Site icon Planeta Kapeluszy

Miłość van Hoovena – Rozdział 3

Advertisements

– No i jesteśmy – powiedział Markus, otworzywszy drzwi swojego domu, a jednocześnie miejsca pracy.

Pierwsze pomieszczenie było całkiem nieźle wyposażonym gabinetem lekarskim. Pośrodku znajdował się wielki stół, na którym można było zarówno być zbadanym, jak i zoperowanym. Przy ścianie po lewej od drzwi stało biurko z dwoma fotelami po obu stronach, na biurku z kolei stał telefon (typu świeczka). Przy ścianie po prawej stronie znajdował się parawan. Sufit był niski, przystosowany do niziołków.

Naprzeciwko wejścia były drzwi, które Markus otworzył przed Cedrickiem. Tam znajdowała się mała izba z łóżkiem (przy lewej ścianie od wejścia), szafą (tuż obok łóżka), stołem (naprzeciw wejścia), dwoma krzesłami, wanną i kranem (przy ścianie, naprzeciw drzwi wejściowych) oraz lustro (nad kranem). Na stole stała mała lampa. Ściany pokryte były starą, różową tapetą w kwiatki o nieokreślonej barwie i gatunku.

Jednak nie był to ostatni pokój w domu Markusa. Kolejne drzwi znajdowały się między kranem a wanną, a kiedy Cedrick rozejrzał się po pomieszczeniu, dostrzegł jeszcze jedne naprzeciw łóżka.

Zapytał doktora, gdzie będzie spał. Ostatecznie miejsce do spania było tylko jedno. Markus otworzył drzwi – te blisko łóżka – i oczom Cedricka ukazała się jeszcze mniejsza izba, wyposażona jedynie w łóżko i szafkę z lampą. Ściany były pokryte tą samą tapetą, co poprzedni pokój.

– Wybudowałem to z pieniędzy, które zapracowałem przez pięć lat w tutejszym szpitalu dla niziołków. To cud, że przy moim sposobie życia, uzbierałem dość choć na to.

– A gdzie załatwiasz potrzeby fizjologiczne? – zapytał nagle Cedrick.

Markus bez słowa wyprowadził Cedricka z jego tymczasowej sypialni i otworzył drugie drzwi. Był to najmniejszy pokój ze wszystkich i znajdowała się tam tylko jedna rzecz – toaleta. Kiedy tylko jego przyjaciel się napatrzył, doktor zamknął drzwi i zaczął się rozbierać.

Zdjął marynarkę i rzucił ją na łóżko. Przy pasie nosił kaburę z pistoletem, którą również ściągnął i zawiesił na jednym z rogów łóżka. Rozluźniwszy aksamitkę, usiadł przy stole i westchnął, jakby przed chwilą wykonał jakąś ciężką pracę i teraz chciał już tylko odpoczywać. Kiedy tylko zorientował się, że Cedrick stoi, nie śmiejąc nawet ruszyć się z miejsca, zaproponował mu, aby się przysiadł, co kupiec zrobił od razu.

– Całkiem miły dom – wyraził opinię. – Ale czy ja ci nie będę przeszkadzał w pracy?

– Gdzie tam! – odparł Markus, ale zaraz na jego twarzy pojawiło się zmartwienie. Spojrzał na Cedricka i po chwili milczenia wyznał: – Ostatnio w ogóle nie mam pracy. Od ponad tygodnia nie pojawił się tutaj żaden pacjent.

– Dlaczego? – zapytał Cedrick.

– Nie wiem – odpowiedział, wzruszywszy ramionami, doktor. – Nie wiem, dlaczego nagle nikt się u mnie nie leczy. Pytałem pacjentów, którzy mieli w tym tygodniu umówione wizyty, dlaczego się nie zjawili, ale nabrali wody w usta. Może się komuś naraziłem, jednak nie potrafię sobie przypomnieć komu i jak.

– Kto wie, może ci się jeszcze ułoży – próbował go pocieszyć Cedrick.


Zmęczona Winifred zamknęła za sobą drzwi, a kiedy się odwróciła, zdumiała się na widok goździka w wazonie. Od razu wiedziała od kogo jest i się zmieszała. Z jednej strony było to bardzo miłe uczucie dostać od mężczyzny kwiat, ale z drugiej – to mogło oznaczać, że Cedrick próbuje ją uwieść albo coś w tym stylu. Miała szczerą nadzieję, że to jednak nie to. Sama myśl wydawała jej się niewiarygodna, wręcz śmiechu warta. Bo też gdyby coś miedzy nimi zaiskrzyło i gdyby reszta stałych klientów „Sokółki” by się o tym dowiedziała, czekałoby ich pośmiewisko. Przedstawiciele tak skrajnie różnych ras nie powinni się ze sobą wiązać.

Podeszła niepewnie do stolika, na którym stał wazon, i przyjrzała się dokładnie goździkowi. Natychmiast zauważyła, że do łodygi kwiatu jest przyczepiona karteczka. Ostrożnie wyjęła z wazonu goździk i przeczytała napis na kartce:

Droga panno Winifred,
Dziękuję bardzo za to, że mogłem wczorajszą noc spędzić u pani. Ten goździk to wyraz mojej wielkiej wdzięczności. Życzę pani dużo szczęścia. Mam nadzieję, że będzie mnie pani miała w swojej pamięci.
Pozdrawiam,
Cedrick van Hooven

Najpierw Winifred odetchnęła z ulgą, a potem przycisnęła goździk do serca w odruchu wzruszenia. Jasne, że będzie miała w pamięci tego niziołka! Po tym wszystkim, co zrobił i czego się o nim dowiedziała, raczej trudno będzie jej o nim zapomnieć. W sercu elfki zagościł jakiś dziwny smutek – tęsknota i żal, że nie mogła się z nim pożegnać. Gdyby chociaż poczekał z tym do wieczora, mogłaby mu tyle powiedzieć przed rozstaniem. Mogłaby mu wreszcie podziękować za to, że stoczył pojedynek o jej honor, mogłaby go przeprosić, że nazwała go miniaturką i mogłaby mu powiedzieć, że jest jedną z niewielu osób, które Winifred darzy szacunkiem i sympatią.

A tak…? No trudno. – pomyślała. – Już się pewnie nie spotkają. Niziołek-dżentelmen zniknął z jej życia i czas wracać do świata, w którym wszyscy nienawidzili ją za to jedynie, że była elfem.

