Listy top # · Rankingi urodzinowe · Wpisy okolicznościowe

Moich siedem ulubionych gier

Nadeszły znów moje urodziny i zwykle z tej okazji co roku robię listy różnych swoich faworytów – filmów, postaci pobocznych, mało znanych filmów, YouTuberów, guilty pleasures czy kosmitów (a raz nawet napisałam listę swoich najlepszych fanfików!). Prawie zrezygnowałam z tegorocznej listy, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że jeśli nie zrobię jej teraz, to kiedy?

Tak czy inaczej, jak już wspominałam ostatnio, dzięki kontu na Steam obudził się we mnie gracz. Przedtem wolałam raczej patrzeć jak ktoś inny gra (czy to ktoś z rodziny, czy to jakiś zagrajmer), co miało o tyle dobrą stronę, że poznawałam fabułę gry bez stresów związanych z rozgrywką. Z czasem jednak pojawiały się gry, które mnie interesowały i które sama chciałam przejść, a Steam mi to ułatwił. Mimo wszystko nawet w czasach przed Steamem zdarzało mi się grać w kilka gier, o których zamierzam Wam dzisiaj opowiedzieć.

Przyjęłam zasadę, że na tej liście muszą znaleźć się gry, które darzę pewnym sentymentem i które od czasu do czasu lubię sobie przechodzić od początku albo od momentu, w którym ostatnio skończyłam. Tym razem też zrezygnowałam z zasady nie zamieszczania na liście rzeczy, o których już mówiłam, toteż znajdą się tutaj ze dwie-trzy gry, które już swego czasu omawiałam (a jedną pozycję na liście będę omawiać szerzej wkrótce).

Tak więc oto kilka gier, w które lubię sobie pograć.

Miejsce siódme: Star Trek: Online

Moja miłość do Star Treka ma się całkiem dobrze, a po tym jak dwa lata temu nadrobiłam serie od Następnego Pokolenia po Discovery, odżyła na nowo. Nic więc dziwnego, że zainteresowałam się grą internetową, dzięki której można było stworzyć własnego startrekowego kapitana, który latałby sobie po tym uniwersum. A że kiedy odkryłam Star Trek: Online, może jeszcze nie lubiłam Ferengich, ale widziałam w tej rasie pewien potencjał, wymarzyło mi się zagrać Ferengim w Gwiezdnej Flocie, który załatwiałby sprawy na sposób swoich ziomków (to jest – jak taki mały cwaniaczek węszący wszędzie okazję do zarobku). Niestety, Star Trek: Online nie przewiduje jakiegoś zróżnicowania w rozgrywce, jeśli chodzi o reakcje poszczególnych ras, którymi się ruszamy, na zaistniałe wydarzenia. Toteż moja pani kapitan Ferengi była dość sztywna. Natrafiłam na pewne głupie problemy, które psuły mi przyjemność z gry, tak więc postanowiłam stworzyć również inne postaci i przez pewien czas grałam głównie nimi.

Ale tak poza tym, że nie mogę być małym, wrednym trollem, działającym zgodnie z Zasadami Zaboru, to Star Trek: Online jest całkiem fajną grą. Przede wszystkim jest kilka kampanii, które można rozegrać, a każda z nich oferuje unikalne środowisko i fabułę. Cztery kampanie – Gwiezdnej Floty, Imperium Klingońskiego, kolonii romulańskich i Jem’Hadar – ma miejsce w okresie jakiś czas po Voyagerze, a który to okres będzie prawdopodobnie eksplorowany w Star Trek: Picardzie, tzn. Romulus i Remus zostały zniszczone, tak więc Romulanie i Remanie szukają sobie nowej planety do zamieszkania; tymczasem Klingoni są pod nowym dowództwem, które dąży do kolejnych podbojów, tak więc jest w zatargu z Federacją. Pozostałe dwie kampanie dzieją się w czasach Oryginalnej Serii i Discovery. O ile nie mogę nic powiedzieć o tej drugiej, o tyle w tej pierwszej w pewnym momencie stajemy się Agentami Temporalnymi i jest całkiem interesująco.

