
Może o tym nie wiecie, ale mój tata jest wojskowym w stanie spoczynku. Za każdym razem, kiedy zdarza nam się obejrzeć razem jakiś odcinek oryginalnego Star Treka (czy choćby wspominam tę serię), mój staruszek rozwodzi się nad tym jak bardzo nie ma sensu to, że Kirk – dysponując obszerną załogą – zawsze wybiera się zbadać jakąś dziką planetę osobiście wraz z pierwszym oficerem, naczelnym oficerem medycznym, naczelnym inżynierem i, być może, jakąś Czerwoną Koszulą, zamiast wysłać kogoś niższego rangą i mniej ważnego dla funkcjonowania statku. Rozumiejąc w pełni logikę za tym rozumowaniem, już dawno doszłam do wniosku, że powinien powstać serial Star Treka, w którym głównymi bohaterami byliby właśnie ci biedni, niżsi rangą chorąży, a kapitan i kadra oficerska pełniliby, w najlepszym razie, role wspierające. (Koncept ten jest o tyle ciekawy, że Następne Pokolenie miało jeden całkiem sympatyczny odcinek właśnie skupiający się na “niższych pokładach” i do dzisiaj uważany jest on za dość dobry.)
No więc jakaż była moja radość, kiedy dowiedziałam się, że poza Picardem w przygotowaniu jest jeszcze inny nowy serial ze startrekowego uniwersum; serial, który właśnie zasadzałby się na tym, że protagonistami są zwykli chorąży i który nosi tytuł Star Trek: Lower Decks. Od razu wiedziałam, na jaką nową serię w uniwersum Star Treka będę czekać najbardziej.
Niemniej jednak wieść o tym, że serial ten będzie animowany, trochę mnie zaskoczył, ponieważ ostatnio Star Trek brał się za animację w 1973 i ta próba raczej wspominana jest średnio. Poza tym zarówno kreska, jak i to, że za serię weźmie się Mike McMahan, który współtworzył Ricka i Morty’ego, świadczyły o tym, że ten Star Trek będzie miał nieco lżejszą i nieco bardziej “niegrzeczną” formę od swoich poprzedników. Potem wyszedł pierwszy trailer i cóż, większości fanom nie podobał się humor “dorosłej animacji”, której ostatnio pełno.
Mnie też trailer nie przypadł do gustu, również dlatego, że nie śmieszyły mnie zawarte w nim żarty (to jednak nie był poziom Ricka i Morty’ego), niemniej jednak postanowiłam najpierw zobaczyć, jak cały koncept będzie wyglądać w pilocie.
No więc jak to wyszło?
Fabuła pierwszego odcinka Star Trek: Lower Decks zarysowuje się tak: załoga statku USS Cerritos właśnie kończy z pewną planetą Drugi Kontakt (czyli papierkową robotę, która pozostaje po Pierwszym Kontakcie z nową cywilizacją). W tych okolicznościach poznajemy dwójkę głównych bohaterów – trzymającego się sztywno zasad chorążego Brada Boimlera oraz zdegradowaną niedawno chorąży Beckett Mariner, która ma o wiele bardziej luźne podejście do przepisów Gwiezdnej Floty i Federacji jako takiej. Wkrótce dołącza do nich chorąży medyczna, Orionka D’Vana Tendi, która niedawno otrzymała przydział na Cerritos, i chwilę potem Boimler i Mariner przedstawiają jej inżyniera Sama Rutherforda, który niedawno otrzymał wulkański implant na oko. Niebawem prosta misja Drugiego Kontaktu się komplikuje – nie tylko Boimler otrzymuje od pani kapitan zadanie monitorowania zachowania Mariner i poinformowania dowództwa w razie złamania przez nią dyrektyw Floty; lecz także pierwszy oficer zostaje ugryziony przez rodzimego dla nowej planety owada i wkrótce zaraża innych członków załogi jakimś czarnym świństwem, wywołującym agresję.
Od razu powiedzmy sobie jedną rzecz – ten serial nie jest śmieszny… a przynajmniej nie tak jak Rick i Morty, czy choćby South Park (a McMahan podobno pracował przy obu). Z drugiej strony jednak nie jest to też (przynajmniej na razie) komedia, która jakoś bardzo epatuje szokiem, chcąc być mhroczną. Były momenty, w których się uśmiechnęłam, więc jakiejś wielkiej tragedii nie ma, prawdą jest jednak to, że humor jest zdecydowanie najsłabszym elementem Lower Decks.