Ścisnęła goździk mocniej na wspomnienie wszystkich bolesnych dni poniewierki ze strony ogrów. Przypomniała sobie jak kiedyś, gdy była jeszcze małą dziewczynką, wyrzucono ją z gospody, w której chciała się ogrzać. Innym razem chodziła po domach, aby dowiedzieć się czy jest jakaś praca, ale wszyscy wyganiali ją gniewnie ze swoich ganków. A słowa Chipswicka o elfach-złodziejach, którzy chcą zniszczyć wartości ogrów – tyle razy je słyszała i tyle razy widziała na murach gniewne napisy głoszące, że elfy to czyste zło, że już dawno przestała komukolwiek ufać i kogokolwiek uważać za przyjaciela.

Łzy popłynęły jej po policzkach i spadły, pozostawiając małe plamki na spódnicy. Nie potrafiła przestać płakać nad tym, co przez te wszystkie lata wycierpiała. Jedynym jaśniejszym punktem w jej życiu było przygarnięcie przez rabusiów z Lasu Dolmit – wyrzutków takich jak ona, dowodzonych przez elfa, który uratował ją od rozpaczy, nauczył się bronić i pokazał filozofię rabusiów z Lasu Dolmit – za główny cel mającą przetrwanie, ale nie pozbawioną honoru. Tam znalazła prawdziwych przyjaciół, których opuściła za radą swojego mentora. Miała podczas tej podróży po świecie znaleźć swoje miejsce, jednak po tylu latach nic nie wskazywało na to, żeby jej się w jakikolwiek sposób powiodło.

Winifred wstała i włożyła nieco już wymiętoszony goździk z powrotem do wazonu. Pomyślała, że dobrze byłoby odwiedzić Las Dolmit. Wśród starych przyjaciół na pewno poczuje się jak w domu. Tam nikt nie powie o niej, że jest elfuchem, a kiedy spotka się znów z przywódcą, opowie mu wszystko i na pewno znajdzie pocieszenie.

Nie musiała długo nad tym myśleć. Położyła się spać z myślą, że następnego dnia wyruszy w drogę do Lasu Dolmit.

Tymczasem na końcu miasta, w pokoju gościnnym swojego przyjaciela, Cedrick van Hooven spoglądał przez okno w zadumie. Jego szpada była zawieszona o róg łóżka. Jego ubrania zostały przez Markusa zabrane do prania i zawieszone na noc na sznurku przed lecznicą. Tymczasem pożyczył Cedrickowi do spania swoją koszulę i użyczył kilka sztuk ze swojej garderoby.

Sam gospodarz spał teraz smacznie, podczas gdy jego gość nie mógł zasnąć, myśląc o poznanej dwa dni temu elfce. W ciemności nocy zastanawiał się nad tym, co ona teraz robi. Niby nic, takie sobie przypadkowe rozmyślania, ale jakoś nie potrafił przestać o niej myśleć. Nie ulegało wątpliwości, że go intrygowała i że ją lubił, a nawet, że ona też go lubiła, tak odrobinkę. W końcu zdążyli już się nieco poznać. Może to dlatego teraz o niej myślał. Może po prostu się o nią martwił.

– Winifred… – szepnął nie wiadomo do kogo i nie wiadomo po co.

Podszedł do łóżka i położył się w nim wygodnie. Jednak nie chciał spać. A może to było coś więcej? Może lubił ją nie jako przypadkowo poznaną kobietę, o której cześć walczył, ale jako kogoś więcej? Zaraz zaśmiał się na tę myśl, choć nie za bardzo było mu do śmiechu. Sama powiedziała, że nie interesują ją miniaturki. Poza tym niziołek i elfka? To nie mogło się udać i nigdy się nie uda. Nawet gdyby rzeczywiście coś do siebie czuli, rzucono by ich na pastwę bezlitosnych języków. Elfka kochająca niźka? Kupiec Cedrick van Hooven mający romans z elfką? Świat, w którym żyli, nigdy nie zaakceptowałby takiego związku. Zresztą to i tak nie miało znaczenia, bo to, co do niej czuł to była czysta sympatia, wsparta solidarnością, i nic poza tym.

Teraz musiał się porządnie zastanowić, co dalej. Niby nie miał tu już nic do roboty. Wszystkie interesy zostały już załatwione. Więc może lepiej dla niego byłoby opuścić wreszcie to przeklęte miasto i zapomnieć o tym, co tu się stało?

Zapomnieć o Winfired.

Coś mu mówiło, że nie zapomni o niej tak po prostu, tak od razu po przyjeździe do domu. Była  zbyt niezwykłą kobietą, aby o niej zapomnieć. O jej urodzie i kryjącym się pod tą urodą charakterku. I o tym jak dobrze było mu spędzać z nią czas.

Potrząsnął głową. Co on sobie myślał? Czy to mogło oznaczać, że jednak był w niej zakochany? A może to było tylko nic niewarte zauroczenie, które przemijało po jakimś czasie? Nigdy w życiu nie czuł czegoś takiego. Nigdy wcześniej nie myślał w taki sposób o żadnej innej kobiecie. Nigdy wcześniej nie wspominał tak miło czasu spędzonego przy jakiejkolwiek damie i nie czuł takiego dziwnego smutku na myśl o rozstaniu z nią. Jeżeli to rzeczywiście była miłość, to będzie przez kilka tygodni, a może nawet miesięcy rozpamiętywał te dwa dni znajomości z Winifred. Będzie się zastanawiał, czy czasem nie popełnił błędu, pozwalając jej odejść. Będzie się krzątał bez celu po domu. Cierpienie to zdawało się nieuchronne. Dlaczego nie zakochał się w kimś bardziej osiągalnym? Dlaczego nie zakochał się w kobiecie własnej rasy, tylko w elfce? Czuł się teraz taki zagubiony…

Rozważania nad tym, co powinien zrobić nie dały mu tej nocy zasnąć. W rezultacie następnego dnia wstał wcześniej od doktora. Ubrał się powoli w pożyczone od niego ubranie – białą koszulę ze stójką, brązowe spodnie i kubrak – po czym usiadł na łóżku i spojrzał w okno. Fioletowo-różowawe niebo świadczyło o tym, że dopiero co nastał świt. Cedrick przetarł zaspane oczy i podniósł się z łóżka. Nagle ogarnęła go chęć, aby przejść się po Denzie i zażyć świeżego powietrza.

Przypiął szpadę i wyszedł do pokoju doktora. Ujrzawszy śpiącego Markusa, podszedł do niego ostrożnie i, delikatnie szturchając, obudził.

– Wychodzę się przejść – szepnął do Markusa, który odwrócił się do niego nieprzytomnie. Słowa przyjaciela doszły do niego po chwili. Usiadł, przecierając zaspane oczy, i spojrzał na Cedricka.