Każda misja w Star Trek: Online dzieli się jakby na dwie części: działania na planecie albo statku kosmicznym, gdzie robi się różne rzeczy (od rozmów z postaciami i sprawdzania informacji po walkę z kosmicznymi poczwarami); i walkę gwiezdną, gdzie atakuje nas zgraja statków i musimy bronić siebie albo innych. Ja osobiście wolę bardziej chodzenie po planetach. Potyczki w kosmosie mnie nigdy nie jarały, a misje naziemne mają w sobie coś z fanowskiej turystyki – odwiedza się miejsca i poznaje postaci z uniwersum Star Treka, i to jest ciekawe. Kiedy nadrabiałam serie i filmy startrekowe, to potem jak wchodziłam do gry, zyskiwałam taki bonus do rozgrywki. Na przykład, kiedy postanowiłam jeszcze raz zagrać w kampanii Gwiezdnej Floty, tym razem będąc po maratonie Deep Space Nine, spotkałam moje dwie ukochane postaci z tej serii: najpierw Quarka, a potem jego bratanka, Noga, który dowodził własnym statkiem! Kiedy indziej odwiedzałam kolonię Paradise, a potem widziałam ją w Star Trek V: Ostatnia Granica, gdzie została zaprezentowana po raz pierwszy.

Tak więc Star Trek: Online jest całkiem spoko grą, zwłaszcza dla kogoś, kto uwielbia uniwersum Star Treka.

Miejsce szóste: Portal 2

Portale odkryłam w zeszłym roku, niejako po tym jak przeszłam Zasadę Talosa i byłam nią zachwycona. Zdawałam sobie sprawę z tego, że Portale były takim trochę prekursorem Zasady Talosa, tak więc doszłam do wniosku, że warto by było zobaczyć jak się w nie gra. Zwłaszcza że dotąd słyszałam o nich tylko jakieś wyrywki na temat GLADoS, Cave’a Johnsona, który wrzeszczał o cytrynach, i jakiegoś ciasta, które jest kłamstwem. No więc odpaliłam pierwszego Portala i sprawił mi on nawet przyjemność, chociaż ostatecznie nigdy go nie przeszłam, bo przedostatnia zagadka wymagała szybkości, której ja nie posiadam.

Za to Portal 2Portal 2 jest genialny. Nie dość, że jest tam o wiele więcej zagadek; nie dość, że czarny humor został w niej znacznie podkręcony; nie dość, że w pewnym momencie nie mamy do dyspozycji tylko pistoletu portalowego, lecz także specjalne żele, które urozmaicają rozgrywkę, to jeszcze fabuła jest o wiele bardziej porywająca. W Portalu 2 dowiadujemy się coś niecoś na temat historii Aperture Science i GLADoS, ale przede wszystkim mamy okazję posłuchać odjechanych przemów Cave’a Johnsona na przestrzeni tych wszystkich lat istnienia ośrodka. Ponadto teksty GLADoS są genialne i aż chce się babki słuchać. No i piosenka końcowa I Want You Gone wpada w ucho.

Tak czy inaczej, Portal 2 sprawił, że szukałam jak najwięcej informacji na temat lore’u tej gry. Przeczytałam, między innymi, oficjalny komiks spinający obie gry i opowiadający o Dougu Rattmannie (to był ten gościu, co pisał na ścianach: „The Cake is a Lie”) – The Lab Rat – oraz ściągnęłam sobie Portal Stories: Mel, czyli grę o kobiecie, która brała udział w eksperymentach Aperture Science w czasach ich świetności, ale w wyniku pewnej awarii budzi się w czasach po upadku ośrodka.

Mimo tego, że Portal 2 to najlepsza część serii, to jednak żal, że nie powstało nic więcej. Chętnie dowiedziałabym się jak potoczyły się losy Chell, GLADoS i całej reszty.

Miejsce piąte: The Darkside Detective

Jeśli lubicie gry point and click, które nie traktują się serio i mają oldschoolową estetykę, The Darkside Detective jest dla Was. Tytułowym detektywem jest Francis McQueen, przedstawiciel wydziału paranormalnego policji w mieście Twin Lakes, w którym ciągle dzieje się coś niesamowitego. A to na stacji kolejowej pojawia się pociąg z zaświatów, a to w jeziorze harcerze odnajdują Nessie, a to w bibliotece zaczynają krzątać się duchy sławnych pisarzy, a to po mieście krążą zombie, a to po posterunku grasują gremliny… jednym słowem – nie jest nudno.

McQueenowi towarzyszy niezbyt bystry sierżant Dooley, a każda sprawa pełna jest ciekawych postaci, intrygujących zagadek i całkiem przyjemnych dowcipów. Ta gra to dla mnie ukryty klejnot – ma fantastyczną fabułę i świetną, przywodzącą na myśl lata osiemdziesiąte muzykę, która nadaje rozgrywce nastrojowy klimat. Największym atutem tej gry jest jednak humor – trochę absurdalny, trochę meta, trochę nawiązujący do różnych dzieł popkultury, w każdym razie nawet jeśli nie rozśmieszy Was do łez, to sprawi, że się uśmiechniecie.

