i potem podyskutować o nim. Już wcześniej zakładałam, że jeśli w ogóle miałabym na Jokera iść, to właśnie z chłopakiem. Tak więc poszliśmy, obejrzeliśmy, a potem podyskutowaliśmy.
Oto więc kilka wniosków, do których doszłam.
O czym jest film, mniej więcej wiadomo: Arthur Fleck, cierpiący na różne schorzenia psychiczne (między innymi, niekontrolowane napady śmiechu) marzy o zostaniu komikiem i wystąpieniu w programie swojego idola, Murraya Franklina. Tymczasem dorabia sobie jako klaun do wynajęcia, zajmuje się chorą matką i próbuje wiązać koniec z końcem. Ma też potwornego pecha i wkrótce pada ofiarą napaści, musi zapłacić za zniszczony w wyniku tejże napaści znak, z powodu przykrego obrotu zdarzeń zostaje wyrzucony z pracy, a jego nieudany występ trafia do programu Murraya Franklina. Wracając nocą tramwajem w przebraniu, Arthur zwraca na siebie uwagę trójki bogatych, pijanych młodzików, którzy postanawiają go zaatakować; a że nasz bohater ma przy sobie pistolet, który dał mu jego były współpracownik, używa go, zabijając napastników. Incydent klauna mordującego trzech chłopaków z Wall Street odbija się echem po Gotham i staje się zarzewiem rewolucji, tymczasem Arthur nadal ma pecha, ale powoli zaczyna stawać się Jokerem.

Jest taki komiks, uważany za jedną z najlepszych powieści graficznych z Batmanem (choć jest również krytykowany za to, jak potraktowana tam została Barbara Gordon). Nosi tytuł Zabójczy żart i chwalony jest za to, jak przedstawia Jokera, między innymi pokazując jego origin story i płynącą z niego życiową filozofię Klauniego Księcia Zbrodni: “Nawet najbardziej zdrowy na umyśle człowiek może zostać doprowadzony do szaleństwa. Wystarczy tylko jeden zły dzień.” Zabójczy żart był wielokrotnie mniej lub bardziej adaptowany (między innymi w serialu animowanym The Batman, w Gotham i w filmie z serii DC Animated Universe z 2016), a także wielokrotnie do niego nawiązywano (np. słynne monologi Jokera: “Czy wiesz skąd mam te blizny?” z Mrocznego Rycerza to właśnie nawiązanie do Zabójczego żartu), i tak naprawdę Joker też do pewnego stopnia do niego nawiązuje, chociażby w tym, że ma pokazywać nawet nie jeden zły dzień, ale całą serię złych dni, które doprowadziły do tego, że Arthur Fleck stał się Jokerem.
Teoretycznie Zabójczy żart mówi o tym, że Joker nie do końca pamięta swoje backstory i jest właściwie kilka różnych jego wersji, niemniej jednak tę, którą opowiada tym razem, jest o biednym komiku, który powoli, powoli popada w obłęd pod ciężarem tragedii, które na niego spadają. Tę historię opowiada również film Todda Philipsa, z kilkoma zmianami, oczywiście.

Ale ponieważ jest to film, który próbuje przedstawić Jokera jako ofiarę pecha, społeczeństwa i własnych problemów psychicznych, jest to Joker pozbawiony kilku cennych charakterystyk. Moja druga połówka zwróciła uwagę na to, że Joker jest przede wszystkim geniuszem zbrodni, a do tego kimś, kto jest nieprzewidywalny i “bawi się przemocą” zanim kogokolwiek zabije. Tymczasem Joker w filmie Philipsa staje się twarzą rewolucji przypadkowo, a i jego zabójstwa są zbyt szybkie, aby mógł znęcać się nad ofiarami (w dużej mierze są to morderstwa impulsywne i podyktowane pragnieniem zemsty). Również słynne poczucie humoru Jokera (i jego zamiłowanie do czarnej komedii) pojawia się dopiero pod koniec, zapewne, aby zasygnalizować, że jest ono wynikiem wniosku, do jakiego doszedł w przeciągu tych kilku dni.
Tak naprawdę Philips robi z Arthura Flecka Jokera, aby przedstawić pewien mechanizm psychologiczny. Arthur czuje się niewidzialny, jest pomiatany przez ludzi i los, i ma wrażenie, że nic nie znaczy. Jest chory psychicznie, biedny i sfrustrowany, a do tego żyje w Gotham, gdzie narastają problemy społeczne, których nikt nie chce ruszyć (zwłaszcza Thomas Wayne). W chwili, kiedy Arthur popełnia swoją pierwszą zbrodnię, nagle zostaje zauważony; nagle nie jest niewidzialny, nagle ludzie o nim mówią, chociaż nie wiedzą jeszcze tak do końca kim jest tajemniczy klaun, który dokonał morderstwa trzech bogaczy. To zaś sprawia, że każde następne morderstwo przychodzi mu coraz łatwiej, ponieważ wiąże się z siłą i pokonaniem narastającej w nim frustracji.