– Dobrze – powiedział, odchylając kołdrę i stając. – Poczekam na ciebie.

W koszuli nocnej odprowadził go do drzwi.

Kilka minut potem Cedrick szedł przez prawie puste ulice miasta. Od strony portu, który znajdował się bardzo daleko, zawiał silny wiatr i ostatecznie otrzeźwił Cedricka. Szedł przed siebie po kamiennym chodniku, mijając zamknięte jeszcze sklepy i domy. Czuł się trochę lepiej, ale wciąż myślał nad tym jakie podjąć kroki. Nogi same prowadziły go, nie wiadomo gdzie.


Winifred wstała wcześniej niż zwykle. Była z tego powodu niewyspana, ale i tak rozpierała ją radość. Natychmiast wzięła się za przygotowania do podróży. Właściwie musiała tylko kupić trochę jedzenia na drogę, o ile nie zamierzała go ukraść. Przejrzała zawartość swojej sakiewki. Na dnie leżało pięć monet, ale miały zbyt niskie nominały, aby kupić za nie dość dużą ilość zapasów. Trudno, musiała się wybrać na miasto, aby zdobyć potrzebne pieniądze.

Wyszła z „Sokółki” kilka minut potem. W głównej sali nie było nikogo, nawet oberżysta spał jeszcze u siebie o tej porze. W ciszy wczesnego poranka kroki Winifred wydawały się głośniejsze, kiedy wychodziła z gospody na ulicę.


Cedrick doszedł do miejsca, które mógłby nazwać centrum miasta – wielkiego placu, otoczonego przez wysokie domy i knajpki. Zapewne gdyby pojawił się tu popołudniu, zastałby ulicznych artystów, sprzedawców pamiątek, gwar i turystów. Jednak o tak wczesnej porze mógł się rozkoszować ciszą jaka panowała wokół. Wszystko było takie spokojne, a ten spokój był taki kojący po ostatnich wydarzeniach. Przez chwilę Cedrick miał wrażenie, że jest na świecie zupełnie sam, a więc jest też wolny od zmartwień. Ludzie i ogry, którzy uważali jego rasę za nic, krasnoludy-niewolnicy, dyktatura w kraju elfów, całe cierpienie tego świata jakby wyparowało i został tylko on – Cedrick van Hooven. Wiedział jednak, że nie będzie w stanie cieszyć się tym wszystkim wiecznie. Rzeczywistość go w końcu dopadnie.

Dopadła go nawet wcześniej niż się spodziewał. Usłyszał jak ktoś biegnie, mimowolnie odwrócił się i zobaczył w oddali małą postać, która jednak bardzo szybko się do niego zbliżała. Im dłużej na nią patrzył, tym więcej rozumiał. To było krasnoludzie dziecko, chłopczyk. Na jego okrągłej twarzy malował się strach i rozpacz, z małych wyłupiastych oczu ciekły łzy. Było ubrane tylko w płócienne spodnie. Na całym torsie miał liczne rany, a jedna blizna wychodziła spod lewego oka i kończyła się na kości policzkowej.

Krasnoludek wpadł na Cedricka i aż się przewrócił na chodnik. Spojrzał z góry zalęknionym wzrokiem na niziołka przed sobą.

– Niech mi pan pomoże – zapłakał. – Oni mnie ścigają.

Cedrick bez słowa wziął chłopca na ręce i rozejrzał się wokół. Obok nich znajdował się zaułek, a w nim beczka. W sam raz, aby schować tam krasnoludka. Cedrick natychmiast tam pobiegł i ostrożnie włożył dziecko do beczki. Następnie wyszedł z zaułka znów na ulicę. Już biegli z tej samej strony, co przedtem krasnoludek, jego prześladowcy. Dwóch policjantów i człowiek, który im bliżej był Cedricka, tym bardziej przypominał przedwczorajszego włamywacza z pokoju Winifred. Zaraz, jak on się nazywał? Matthias Moon… Jakoś tak – Cedrick przypomniał sobie po chwili namysłu.

Kiedy wszyscy trzej się zatrzymali przed Cedrickiem, jego serce nagle zabiło mocniej i szybciej. Starał się jednak nie okazywać po sobie zdenerwowania. Moon od razu go rozpoznał, ale nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się złośliwie.

– Czy widziałeś gdzie pobiegł ten mały uciekinier? – zapytał jeden z policjantów.

– Jaki uciekinier? – Cedrick zamierzał udać, że nikogo nie widział. – Możecie mi go opisać?

– Mój niewolnik – odpowiedział Moon. – Krasnoludzkie dziecko z blizną koło lewego oka. Naprawdę trudno go nie zauważyć.

– Wybaczcie, widocznie jestem dzisiaj zbyt roztargniony. Pobiegł prosto, a potem skręcił przy najbliższym zakręcie – skłamał Cedrick, zmieniając strategię.

– Dziękujemy panu – odparł jeden z policjantów i wszyscy trzej pobiegli prosto.

Kiedy zniknęli za najbliższym zakrętem, Cedrick powrócił do beczki. Wyciągnął z niej dziecko i postawił na ziemi. Spodziewając się, że krasnoludkowi jest zimno, ściągnął z siebie kubrak i opatulił nim chłopca.

– Tylko nie pobrudź, to nie moje – powiedział z uśmiechem Cedrick, po czym odwrócił się do niego tyłem i przykucnął, mówiąc: – Wsiadaj. Dobrze byłoby, gdyby zobaczył cię lekarz.

– A nie będę się zbyt rzucał w oczy? – zapytał chłopiec.

– Jest wcześnie. Prawie nikogo nie ma.

Chłopiec wszedł ostrożnie na plecy Cedricka i ruszyli w drogę do domu Markusa. Słońce zaczęło świecić coraz jaśniej. Chłopiec był ciężki, ale na plecach niosło się go bardzo wygodnie i nawet nie ciążył Cedrickowi zbytnio. Aby urozmaicić krasnoludkowi drogę, a przy okazji dowiedzieć się o nim czegoś, co byłoby potem pomocne, Cedrick zaczął go wypytywać:

– Z jakiej części Ziem Dzikich pochodzisz, chłopcze?

– Tak właściwie nie mam pojęcia – odpowiedział po krótkim namyśle.

– Jak to? Nie wiesz skąd jesteś?

– Urodziłem się jako niewolnik. Jak mógłbym to wiedzieć?

– Rodzice nic ci nie mówili o ojczyźnie?

– Sprzedano mnie po urodzeniu. Nie znałem swoich rodziców.

