Listy top # · Rankingi urodzinowe

Siedem seriali, które chciałabym, aby były kontynuowane

Nadeszły moje urodziny, toteż czas na urodzinowy ranking!

Na pewno każdy ma jakiś serial, który został przedwcześnie anulowany albo zakończony w niesatysfakcjonujący sposób… albo którego po prostu chciałoby się więcej, ale los i wytwórnia zadecydowali inaczej.

Pomyślałam, że mogłabym w tym roku opowiedzieć Wam o tym, jakich serii przedwczesną anulację opłakuję i co chciałabym w nich zobaczyć.

Niektóre z nich już trochę znacie, o innych kiedyś coś napomknęłam, ale nie rozwodziłam się nad nimi na blogu. Postaram się też nie spoilerować, w razie gdybyście chcieli zapoznać się bardziej z co poniektórymi seriami. Przy czym nie upieram się, aby takie kontynuacje powstały (bo równie dobrze wyszłoby na to, że twórcy by coś spaprali), ale po prostu myślę, że bym nimi nie pogardziła.

Miejsce siódme: Doktor Martin

Kiedy Doktor Martin leciał w telewizji, długo nie mogłam się do niego przekonać, po części przez aparycję grającego tytułową rolę Martina Cluny, a po części przez to, że miałam wrażenie, że to dramat, a nie komedia. Z czasem jednak zaczęłam oglądać fragmenty odcinków i mnie one nawet zaintrygowały, również za sprawą swojego typowego angielskiego humoru. Niestety potem trafiałam na ten serial tylko okazjonalnie, toteż kiedy po latach zdecydowałam założyć sobie konto na Netfliksie i zobaczyłam, że są tam wszystkie sezony Doktora Martina, wzięłam się za oglądanie… i zniechęciłam się przy wyjątkowo sztampowym odcinku w pierwszym sezonie. W końcu w zeszłym roku postanowiłam, że wreszcie obejrzę ten serial do końca i, cóż, nie żałuję.

Doktor Martin to serial komediowy o londyńskim chirurgu, Martinie Ellinghamie, który nabawił się lęku przed krwią i z tego powodu postanowił przenieść się do małej, kornwalijskiej wioski, Portwenn, gdzie rezyduje jego stara ciotka, Joan, i objąć tam posadę internisty. Od teraz musi użerać się z pacjentami, którzy nie słuchają jego zaleceń, z niechcianymi awansami farmaceutki oraz z nauczycielką Louisą, do której coś czuje, ale ich każda interakcja kończy się kłótnią. Sam Elligham potrafi być gburowaty, w zasadzie ciągle jest w pracy i nie pali się do okazji towarzyskich, do których go wszyscy namawiają.

Powiedziałabym, że Doktor Martin to taki mniej oniryczny i bardziej skupiony na przypadkach medycznych Przystanek Alaska. Bo też Portwenn pełne jest kolorowych mieszkańców – od Berta Large’a, który ciągle ma dziwne pomysły na zarabianie pieniędzy, poprzez leśniczego, który regularnie rozmawia z wielką wiewiórką, a na dwóch ciotkach doktora Martina miażdżących system (każda na swój sposób) skończywszy. Jednocześnie przedstawiane przypadki medyczne są jednocześnie ciekawe i przerażające (co jakiś czas komuś coś wystaje z części ciała), nie mówiąc już o tym, że okraszone jest to typowym brytyjskim humorem. No i hej – w dwóch odcinkach występuje Sigourney Weaver!

Jednocześnie doktor Martin jest to postać, którą da się lubić, bo nie tylko miewa momenty, kiedy mu współczujemy, ale w pewnym momencie nawet idzie na terapię… ale nie tylko po to, aby zapanować nad swoją hemofobią, ale też aby nie popełniać tych samych błędów, co jego rodzice. To był dla mnie moment, w którym Martin Elligham stał się wyjątkowy – rzadko kiedy widzę w fikcji, aby postaci, które mają jakiś problem, szły z nim na terapię i to dla dobra nie tylko swojego, ale i innych.