To, co Philips chce powiedzieć, to to, że również masowi mordercy, o których w USA ostatnio głośno, są sfrustrowani, ale przede wszystkim pragną uwagi. Pragną, aby media o nich mówili; pragną, aby ludzie się ich bali, a czasem nawet pragną wygłosić jakiś swój manifest polityczny (jak w przypadku Brevika). Joker przez dłuższy czas nie ma swojego manifestu (formułuje go dopiero w trzecim akcie filmu), ale czytający i słuchający o jego czynie Gothamici sami dopisują sobie ten manifest: “Zabić bogaczy”. Niektórzy mogą nawet doszukać się podtekstu na temat nieobiektywności prasy, zważywszy na to, że rozwydrzeni, niemal stereotypowi fratboye z uprzywilejowanych rodzin przedstawiani są jako niewinne ofiary klauniego mordercy.
Starający się o stanowisko burmistrza Thomas Wayne stwierdza, że owym mordercą musiał być ktoś z nizin społecznych; i pokusza się nawet o stwierdzenie, że wszyscy ludzie z warstw najbiedniejszych to tchórze i klauni. Thomas Wayne w ogóle jest tutaj reprezentantem elity Gotham w najgorszym wydaniu: gardzi biednymi i mniej uprzywilejowanymi. Nie przypomina w ogóle filantropa z innych źródeł, ale to nie jest podejście do tej postaci, które mnie jakoś dziwi. Po pierwsze dlatego, że ostatnio widziałam kilka wersji Thomasa Wayne’a, gdzie albo robił interesy z mafią (Batman: The TellTale Series), albo zachowywał się jak buc (Pennyworth), albo był do krzty cyniczny i brutalny (Flashpoint). Po drugie – Joker ma strukturę, która każe nam wątpić, co się naprawdę wydarzyło, a co jest tylko w głowie Arthura, więc od biedy można wymyślić teorię, że Arthur tak postrzega Thomasa Wayne’a.
No właśnie, Joker jako nierzetelny narrator – kolejna rzecz, którą Philips zapożyczył z Zabójczego żartu (chociaż sam twierdzi, że wzorował się na Królu komedii Martina Scorsese). W niektórych sytuacjach widzimy wyraźnie, że Arthur ma urojenia, w innych jest to przedstawione bardziej niejednoznacznie, tak więc zapewne mamy sami ocenić, co jest prawdą, a co nie. Zwłaszcza, że te urojenia poniekąd pomagają mu usprawiedliwić jego dalsze zbrodnie i ostateczny wniosek, do którego dochodzi.
Ale wiecie co? To jest historia, która nadaje się do umieszczenia w Gotham – z jego problemami społecznymi, przestępczością, apatią i podejściem co poniektórych obywateli do biedoty. Zwłaszcza, że wielokrotnie, tak w komiksach, jak i ich adaptacjach, mówiono nam, że to miasto jest zepsute; że potrafi złamać każdego i że zło rośnie tam jak grzyby po deszczu. Tak więc mamy to straszne, brudne i zapyziałe Gotham, a w nim ludzi, którzy są sfrustrowani i źli. Naturalne jest więc, że właśnie na jego przykładzie można pokazać, co społeczeństwo robi z człowiekiem…
Ale i wielokrotnie, kiedy próbowano przedstawić Jokera jako biedną ofiarę przemocy i społeczeństwa; a nawet próbowano nam wmówić, że został zreformowany, Klauni Książę Zbrodni ostatecznie okazywał się być tak samo szalony jak zawsze.
Tak czy inaczej, ten film coś tam pokazuje, ale w niektórych sytuacjach nie idzie dostatecznie daleko. Nie chodzi mi o przemoc, tylko to, że nie próbuje ustanowić tych szczególnych cech Jokera, o których była mowa wcześniej. Na pewno też robi z kanonem dziwne rzeczy, ale z drugiej strony to nie miał być film doczepiony do żadnego uniwersum, więc to zrozumiałe.
Czy cieszę się, że go obejrzałam? Niekoniecznie, ale też niespecjalnie żałuję. Zwłaszcza, że o ile Joachin Phoenix świetnie oddał irytujący śmiech Jokera i jego ocierające się o psuedo-intelektualizm przekonanie o zepsuciu świata i ludzkości, sam nie był jakoś specjalnie irytujący. No i pewien schemat nie został wykorzystany dla taniej dramy, a to już coś.