– Och, to smutne – stwierdził Cedrick. – Los bardzo ostro się z tobą obszedł, chłopcze.

Cedrick na moment zamilkł. Brak rodziców i niewiadoma co do pochodzenia chłopca komplikowały sprawę. Nawet gdyby Cedrick wiedział z jakiego rejonu Ziem Dzikich pochodził krasnoludek, przecież nie można było go tam posłać samego. Gdyby to był dorosły krasnolud, poradziłby sobie jakoś, ale dziecko na Ziemiach Dzikich najpewniej zginęłoby.

– Kim pan jest? – odezwał się nagle chłopiec.

– Nazywam się Cedrick van Hooven – przedstawił się niziołek. – Jestem kupcem, ale też abolicjonistą. Pomagam takim jak ty dostać się tam, gdzie już nie będą niewolnikami. Najczęściej wysyłam ich statkiem do domu, ale w twoim przypadku nie wiem, co zrobić. A ty? – zmienił temat Cedrick. – Jak masz na imię, chłopcze?

– Moi właściciele dali mi imię Albert. Tak też nazywały mnie inne krasnoludy w domu. Niedawno zostałem dany w prezencie temu strasznemu człowiekowi, który był z policją.

– Tak więc, Albert, nie martw się.

Nic więcej Cedrick nie powiedział. Pogrążył się we własnych myślach. Wyglądało na to, że na razie Albert zostanie przy nim. Dobrze byłoby znaleźć jego rodziców, ale to wydawało się trudne. W Archemii było tysiące niewolników, których dzieci sprzedano krótko po narodzinach. Skąd miał wiedzieć, że spośród tego tysiąca odnajdzie właśnie tę parę krasnoludów? Pewnie każdy z nich będzie się do niego przyznawał. Nadzieja na odzyskanie utraconego dziecka – w dodatku utraconego w tak młodym wieku, a więc pozbawionego jeszcze jakichkolwiek cech charakterystycznych – spowoduje, że przyznają się do niego bez namysłu.

Cedrick opuścił wzrok. Na ściśniętych przy jego szyi rękach Alberta znajdowały się jeszcze świeże ślady po kajdanach. Niziołek pomyślał, że najpierw trzeba się zająć ranami krasnoludka. Potem pomyśli się o całej reszcie. Ale to bestialstwo robić coś takiego małemu chłopcu. Cedrick widział już wiele niewolników, których ciała nosiły liczne ślady katowania, ale żeby zadawać takie rany dziecku?!

Nareszcie dotarli do domu Markusa. Cedrick zapukał butem do drzwi. Oczekując na przyjaciela, zastanawiał się czy Markus odmówi mu pomocy. Ranny czy nie ranny, dziecko czy nie dziecko, ale to jednak był uciekinier. Strach przed karą za pomoc uciekającemu krasnoludowi może sprawić, że Markus zapomni o przyjaźni i pozostawi Cedricka na lodzie.

Drzwi się nieco uchyliły i spojrzał przez nie Markus. Na widok krasnoludka na plecach Cedricka nic nie odpowiedział, tylko na moment skamieniał. Zaraz jednak bez słowa otworzył drzwi szerzej i wpuścił ich do środka.

– Posadź go na stole – rozkazał.

Cedrick to zrobił, a Markus zaczął oglądać uważnie rany chłopca, który wydawał się być trochę przestraszony. Markus podwinął, najpierw jedną, potem drugą nogawkę spodni Alberta, odsłaniając kolejne ślady po biciu. Przyglądał się im w zamyśleniu, a chwilę potem podszedł do biurka i wyciągnął z niego bandaże. Zaczął w ciszy opatrywać chłopca.

– Jesteście krasnoludami? – zapytał nagle Albert, na co Cedrick i Markus zachichotali.

– Nie, chłopcze – odpowiedział Markus. – Ale blisko.

– Jesteśmy niziołkami – wyjaśnił Cedrick.

– Największymi pośród tych, co nic nie znaczą – dodał Markus. – Powiedz mi, chłopcze…

Po krótkiej rozmowie Markus wiedział o Albercie to samo, co Cedrick. Przyjrzał się dobrze bliźnie koło oka i zamyślił się przez chwilę.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Oba niziołki zamarły w obawie przed tym, że to policja, która szukała chłopca. Markus odzyskał zimną krew i kazał Albertowi się położyć. Podszedł do biurka i wyjął stamtąd białą chustę. Wrócił do Alberta i zakrył nią jego twarz. Następnie krzyknął:

– Proszę nie wchodzić! Przeprowadzam skomplikowaną operację!

– Ja do pana van Hoovena – odezwał się głos za drzwiami.

Cedrick poznał głos od razu.

– To ten barman – szepnął do Markusa.

– Pan van Hooven zaraz idzie! – zawołał do stojącego za drzwiami ogra Markus, po czym zwrócił się do Cedricka: – Wyjdź tak, aby nie był w stanie zobaczyć co jest w środku.

Cedrick przytaknął tylko głową. Wychodząc, uchylił tylko drzwi na tyle, aby mógł się przecisnąć. Kiedy stanął przed ogrem, ogarnął go niepokój, że mógł on się zorientować, co się dzieje, a co za tym idzie – zameldować o tym policji. Znali się zbyt krótko, aby ogr zechciał go kryć.

– Jak mnie znalazłeś? – zapytał Cedrick. To pytanie cisnęło mu się na usta pierwsze.

– Popytałem o doktora różnych mętów – odpowiedział z uśmiechem barman. – Chociaż Denza to stolica handlu, to jednak małe miasteczko.

Było coś w jego zachowaniu, co uspokoiło Cedricka, co kazało mu myśleć, że ogr niczego się nie domyśla, a nawet jeśli – nie jest tym zainteresowany.

– Z czym przychodzisz? Co cię do mnie sprowadza, przyjacielu?

Ogr nagle posmutniał, co było oznaką czegoś złego.

– Aresztowali Winifred.

Cedrick zamarł. Przez chwilę nie mógł w to uwierzyć. Barman ciągnął dalej:

– Niejaki Matthias Moon został przez nią okradziony. Dzisiaj uciekł mu też niewolnik. Poszedł z tym na policję, a że jest pracownikiem tutejszej szychy, od razu zaczęli poszukiwania, zarówno niewolnika, jak i Winifred. Dwóch dryblasów zaszło ją od tyłu w trakcie „pracy” i aresztowało. Nie miała nawet czasu się zorientować, że za nią są, a już ciągnęli ją do aresztu. Teraz jedyna nadzieja w tobie, niziołku. Zapłacisz kaucję i elfka będzie wolna.