I choć serial doczekał się dziewięciu sezonów (każdy po osiem odcinków), a to – jak na brytyjskie standardy – dużo, finał serii skończył się dla głównego bohatera raczej źle. Trochę rozumiem dlaczego twórcy poszli w tę stronę, ale jednak biorąc pod uwagę sytuację życiową głównego bohatera w momencie zakończenia serii, nie miałabym nic przeciwko temu, aby pokuszono się o jeszcze jeden powrót do serii, ale nie kolejny sezon, tylko, po prostu, pełnoprawny film, w którym najpierw pokazano by jak Martin i jego bliscy radzą sobie z wydarzeniami z finału, a potem znajdują sposób na to, aby Elligham jakoś odnalazł się na nowo albo żeby pewne rzeczy zostały odkręcone.

Miejsce szóste: Forever

Znów serial o doktorze, ale tym razem trochę inny – to kryminał z elementami fantastyki, który miał ogromny potencjał, ale, niestety, został anulowany po pierwszym sezonie.

Forever opowiada o doktorze Henry’m Morganie, który w XIX wieku zostaje zastrzelony, broniąc przewożonego na statku swojego ojca niewolnika. Ciało naszego bohatera zostaje wyrzucone do morza i niebawem doktor Morgan wynurza się z rzeki Hudson. Od tej pory jest nieśmiertelny – nie tylko nie może umrzeć ze starości, ale też kiedy tylko zginie w jakikolwiek sposób, po jakimś czasie odradza się w Hudson. Dekady mijają, a doktor Morgan ma adoptowanego syna, Abrahama, i pracuje jako lekarz sądowy. Pewnego dnia zaczyna współpracować z detektyw Jo Martinez, a pod koniec ich pierwszej wspólnej sprawy dzwoni do niego nieznajomy, który wie, kim jest doktor Morgan… bo on sam też jest nieśmiertelny.

Jak można się domyślać, zwykle są dwa główne wątki w każdym odcinku Forver: dziejąca się w czasach współczesnych sprawa, którą detektyw Martinez i doktor Morgan razem rozwiązują; oraz retrospekcja z jednego z licznych „żywotów” Henry’ego przez te wszystkie dekady (a czasem nawet z czasów sprzed postrzału), która jakoś łączy się z ową sprawą. Jednocześnie mamy ciągnący się wątek nieznajomego nieśmiertelnego, który prześladuje doktora Morgana i wydaje się mieć wobec niego jakieś złe zamiary.

I znów, to co mnie zachwyciło w tej serii, to główny bohater. Zdałam sobie sprawę, że choć na początku Henry Morgan kreowany jest na genialnego naukowca i kogoś na miarę (współczesnego) Sherlocka Holmesa, z czasem okazuje się całkiem sympatyczną postacią – nie tylko geniuszem, ale i dżentelmenem, dobrym człowiekiem i kochającym ojcem (do tego jeszcze wrócimy). Po tym jak widziałam mnóstwo geniuszy, którzy byli jednocześnie arogantami, i zatęskniłam za bardziej sympatycznymi typami naukowców, taki bohater był dla mnie powiewem świeżości.

To jednak, co sprawiło, że ten serial skradł moje serce, to relacje między Henry’m a Abrahamem – relacje o tyle ciekawe, że Henry znalazł Abrahama jako niemowlę w Auschwitz i postanowił go przygarnąć z pielęgniarką Abigail, toteż w XXI wieku mały Abraham ma już ponad siedemdziesiąt lat. Niemniej jednak Ioan Gruffudd i Judd Hirsch potrafią zagrać sceny między nimi w taki sposób, że widz kupuje to, że czterdziestolatek jest ojcem siedemdziesięcioletniego staruszka. I te wszystkie sceny między nimi są takie urocze, a przy tym takie zabawne, że chce się ich oglądać.