Raz na jakiś czas przez rok 2017 twórcy The Darkside Detective wypuszczali kolejne historie do rozegrania, które na pewno sprawiały, że gra wydawała się świeższa. Z kolei na rok 2020 zapowiedzieli sequel gry, dlatego jestem bardzo ciekawa tego, co z tego wyniknie.

Jeżeli nadal nie sprawdziliście tej gry, zróbcie to jak najszybciej. Nie pożałujecie, naprawdę.

Miejsce czwarte: LA Noire

Ach, LA Noire… gra, którą chciałam mieć od kiedy zrecenzował ją Angry Joe. Swego czasu była to gra, która robiła furorę za sprawą mechaniki przesłuchań, gdzie na podstawie dowodów oraz mowy ciała trzeba było określić, czy przesłuchiwany mówi prawdę czy kłamie. Ta gra była też bodajże pierwszą grą, w której – dzięki technologii motion capture – postaci miały twarze i głosy znanych aktorów (głównie telewizyjnych; sam Phelps grany był przecież przez znanego z Mad Men Aarona Statona). Ponadto twórcy gry starali się jak najlepiej odwzorować Los Angeles lat czterdziestych, posługując się zdjęciami archiwalnymi i mapami. Był to niebywale ambitny projekt i te ambicje popłaciły, bo wyszła z tego fantastyczna gra, w której można było poczuć się jak detektyw z czarnego kryminału.

A że lubię detektywów, LA Noire przykuło moją uwagę i stało się jedną z pierwszych gier od bardzo dawna, w które chciałam zagrać i które nie były Simsami. Na początku swojej przygody z blogiem, napisałam o LA Noire artykuł, egzaminujący poszczególnych partnerów Cole’a Phelpsa (jak i samego Phelpsa) pod kątem archetypów policjantów, które sobą reprezentowali, ale ogólnie rzecz biorąc, niewątpliwie jako gra detektywistyczna, LA Noire świetnie oddaje klimat czarnego kryminału i łączy ze sobą elementy zagadek i wartką akcję. Sam Cole Phelps jest całkiem sympatyczny, chociaż ma też swoje wady (zwłaszcza w retrospekcjach… matko, Phelps z retrospekcji to łajza).

Same sprawy potrafią być całkiem pomysłowe i to nawet zanim na scenę wchodzą seryjny morderca i seryjny podpalacz. Tak jak przy Star Trek: Online lubiłam bardziej chodzenie po obcych planetach niż walkę na statki kosmiczne, tak w LA Noire zawsze bardziej podobało mi się szukanie śladów i przepytywanie świadków, niż pościgi samochodowe (zwłaszcza że przez dłuższy czas podczas gry musiałam użerać się z przegrzewającym się komputerem, który wyłączał się właśnie podczas jazdy samochodem). Lubiłam bycie detektywem w tej grze.

Jakiś czas temu mój chłopak kupił sobie LA Noire i kiedy grał w nie przy mnie, przypomniałam sobie za co kochałam tę serię. Kiedyś będę musiała ją sobie powtórzyć.

Miejsce trzecie: Arcanum: Przypowieść o Maszynach i Magyi

Arcanum to kolejna gra, o której napisałam tekst, a konkretnie – poświęciłam mu całe Ze wspomnień fana. Dlatego nie będę się nad tą grą za bardzo rozwodzić.

To, co lubię w Arcanum: Przypowieść o Maszynach i Magyi, to świat przedstawiony – ta fascynująca mieszanka świata fantasy ze steampunkiem – jak również spora dowolność w tworzeniu postaci. Można stworzyć złodziejaszka, który jest dobry w perswazji; można stworzyć lekarza-rewolwerowca, można stworzyć damę parającą się magią… nie mówiąc już o tym, że można grać zarówno człowiekiem, jak i półorkiem, półogrem, elfem, półelfem, niziołkiem lub gnomem. Każde miasto w Arcanum ma różne ciekawe elementy, a niektóre misje mają w sobie coś z dziewiętnastowiecznej powieści. W Arcanum możesz poczytać książkę albo gazetę; możesz być magiem albo wynalazcą; możesz chodzić w garniturach i w zbroi. Ten świat jest po prostu niesamowity.