– Rozumiem. Zaprowadzisz mnie do tego aresztu?

– Tak.

– Poczekaj tu na chwilę.

Cedrick wszedł do gabinetu Markusa tak samo jak wcześniej wyszedł. Ostatecznie nigdy nic nie wiadomo.

– Przepraszam, że cię z tym zostawiam – mówił, szybkim krokiem idąc w stronę drzwi – ale mam sprawę nie cierpiącą zwłoki.

Nawet nie poczekał na odpowiedź Markusa, tylko wszedł do swojego pokoju i wziął ze sobą trochę gotówki. Wybiegł co sił na zewnątrz, gdzie wciąż czekał właściciel „Sokółki”.

– Prowadź, przyjacielu – powiedział do ogra.


Winifred siedziała w małej, brudnej celi. Była w niej sama, ale poza celą dwóch strażników grało w karty przy stole, na którym stał telefon, zaś koło drzwi do jej celi sterczał niedawny włamywacz i cały czas jej dogryzał.

– To cię nauczy, że okradanie mnie źle się kończy. Teraz pewnie żałujesz, że zadarłaś z Matthiasem Moonem, co, elfuchu?

Winifred nie odpowiadała. Dziwna apatia ogarnęła ją od momentu, kiedy policjanci wrzucili ją do celi.

– Trzeba przyznać, jesteś ładna. Mam propozycję, elfko – ciągnął dalej Moon. – Ja zapłacę za ciebie kaucję, a ty zostaniesz moją kobietą.

Ta propozycja dotarła do Winifred i sprawiła, że się nagle ożywiła. Podeszła do Moona i syknęła:

– Wolę umrzeć.

– A to już twoja sprawa. Gnij tu jak tak bardzo tego chcesz – odparł Moon i wyszedł zadowolony z siebie.

Winifred westchnęła i doszła do wniosku, że może potem pomyśli jak się stąd wydostać. Teraz zbyt dużo myśli kołatało jej się po głowie, aby mogła się skupić na planie ucieczki. Podeszła do pryczy i położyła się na niej wygodnie, powoli pogrążając się w rozpaczy. Zamknęła oczy i się rozpłakała. I tak przez chwilę nieuwagi dała się złapać. Gdyby chociaż spojrzała za siebie, miałaby czas, aby się obronić. Pierwszy raz w życiu ją złapali. Poczuła dziwną gorycz i niepewność. W tym strasznym momencie zdała sobie sprawę z tego, że jak się liczy tylko na siebie, kiedy się raz wpadnie, konsekwencje mogą być potworne.

Szlochała tak przez jakiś kwadrans. Potem usłyszała dźwięk otwieranych drzwi do aresztu. Pomyślała, że to pewnie następni aresztowani i zaraz wejdzie tu jakaś ogrzyca, która spróbuje ją wykopać z pryczy. Winifred znów opanowała obojętność. Czyjeś kroki przeszły koło jej celi, a potem ucichły.

– Przepraszam, przyszedłem zapłacić kaucję za tę panią.

Znajomy głos sprawił, że Winifred znów się ożywiła, gwałtownie otwierając oczy i podnosząc się.

Cedrick stał tam. Wyciągał z sakiewki sumę, którą przed kilkoma sekundami wyjawili mu strażnicy. Nigdy wcześniej Winifred nie cieszyła się tak bardzo z tego, że widzi tego niziołka. Kiedy już zapłacił kaucję i jeden ze strażników otworzył drzwi jej więzienia, pomyślała, że albo Cedrickiem kierowało silne poczucie obowiązku, albo musiał ją bardzo lubić, co właściwie wydawało się być bardziej prawdopodobne. Nie byli sobie obcy. Byli przyjaciółmi.

– Chodźmy, panno Winifred – powiedział cicho, kiedy wyszła, i wziął ją za rękę. Przez chwilę wyglądali jak matka z dzieckiem.

Ominęli holl, gdzie stało biurko recepcyjne z niezwykle zapracowanym samotnym policjantem, i wyszli na zewnątrz. Tam czekał już barman. Na widok niziołka i elfki uśmiechnął się. Winifred była zaskoczona jeszcze bardziej jego widokiem, niż tym, że Cedrick po nią przyszedł.

– Ta dobra osoba powiedziała mi, co się stało – wyjaśnił Cedrick, uśmiechając się życzliwie i wskazując barmana. – Przyszedłem najszybciej jak mogłem. – W tym momencie posmutniał. – Tu się z panią rozstaję. Żegnam panią, panno Winifred.

Odwrócił się do niej i ruszył w stronę, która – zdawało mu się – prowadziła do praktyki Markusa. Oby tylko doktorkowi nic się nie stało pod jego nieobecność…

Winifred spojrzała pytająco na stojącego obok ogra, jakby oczekując od niego jakiejś odpowiedzi. Barman milczał, przyglądając się jej smutno. Nie wykonał żadnego gestu, ale wiedziała, że chce, aby coś zrobiła.

– Dziękuję – powiedziała, kiedy Cedrick znajdował się jakiś metr od niej.

Odwrócił się do niej ze zdumieniem. Podeszła i kucnęła przy nim.

– To był zaszczyt dla mnie poznać cię – ciągnęła dalej. – Jeszcze raz dziękuję, za to wszystko, co dla mnie zrobiłeś, Cedrick. I oczywiście – dodała nagle, jakby sobie coś przypomniała – przepraszam za „miniaturkę”.

– Nie ma o czym mówić – odparł z uśmiechem i pokłonił się. – To również dla mnie był zaszczyt bronić panią, panno Winifred. Teraz, niestety, muszę wracać. Zostawiłem przyjaciela i muszę do niego iść.

– Skoro tak… – powiedziała Winifred. – Powodzenia i do zobaczenia.

Po pożegnaniu się Cedrick zaczął iść dalej w swoją stronę. Barman poszedł w przeciwnym kierunku, a Winifred stała przez chwilę przed posterunkiem i patrzyła to na niziołka, to na ogra. Jakaś część niej kazała jej ruszyć za Cedrickiem i zobaczyć, gdzie pójdzie. Jeszcze widząc go na horyzoncie ulicy, ruszyła za nim ostrożnie. Skręcił w prawy róg, pamiętając, że tędy szedł z ogrem na posterunek. Winifred szła za nim w odległości, która pozwalała jej spokojnie go śledzić. Za rogiem ulica biegła prosto ku przedmieściom i tam też zdawał się kierować Cedrick. Jeszcze przez jakiś czas maszerował wzdłuż ulicy małych domków i sklepików, a Winifred za nim, aż w końcu dotarł do jedynego w tej dzielnicy domu rozmiarami przystosowanego do potrzeb niziołków. Zapukał. Drzwi się lekko uchyliły, po czym Cedrick wszedł do środka dyskretnie.