Forever miało tylko jeden sezon, ale szybko dorobiło się rzeszy fanów. Twórcy, co prawda, podzielili się pewnymi szczegółami na temat tego, jak miałby wyglądać drugi sezon, gdyby takowy powstał, i choć koncept poznawania innych nieśmiertelnych i ich sekretów brzmi ciekawie, o tyle wątek zaginionej córki doktora Morgana albo to, że jego podwładny z kostnicy miałby poznać jego sekret, a detektyw Martinez nie, raczej niektórych odstręczał. Niemniej jednak, gdyby powstał drugi sezon, gdyby wywalili z niego co bardziej wątpliwe elementy i gdyby dodali co nieco, chętnie bym go obejrzała. A kto wie – może nawet zaginiona córka byłaby niczego sobie historią.

Miejsce piąte: Gdzie pachną stokrotki

Zanim Bryan Fuller przełamał swą złą passę za sprawą Hannibala, mówiło się, że ciąży na nim klątwa – wszystkie jego dotychczasowe seriale kończyły się na dwóch sezonach. A Fuller potrafi robić estetyczne, a przy tym osobliwe twory, czego najlepszym przykładem są Gdzie pachną stokrotki.

Wyobraźcie sobie retro kolorowy świat, do tego pełen osobliwych postaci, które w dodatku giną w osobliwy sposób. I wyobraźcie sobie, że w tym świecie jest sobie człowiek, który potrafi jednym dotykiem ożywiać zmarłych, ale w ciągu minuty musi dotknąć ich drugi raz, znów ich ukatrupiając, bo inaczej w ich miejsce zginie ktoś inny. Nasz bohater – Ned – jest z zawodu cukiernikiem wyrabiającym ciasta, ale pracuje również wraz z detektywem Emersonem Codem, ożywiając zmarłych na tak długo, aby przypomnieli sobie kto ich zabił, a potem zgarniając nagrodę po połowie. Pewnego dnia sytuacja się komplikuje – tym razem śmierć poniosła była ukochana Neda z dzieciństwa, Chuck, tak więc zamiast znów ją dotknąć, Ned pozwala jej uciec. Odtąd oficjalnie martwa Chuck pomaga Nedowi i Emersonowi w rozwiązywaniu zagadek, a jednocześnie ukrywa się przed ciotkami i próbuje jakoś ułożyć sobie życie. Z kolei Ned z jednej strony chce z nią stworzyć związek, ale boi się ją dotknąć, a z drugiej – próbuje ukryć przed zakochaną w nim pracownicą Olive, co łączy go z Chuck.

Świat w Gdzie pachną stokrotki jest cukierkowy, do pewnego stopnia nawet bajkowy, ale ta cukierkowata bajkowość zderza się z morderstwami, które byłyby przerażające, gdyby nie to, że są również groteskowo śmieszne. A każda śmierć jest tak osobliwa – nie tylko z powodu tego, jaką formę przybrała, ale i dlatego, że sami podejrzani są osobliwi – że ogląda się to jak taki dziwny kryminał. Dodajmy do tego narratora, który w taki bardzo poważny sposób wyjaśnia wiele rzeczy, które są po prostu odjechane, a dostajemy bardzo niesamowite historie.

I znów urzekł mnie w tym serialu główny bohater, przemiły Ned Cukiernik, który zarówno przez swoje moce, jak i przez swoje smutne dzieciństwo nabawił się lęku przed ludzkim dotykiem (zresztą przez tę kreację przez długi czas nie mogłam sobie wyobrazić Lee Pace’a jako aktora, który mógłby grać buca albo łajzę… a potem widziałam go w rolach Thranduilla i Ronana, i zatęskniłam za Nedem Cukiernikiem). O ile trójkąt miłosny z Chuck i Olive mnie nie interesował, o tyle retrospekcje z przeszłości bohaterów są genialne i równie ciekawe, co prowadzone sprawy.