Niemniej jednak jako odcinek pokazujący “niższe pokłady”; to jak one żyją na co dzień na statku Gwiezdnej Floty, jak są postrzegane i jak wygląda standardowa fabuła Star Treka z ich punktu widzenia, pilot sprawdza się całkiem nieźle. Już sam fakt, że od razu zaczynamy od fabuły w stylu: “na statku roznosi się kosmiczna zaraza, która wywołuje agresję i trzeba szybko znaleźć na nią lekarstwo” i że widzimy to z perspektywy po pierwsze – Rutherforda, który akurat miał randkę w kantynie, kiedy wszedł pierwszy oficer i zaczął się źle czuć; po drugie – D’Vali, która swój pierwszy dzień w ambulatorium spędza, zajmując się ofiarami tejże kosmicznej zarazy; i w końcu po trzecie – Boimlera i Mariner, którzy przegapili większość afery i przybyli akurat na trzeci akt, w którym główna oficer medyczna wreszcie znajduje antidotum – to wszystko sprawia, że ten serial jest ciekawy. Biorąc pod uwagę to, że w każdym sezonie starych Star Treków (czyli tych od Oryginalnej Serii do Enterprise) znalazłby się przynajmniej jeden odcinek o tym jak kosmiczne coś wpływa na załogę i sprawia, że są drażliwi, napaleni, paranoiczni lub mają mordercze zapędy, można śmiało stwierdzić, że takie zdarzenia mają często miejsce podczas misji Gwiezdnej Floty. I tak też poniekąd czwórka naszych biednych chorążych do tego podchodzi.
Jeśli następne odcinki będą iść dalej w tę stronę, to może ten serial nie będzie znowu taki zły. Zwłaszcza że mimo wszystko mamy pewien wgląd w życie codzienne “niższych pokładów” – dowiadujemy się, na przykład, że ich kwatery sypialne są na korytarzu, ale mają oni dostęp do holokabiny.

Również każdy z chorążych ma pewien określony stosunek do swojej pracy. Boimler idolizuje starsze stopnie, jest wręcz nadgorliwy w swoich obowiązkach i marzy o tym, aby wspiąć się wyżej. Mariner nie przepada za starszymi oficerami, lubi się zabawić i podoba jej się bycie niżej w hierarchii po doświadczeniach na wyższych stanowiskach. D’Vala jest podekscytowana wizją pracy na statku kosmicznym i nawet po dniu spędzonym z wredną główną oficer medyczną i na trzymaniu czyichś flaków, nadal uważa, że jest zajebiście. W końcu Rutherford jest pracoholikiem, kochającym inżynierię, ale też próbującym przystosować się do nowego położenia, jakim jest wulkańska technologia będąca teraz częścią jego ciała. Żaden z czwórki głównych bohaterów nie wydał mi się antypatyczny, a wręcz zapowiadają się dość ciekawie. Najbardziej mam, oczywiście, nadzieję, że skoro mamy przedstawicielkę Oriona w obsadzie, to dowiemy się czegoś więcej o tej planecie ponad to, że jest to dom Syndykatu Oriońskiego i zielonych niewolnic.

Nieco gorzej na razie wypadają starsi oficerowie, którzy dali się poznać jako niezbyt zainteresowani dobrobytem niższych stopni, a ponadto przypisujący sobie zasługi tychże niższych stopni (nie mówiąc już o tym, że cała sytuacja z zarazą ma miejsce, bo pierwszy oficer olał dziabnięcie wielkiego komara). Niemniej jednak zasygnalizowano nam pewien ciekawy wątek pod koniec odcinka, więc jest miejsce na rozwój postaci i tu.
Na koniec pomówmy sobie o samej animacji, bo choć projekty postaci są dość kreskówkowe, to jednak gwiaździsty krajobraz kosmosu i czołówka będąca nawiązaniem do Star Trek: Voyager wyglądają przepięknie.
Tak czy inaczej, nie wyszło najgorzej i mogę definitywnie polecić ten serial fanom Star Treka. Zwłaszcza, że ostatnie Discovery i Picard mogą już swoją mhrocznością męczyć.