Zaciekawiona Winifred podeszła bliżej. Stanęła przed małymi drzwiami i schyliła się, aby przeczytać wiszącą na nich mosiężną tabliczkę. Litery na niej wygrawerowane były bardzo starannie wykonane. Napisane było: „Doktor Markus Wilmut. Internista”.

Dowiedziała się, gdzie mieszka przyjaciel Cedricka, jak się nazywa, i czym się zajmuje. Na razie nie mogła nic zrobić, więc odeszła od drzwi i opuściła przedmieścia.

Tymczasem w praktyce Markusa Cedrick z ulgą odkrył, że wszystko jest w najlepszym porządku. Markus siedział w zamyśleniu przy biurku, a opatrzony Albert właśnie wszedł do jego pokoju. Nie było śladów plądrowania ani bijatyki. Najwidoczniej nikt jeszcze nic nie odkrył. Przynajmniej na razie.

– Przepraszam, że wyszedłem – powiedział cicho Cedrick po długiej chwili milczenia.

– Nie ma sprawy – odpowiedział Markus i wstał. – Pogadaliśmy sobie z Albertem i chyba wiem jak mu pomóc.

– Tak? – zaciekawił się Cedrick.

– Od lat pomagam zbiegłym niewolnikom w przedostaniu się do Thompson – odparł Markus. – Słyszałeś o tym miejscu?

– Każdy słyszał – uśmiechnął się Cedrick.

Thompson było miejscem, gdzie nie było niewolnictwa i ogólnie cywilizacji. Jedynie pola i lasy. Tam osiedlała się większość byłych niewolników, którzy nie chcieli wracać na Ziemie Dzikie.

Cedrick spoważniał.

– Ale Albert to dziecko. Chcesz go tam posłać bez opieki?

– Nie, oczywiście, że nie. W Thompson znajduje się sierociniec. Prowadzą go osoby, które mogą znaleźć rodziców Alberta. Widzisz, tamta blizna koło jego oka to tak naprawdę znamię i może im pomóc znaleźć jego rodziców. Zaś zawiezie go tam jeden mój znajomy.

– To cudownie!

– Przed chwilą do niego dzwoniłem. Przewiezie Alberta dziś wieczorem przez granicę. Potem będą jechać przez dwa dni i dotrą do Thompson.

– W takim razie nie marnujmy czasu i przygotujmy chłopca do tej drogi.


Noc była ciemna. Kilka mil od miasta, stały trzy małe postacie, a najmniejsza z nich ubrana była jak wiejska staruszka – w długą, zakrywającą nogi sukienkę, rękawiczki na rękach i szalik, który znacznie krył twarz, na głowie zaś ten ktoś miał chustkę, która całkiem utrudniała rozpoznanie w niej zbiegłego niewolnika. Do tego Albert na prawym oku miał opaskę. Wszystko po to, aby chłopiec niczym się nie zdradził.

Przed nimi rozciągał się gęsty las z jedyną, dość szeroką ścieżką. Stamtąd miał przyjechać znajomy Markusa, następnie zawrócić i pojechać w las wraz z zakamuflowanym krasnoludem. Stali tu od ponad pół godziny i czekali na niego, obawiając się, że ktoś mógłby podejść i zapytać, co tu robią. Może Cedrick i Markus nie denerwowali się tak bardzo – w końcu byli abolicjonistami już bardzo długo i takie ryzyko nie było im obce – ale Albert bał się i to było widać. Trzymał mocno rękę Cedricka i trząsł się jak osika. Jakby zaraz miał tędy przejść ktoś, kto rozpozna w dziwnej staruszce krasnoludzkiego niewolnika.

Nagle wszyscy trzej zaczęli nasłuchiwać. Z lasu dochodziły do nich bowiem odgłosy kół. Niebawem na ścieżce pojawił się zwyczajny powóz podróżny „dla niziołków”, a na nim siedział ubrany po chłopsku człowiek. Wyglądał na zwykłego woźnicę. W szczerbatych zębach trzymał papierosa, ręce miał brudne, nogi też. Szczegóły twarzy ledwo można było dostrzec w ciemności.

Powóz wyjechał z lasu i stanął z boku, kilka metrów od niziołków i krasnoludka. Cedrick i Markus podeszli wraz z Albertem do powozu. Woźnica zeskoczył na ziemię i uścisnął rękę Markusowi. Następnie zerknął na krasnoludka, a potem na Cedricka.

– To jest mój drogi przyjaciel Cedrick van Hooven – oświadczył doktor.

– Bardzo mi miło – pokłonił się woźnica. – Jestem John Lambert.

– Mnie też miło – przywitał się Cedrick.

– To Cedrick znalazł chłopca – kontynuował Markus i przeszedł do sedna sprawy: – Masz zawieźć tego krasnoludka do sierocińca w Thompson.

– Może pan na mnie liczyć, doktorze – powiedział Lambert dziarsko i zwrócił się do Alberta: – To co? Jedziemy?

– Jeszcze dokumenty – powiedział Markus i wyjął z kieszeni fałszywy paszport, wykonany przez niejakiego Franka Łapę.

– Stary Łapa – zaśmiał się rubasznie Lambert, odbierając paszport. – W godzinę tak dokładną kopię to tylko on potrafi wykonać.

– To zostawiamy wszystko tobie, John – oznajmił Markus.

– Nie ma obawy, doktorze. Długo robię w tym interesie.

Wziął chłopca za rękę i wprowadził do powozu. Następnie wsiadł z powrotem na powóz. Albert wyjrzał jeszcze przez okno powozu, kiedy Lambert go cofał.

– Dziękuję panom za wszystko – powiedział.

– Trzymaj się, chłopcze – odpowiedział Cedrick.

– Będę oczekiwać wiadomości o tym, co się u was dzieje – dodał Markus.

Pomachali mu na do widzenia. Lambert znów wjechał na ścieżkę prowadzącą przez las. Jeszcze chwilę oba niziołki wodziły za nim wzrokiem, zanim zupełnie nie zniknął pośród ciemności i mgły.

Kiedy już nie byli w stanie go dojrzeć, ruszyli w drogę powrotną do domu Markusa. Wciąż milczeli, mając nadzieję, że Lambertowi uda się zawieść Alberta do Thompson bez żadnych komplikacji; że podczas podróży nikt ich nie zatrzyma i nie pozna się na kamuflażu.