Niestety pierwszy sezon Gdzie pachną stokrotki przypadł na strajk scenarzystów i przez to ucierpiała na tym fabuła, zwłaszcza w drugim sezonie, który został anulowany i przedwcześnie domknięty. I choć podobno powstały komiksy do serii, ja bym chciała, aby jednak pojawił się sezon trzeci eksplorujący nie tylko rodzinę Chuck, która właśnie musi sobie radzić z odkrytymi na nowo sekretami, ale też aby powiedziano nam coś niecoś o ojcu Neda, który pojawił się w którymś odcinku znienacka.

Miejsce czwarte: Almost Human

Tym razem mamy kryminał science-fiction produkcji Foxa… a skoro na Foksie pojawia się ciekawy serial sci-fi, wiadomo, że zostanie anulowany po pierwszym sezonie. Dodatkowo odcinki Almost Human były puszczane nie po kolei, toteż rosnąca więź między dwoma głównymi bohaterami wydawała się rozwijać nierówno.

Rzecz dzieje się w przyszłości, w której mnożą się na potęgę przestępstwa związane z nowymi technologiami. Każdy policjant ma przydzielonego androida, który służy mu pomocą, analizując na miejscu ślady, szukając zagrożeń, łącząc się z bazami danych itd. Głównym bohaterem Almost Human jest detektyw John Kennex, który jakiś czas temu przeżył traumę – jego oddział wpadł w zasadzkę terrorystów i został wybity, podczas gdy Kennex zapadł w śpiączkę i stracił nogę. Po jakimś czasie komisarz posterunku, na którym pracuje Kennex, postanawia go przywrócić do służby, ale stawia mu warunek – przy Kenneksie musi być android. Pierwszy, standardowy pomocnik głównego bohatera zostaje uszkodzony, dlatego pani komisarz decyduje się przydzielić mu DRNa – starszy model androidów opartych o technologię syntetycznej duszy i wycofanych ze względu na pewne nieoczekiwane skutki uboczne tejże technologii. Kennex na początku nie przepada za Dorianem, ale z czasem się do siebie, oczywiście, przekonują.

Mamy tu więc znaną z Asimova konwencję „detektyw i android rozwiązują razem zagadki” i cóż, nie tylko świat przedstawiony, ze wszechobecną technologią wykorzystywaną nieraz w bardzo demoniczny sposób, jest niesamowity; nie tylko sami przestępcy są ciekawi; nie tylko postaci poboczne (takie jak technik Rudy, czy pani komisarz, która myśli nieszablonowo) są fajne, lecz przede wszystkim Kennex i Dorian to genialne duo.

Podoba mi się zwłaszcza to, że choć postać Doriana jest przedstawiona jako Robot z Uczuciami™, który próbuje być ludzki i mierzy się z typowo ludzkimi konceptami (jak śmierć i życie pozagrobowe), to jednak jest to zrobione z wdziękiem. Zamiast komandora Daty, dostaliśmy robota, który mówi i zachowuje się jak człowiek, a przez to jego rozmowy z partnerem wydają się bardziej naturalne i nawet zabawne (zresztą wiele scen między Kennexem a Dorianem było podobno improwizowanych przez Karla Urbana i Michaela Ealy, co tym bardziej wpłynęło na chemię na ekranie).

To właśnie w związku z Dorianem chciałabym, aby powstał kolejny sezon Almost Human, gdyż w finałowym odcinku okazało się, że odblokował sobie… wspomnienia. Poza tym duet Kennex-Dorian rządzi.

Miejsce trzecie: Kapitan Simian i kosmiczne małpy

Już kiedyś rozwodziłam się nad tym, jaką genialną kreskówką jest Kapitan Simian i kosmiczne małpy – z jednej strony bawiącą się konwencjami sci-fi, a z drugiej pełną niebanalnych pomysłów. To jedna z tych kreskówek, które wyrosły na fali popularności Wojowniczych Żółwi Ninja, ale miała swoją własną, unikalną tożsamość.