Trochę żal, że nie powstało ani nigdy nie powstanie nic więcej w tym uniwersum; i że sama gra jest już trochę zapomniana, bo czasem marzy mi się, aby powstał sequel Arcanum: Przypowieść o Maszychach i Magyi. Sequel, w którym widzielibyśmy jak ten świat wchodzi w kolejne epoki i, na przykład, jest połączeniem fantasy i diesel punku. Ale no cóż, musi mi wystarczyć pierwsza, genialna gra.

Miejsce drugie: Zasada Talosa

O Zasadzie Talosa rozpływałam się wielokrotnie i napisałam nawet artykuł o jej symbolice. Niewątpliwie jest to jedna z tych gier, które posiadają głębię – nie tylko bowiem porusza temat człowieczeństwa i wolnej woli, ale też opowiada historię o tym jak ludzkość mierzy się ze swoją nieuchronną zagładą w pełen godności i spokoju sposób. A już ostatnie nagranie Alexandry Drennan jest takim pięknym podsumowaniem zarówno ludzkości, jak i samej Drennan.

Jednakże poza tym, że Zasada Talosa ma przepiękną fabułę, to zachwyca również swoją estetyką. Wygenerowane w symulacji krajobrazy przypominające antyczne ruiny, starożytny Egipt i średniowieczne budowle (nie mówiąc już o morzu, piaskach czy śniegu) są tak ładne, że aż chce się przystanąć na chwilę i je popodziwiać. Dodajmy do tego nastrojową muzykę, która potęguje wrażenie melancholii, i mamy receptę na dającą do myślenia, przepiękną pod każdym względem grę.

Jednocześnie były takie momenty, kiedy ta gra mnie frustrowała. Niewątpliwie wiele z zagadek, które pojawiają się później, doprowadzało mnie do szału, zwłaszcza, że korzystało nadmiernie ze Strażników. Dlatego Droga do Gehenny sprawiła mi radość tym, że zagadek ze Strażnikami jest o wiele, wiele mniej, przez co – o dziwo (biorąc pod uwagę reputację tego DLC) – było mi o wiele łatwiej je przejść niż wiele z zagadek w głównej grze.

Podobno Croteam ma w planach sequel Zasady Talosa. Z całą pewnością będę na niego niecierpliwie czekać, zwłaszcza że jestem ciekawa jaka będzie jego fabuła, biorąc pod uwagę zakończenie pierwszej gry.

Miejsce pierwsze: Seria The Sims

Moja historia z serią The Sims jest bardzo długa, dlatego chciałabym o niej opowiedzieć w najbliższym Ze wspomnień fana. Dość, że zakochałam się w tej serii, kiedy tylko starszy brat przyniósł do domu pierwszą grę i do dzisiaj mam na dysku różne jej odsłony i ciągle do nich wracam, w ten czy inny sposób.

The Sims oferuje bardzo szeroką kreatywność, zarówno jeśli chodzi o tworzone rodziny i budowane domy, jak i o historie jakie można w nich rozegrać. Jeśli się chce, można poprowadzić Simów ku szczęściu – znaleźć im partnerów, rozwijać ich karierę, sprawić, aby dożyli spokojnego i pełnego satysfakcji życia w gronie rodziny i przyjaciół. Można też iść w odwrotną stronę – sprawić, że na Simów będzie spadać co chwila jakieś nieszczęście, a w końcu umrą w dziwnych okolicznościach. Można też zajrzeć na różne fora dotyczące Simsów i podjąć się jednego z wielu wyzwań – od budowania własnego dziedzictwa, poprzez sprawianie, aby brzydkie Simy miały coraz ładniejszych potomków, aż po wyzwanie psychiatryka.

Ze wszystkich gier, w jakie zdarzyło mi się grać, The Sims było zawsze moim największym pożeraczem czasu. Jest to też gra, do której wciąż wracam, mimo że ma prawie że dwadzieścia lat. Nie było więc żadnej wątpliwości, że to właśnie The Sims zajmie pierwsze miejsce na tej liście.

To by było na tyle, jeśli chodzi o moje ulubione gry. Mam nadzieję, że zainteresowałam Was którąś z pozycji, bo niektóre z nich potrzebują miłości. A ja tymczasem zapraszam Was dziś wieczorem na mój kanał na YouTubie, na którym będziecie mogli się przyjrzeć przynajmniej niektórym grom z tej listy.

1 thoughts on “Moich siedem ulubionych gier

  1. Gry, w których można wszystko, zawsze będą miały przewagę. Przyznam, że gdybym ja robiła taką listę, to bym się wahała, czy na 1 miejscu dać Talosa czy Minecrafta.

Leave a Reply