Przechodzili przez jakąś szemraną dzielnicę. Pod latarniami stały kobiety lekkich obyczajów, a wiele szyldów w tej okolicy głosiło, że mężczyzna może tutaj zaspokoić swoje dzikie żądze. Markus przyglądał się wszystkiemu z rozmarzeniem, a nawet lekką podnietą. Cedrick domyślał się, że ma ochotę wejść do któregoś domu publicznego i zaraz pewnie wejdzie, nie zważając na to, że jego fundusze mogą się przy tym nieco uszczuplić. Dlatego kiedy tylko się kierował do jakiegoś przybytku, Cedrick chwytał go mocno za ramię i przyciągał do siebie.

Niebawem, choć to wymagało od Markusa dużej siły woli i samozaparcia, opuścili dzielnicę rozpusty i trafili do slumsów. Bieda zdawała się być wszędzie – od brudu na ulicy, poprzez twarze żebraków, klęczących i stojących na tymże brudzie, aż po odrapane i zaniedbane kamienice. Widok dwóch całkiem dobrze ubranych niziołków, wzbudził w tych biedakach nadzieję na jakiś grosz. Okrążyli ich i zaczęli zamęczać błaganiami o jakąkolwiek zapomogę. Gotowi byli wyrywać sobie gości, aby dostać cokolwiek.

Nad niektórymi Cedrick się zlitował. Głównie dlatego, że były to dzieci albo kalecy. Ogrom nieszczęścia i desperacji w oczach tych wszystkich nieszczęśników wywołał w nim wielki żal. Pewnie rozdałby im wszystko, co miał, gdyby Markus go nie powstrzymał, twierdząc, że: 1) pewnie wydadzą te pieniądze na alkohol, 2) Cedrick z całą pewnością wszystkich od nędzy nie uratuje.

Opuściwszy z trudem slumsy, przeszli przez most. W oddali widać było posterunek, w którym przecież rano Cedrick składał wizytę. Powoli oba niziołki zbliżały się do niego i po chwili już go ominęły. Idąc wzdłuż ulicy, Cedrick nawet nie napomknął towarzyszowi o tym, że tam był.

Nagle Markus przystanął i zatrzymał ręką przyjaciela.

– Twoja szpada – powiedział wskazując palcem na miejsce przy pasie, gdzie powinna być pochwa z bronią Cedricka.

– Albo zgubiłem, albo ktoś mi ją ukradł – stwierdził Cedrick.

Oba niziołki wiedziały jednak, że bardziej prawdopodobny był wariant drugi.

– To musiało się stać, kiedy nas otoczyli ci żebracy – wywnioskował po krótkim namyśle Cedrick, po czym westchnął i powiedział: – Ty idź do siebie, a ja pójdę z tym na policję.

– To nie jest dobry pomysł, Cedrick – rzekł poważnie na niego patrząc. – Policja w tym mieście nie jest zbyt, że tak powiem, miła dla nas, niziołków. To policja „dla ludzi”. Ciebie najwyżej wyśmieją, że tak łatwo dałeś się okraść.

– Co jak co, ale policja powinna być dla wszystkich. Jej zadaniem jest pilnować porządku, a to obejmuje wszystkie rasy – powiedział Cedrick i ruszył w stronę posterunku, jednak Markus znów chwycił jego rękę.

– Dobrze ci radzę, to ci nic nie da.

Cedrick jednym ruchem wyrwał się z jego uścisku.

– Nie mogę tego tak zostawić. Ta szpada jest moja.

Podszedł do posterunku, wszedł na schody, otworzył drzwi i po chwili był już w środku. Markus zaś poszedł do domu w nadziei, że po wszystkim Cedrick po prostu do niego wróci.

Cedrick znalazł się w hollu. Na początku policjant w recepcji nie zwrócił na niego uwagi. Niziołek podszedł do niego i oparł się o blat na palcach. Nie chciał wskakiwać na biurko, bo byłoby to trochę niegrzeczne.

– Przepraszam – odezwał się nieśmiało.

Policjant spojrzał na niego i natychmiast uśmiechnął się złośliwie. Rozpoznał Cedricka z rana, kiedy niziołek przyszedł uwolnić Winifred.

– Ach, to pan. Z czym znowu pan tu przychodzisz?

– Chciałbym zgłosić kradzież.

– A więc ten elfuch pana okradł. Kobiety potrafią być okrutne.

– Proszę tak o niej nie mówić – powiedział z lekkim oburzeniem Cedrick i powrócił do sedna sprawy: – Skradziono mi kilka minut temu moją szpadę. Chciałbym, aby ktoś się tym zajął.

– Trzeba było pilnować swoich rzeczy. To niebezpieczne okolice są.

Gorycz rozczarowania sprawiła, że Cedrick stracił cierpliwość.

– Jesteście policją! Waszym zadaniem jest dbać o porządek!

– Nie zawracaj mi pan głowy. Mam sporo pracy.

I powrócił do papierkowej roboty, którą zajmował się przed odkryciem obecności niziołka. Oburzony i zły na to, że jest w tej sprawie sam, Cedrick cofnął się o kilka kroków, aby policjant, mógł widzieć go całego, i zrobił niemalże karczemną awanturę o to, że płaci podatki na policję, a ona nawet nie raczy zająć się kradzieżą jego własności. Policjant ignorował go, ale widać było, że krzyki niziołka bardzo go dekoncentrują.

W końcu Cedrick postanowił opuścić posterunek. Kiedy był już na zewnątrz, nagle ktoś kopnął go od tyłu tak mocno, że niziołek upadł jak długi na chodnik. Zaraz potem poczuł na swoich plecach bolesny ucisk czyjegoś buta, a w końcu usłyszał czyjś drwiący głos:

– Znów się spotykamy, niziek.

Cedrick odwrócił głowę i zobaczył za sobą Moona, który przyglądał się niziołkowi bardzo chłodnym wzrokiem, a kiedy Cedrick już na niego spojrzał, człowiek przycisnął go do ziemi jeszcze mocniej.

– Najpierw pomogłeś uciec mojemu niewolnikowi, a potem zapłaciłeś kaucję za tego elfucha.

Moon zdjął nogę z van Hoovena, ale zaraz potem kopnął go z boku w brzuch. Cedrick aż uderzył plecami o ścianę posterunku.

– Nie wiem o jakim niewolniku mówisz – skłamał, dysząc ciężko i odwracając się w stronę Moona. Podparł się rękoma, wstał na kolana i dodał: – I nie mów tak o Winifred.