Powstał tylko jeden sezon Kapitana Simiana i kosmicznych małp, i choć jego wielki finał rzeczywiście miał wydźwięk wielkiego finału – Nebula zostaje pokonany, wszechświat został ocalony, a końcowa scena sygnalizuje, że kosmiczne małpy czeka wiele wspaniałych przygód – to żal mi, że ta kreskówka nie miała kontynuacji właśnie ze względu na te zapowiadane wspaniałe przygody. Przy czym niekonieczne widziałabym tę kontynuację w kolejnych sezonach telewizyjnych. Wydaje mi się, że można by było zrobić, na przykład, serię komiksową, bo komiksy są takim medium, które idealnie sprawdza się jako uzupełnienie do seriali, kreskówek i filmów – z jednej strony pozwala opowiedzieć ciekawą historię w obrębie danego fandomu, a z drugiej – jest to medium wizualne, które jednak nie wymaga angażowania animatorów i aktorów.

Tak, myślę, że tego typu szalona space opera łącząca ze sobą wysokie i niskie sci-fi i do tego mająca tak fantastyczne postaci, nadaje się właśnie na komiks.

Miejsce drugie: Powerless

Ach, Powerless… diamencie pośród komedii biurowych i seriali na podstawie DC. Byłeś niedocenionym skarbem…

No dobra, może nie była to aż taka genialna komedia (właściwie to była dość przeciętna), ale miała swój urok (no i ta czołówka… ta wspaniała czołówka…).

Kiedyś opowiadałam Wam o pierwszym odcinku Powerless, ale nie wspominałam potem, że serial zaskarbił sobie moją sympatię swoim humorem i ciekawymi wątkami. Powiedziałabym, że Powerless jest dla DC tym, czym dla Star TrekaLower Decksy – z jednej strony to seriale, które śmieją się trochę z tego dziwnego świata, w którym są osadzone i w którym różne absurdalne sytuacje są częścią codzienności; a z drugiej strony wnoszą jakieś własne rozwiązania, które sprawiają, że ten świat wydaje się nieco bardziej sensowniejszy, a nawet przyjazny. I też w Powerless punktem wyjścia jest filia Wayne Enterprises zajmująca się tworzeniem produktów, które chronią zwykłych obywateli przed skutkami walk superbohaterów i superzłoczyńców.

Jednocześnie w tym serialu mamy całkiem ciekawą obsadę, która reaguje na to, co się wokół niej dzieje i co przydarza się im jako pracownikom takiej właśnie firmy, a nie innej. Na przykład, w jednym odcinku Del van Wayne gości przybyszów z Atlantydy, aby zdobyć u nich zlecenie; w innym Emily wdycha gaz Doktora Psycho i wygarnia niewdzięcznym współpracownikom to, jak ją traktują; a w jeszcze innym Ron przekonuje wszystkich o tym, że skoro zginęła Lois Lane, to Superman wkrótce cofnie się w czasie, a to oznacza, że dopóki tego nie zrobi, wszyscy mogą robić to, co chcą, nie martwiąc się o konsekwencje.

Chciałabym, aby jednak w adaptacjach DC znalazło się miejsce dla Powerless. Nie jako nawiązanie (jak to było w finale Arrow), ale miejsce w ramówce, dzięki czemu po obejrzeniu Tytanów albo seriali Arrowverse, można było obejrzeć taki niezobowiązujący i skupiający się na zwykłych ludziach serial o świecie superbohaterów. Powerless jednak zasługiwało na więcej.

Miejsce pierwsze: Kleszcz (2016)

I znów mamy serial superbohaterski, ale za to jaki!

Kleszcz z 2016 roku był rebootem serii, który z jednej strony dodawał mnóstwo poważnych elementów (życiowa tragedia Artura, Overkill, Terror, który jest rzeczywiście przerażający), a jednocześnie potrafił w tym niby poważnym świecie sprawić, że Kleszcz – z całą swoją buńczucznością i prostolinijnością – pasuje do niego jak ulał. TVTropes opisała ten serial jako: „Co by było, gdyby Batman Adama Westa znalazł się w świecie Batmanów Nolana.”

Pierwszy sezon był, moim zdaniem, rewelacyjny. Drugi miał swoje genialne elementy (jak relacje Overkilla z jego byłym dowódcą; agencja rządowa zajmująca się zatrudnianiem i katalogowaniem superbohaterów; czy Dot odkrywająca, że ma moce), ale miał też kilka rzeczy, które mi się nie podobały (między innymi, popsuli trochę postać Superiana), niemniej jednak pod koniec zapowiadał nam odkrycie przeszłości Superiana oraz przybycie jednego z kultowych przeciwników Kleszcza.

A potem Amazon doszedł do wniosku, że anuluje Kleszcza, a zamiast tego zainwestuje w ekranizację innej serii komiksowej – The Boys. A szkoda, bo uważam, że Kleszcz z 2016 nie tylko stoi na wysokim poziomie, ale też jest komedią superbohaterską na miarę naszych czasów – przydałby nam się tak wspaniale pozytywny bohater jak Kleszcz w wykonaniu Petera Serafinowicza. Powinny powstać przynajmniej jeszcze ze trzy-cztery sezony, rozwijające te postaci i ten świat przedstawiony.

Większość z tych seriali zasługiwało na więcej – zasługiwało na to, aby trwały dłużej i aby zyskały większą fanbazę. Być może ktoś w przyszłości wpadnie na to, aby je zrebootować albo w jakiś inny sposób przywrócić do życia (w końcu Futurama była kilkakrotnie anulowana, a potem powracała znów na antenę). Najgorsze jest to, że nawet w fanfikach trudno cokolwiek znaleźć do tych serii (a szkoda, bo nie pogardziłabym też jakimś crossoverem między poszczególnymi serialami, na przykład Ned Cukiernik rozwiązujący zagadkę wraz z doktorem Morganem, albo Dorian i Kennex odnajdujący kosmiczne małpy.)

Być może jednak zachęciłam Wam przynajmniej do jednego z nich i być może niebawem sami odkryjecie ich niesamowitość. Powiedzcie mi, czy któryś z tych seriali Was zainteresował.

2 thoughts on “Siedem seriali, które chciałabym, aby były kontynuowane

  1. Z wymienionych tu seriali oglądałam tylko Almost Human i chociaż serial mi się podobał, to jednak miał swoje wady i nie dziwię się jako anulowaniu. Było coś nie tak w tempie opowiadania historii, bo jak się ma wrażenie, że ogląda się dany odcinek od godziny, a ledwo minęła jego połowa to ne jest dobrze. Ale nie pogniewałabym się na ciąg dalszy, bo mimo wszytko to był dobry serial.

  2. Słabo, gdy „twój” serial zostaje anulowany i nie otrzymujesz wszystkich odpowiedzi, ale potem myślę sobie, że lepsze 2-3 sezony niż nieskończony ciąg. Sam oglądam niewiele seriali i bardziej wyszukuję takich, które mają niewiele odcinków i sezonów – wtedy z pewnością uda mi się zakończyć serial.
    Doktora Martina oglądam sporadycznie, ale na tyle często, abym mógł ogarnąć co się dzieje. Kapitana Siminana oglądałem kiedyś i nie wyróżniał się jakoś specjalnie na tle innych animacji w swoim czasie, ale rozumiem o czym mówisz, odnośnie zakończenia. Z twojej listy kojarzę jeszcze jeden serial „Gdzie pachną stokrotki”, ale kompletnie nie moje klimaty.

Leave a Reply