Gdyby miał swoją szpadę, mógłby się bronić. Ta sytuacja była naprawdę beznadziejna. Na nic jego zdolności szermiercze, kiedy nie miał broni. Mógł tylko uciekać. Na to jednak nie miał siły.

Moon podszedł do Cedricka i znów kopnął go w brzuch. Niziołek znowu się podniósł, a Moon znowu do niego podszedł. Z ust Cedricka popłynęła krew. Tymczasem jego oprawca podniósł go do góry za szyję, zabrał do pobliskiego zaułka i tam przybił do ściany.

– Nikt nie zadziera z Matthiasem Moonem – powiedział i zaczął bić niziołka pięścią po twarzy i brzuchu.

Za pierwszym ciosem zbił mu okulary. Cedrick trzymał więc oczy zamknięte w obawie przed tym, że może do nich wpaść kawałek szkła. Nic nie widział, za to czuł każde uderzenie w milczeniu zadającego ciosy Moona. Coraz bardziej kręciło mu się w głowie, coraz bardziej czuł, że traci przytomność. Wolał ją stracić, niż nadal czuć ten ból, na który przecież nie potrafił nic poradzić.

Wszystko stało się ciemne i zapadła cisza. Od tej chwili już nie był świadom tego, co się dzieje. Od tej chwili Moon walił tylko w nieprzytomne, chociaż jeszcze żywe, ciało Cedricka van Hoovena.


Tego wieczora Winifred nie za bardzo śpieszyło się do „Sokółki”. Chodziła po mieście. Przystanęła na moście i zamyśliła się, wpatrując w falujące odbicie czarnych chmur. Już zdobyła trochę pieniędzy na prowiant. Teraz mogła spokojnie ruszać w drogę do Dolmit. Jednak coś ją trzymało jeszcze w Denzie. Coś nurtowało ją, kiedy tylko pomyślała o wyjeździe. Bardzo chciała jeszcze zobaczyć Cedricka. Chociaż powiedziała już to, co chciała mu powiedzieć, nie mogła przestać o nim myśleć i sama nie wiedziała dlaczego. A ilekroć o nim myślała, nawiedzały ją dziwne uczucia – od żalu, że pewnie już go nie zobaczy, po wielką radość na wspomnienie tych wszystkich miłych rzeczy, które dla niej zrobił. Po Lesie Dolmit Cedrick był drugim miłym rozdziałem w jej życiu.

– Hej, panienko. – Nagły szept wyrwał ją z rozmyślań.

Obok niej stał mężczyzna ubrany w bardzo duży płaszcz, pod którym trzymał prawą rękę. W ciemnościach nie dostrzegła jego twarzy, nawet kiedy był tuż obok niej. Jedynie jego oczy świeciły się w ciemnościach, wywołując w Winifred nieufność. Po chwili milczenia ze strony elfki, odezwał się znowu:

– Może chciałabyś rzucić okiem na mój najnowszy towar?

Wyciągnął spod płaszcza szpadę, którą Winifred rozpoznała mimo mroku i aż wybałuszyła oczy. Po chwili oniemienia chwyciła mężczyznę w płaszczu i zapytała:

– Skąd to masz?

Milczał, a jego oczy świadczyły o tym, że z przerażenia.

– Mów! Skąd to masz?!

– Znikąd – odparł niepewnie, ale zaraz namyślił się i dodał: – Pewien żebrak mi to dał, abym to sprzedał i się z nim podzielił zyskami.

– Mówił jak to dostał?! Jeśli kłamiesz, dostaniesz po pysku.

– Nie pytam dostawców o to, skąd biorą towar, który od nich dostaję. Ale najczęściej kradną przechodniom, którzy pojawiają się w slumsach.

Winifred puściła go, po czym szybkim ruchem wyrwała mu z ręki szpadę. Następnie skierowała się w stronę posterunku. Handlarz wodził za nią nieprzytomnym wzrokiem, tracąc resztki nadziei, że otrzyma zapłatę za i tak kradziony towar.

Na posterunku był punkt rzeczy znalezionych. Winifred chciała tam zostawić szpadę, aby Cedrick mógł ją spokojnie odebrać. Przypięła broń do pasa, tak dla wygody. Nie chciała jej trzymać cały czas w rękach. Odczuwała jednak lekki dyskomfort, myśląc o tym, że będzie musiała wejść do budynku, w którym jeszcze rano była trzymana w zamknięciu.

Nagle, będąc jeszcze w oddali, zobaczyła jakąś postać koło posterunku. Ten ktoś – wyglądał na wysokiego mężczyznę, najpewniej człowieka – wrzucił do zaułka coś, co przypominało z dala martwego psa. Następnie odwrócił się, minął posterunek i zniknął za rogiem. Winifred pomyślała, że to nie jej sprawa i ruszyła dalej w stronę posterunku. Cedrick szuka szpady. Niech ona będzie tam na niego czekać.

Szła i szła. Im bliżej się znajdowała jakiejś ulicy, tym więcej szczegółów mogła dostrzec, jeśli się czemuś dostatecznie przyjrzała. Już dawno powinni w tej okolicy zainstalować jakieś latarnie, które dawałyby światło i ułatwiały poruszanie się w mrokach nocy. Mijając zaułek Winifred nie mogła się powstrzymać, aby tam nie zerknąć. Ciekawość, co też za dziwne coś rzucono w to miejsce, była bardzo silna. To, co tam zobaczyła, wprawiło ją w jeszcze większe zdumienie niż szpada Cedricka w rękach szemranego handlarza.

Na żwirze leżał pobity do nieprzytomności Cedrick. Jego twarz była pokryta sińcami, okulary były stłuczone, a z zakrwawionych ust wyciekały dwie strużki, z których jedna spływała po szyi aż do kołnierza. Żadnych innych śladów Winifred nie zauważyła, ale mimo to Cedrick wyglądał bardzo źle. Co mu się stało? Kto mu to zrobił?

Ogarnął ją strach, że może on już nie żyje. Nie chciała, aby to wszystko tak się skończyło. Kucnęła przy nim i sprawdziła puls. Był słaby, ale był. Jakże ucieszyła się, że w tym małym ciałku tliło się jeszcze życie! Wiedziała jednak, że nie ma czasu do stracenia. Wzięła Cedricka na ręce, jak małe dziecko, podtrzymując przy tym jego głowę, i zastanowiła się przez chwilę nad jakimś miejscem, gdzie mogliby mu pomóc.

Doktor Markus Wilmut. Internista Doktor Markus Wilmut. Internista… – krążyło jej po głowie, kiedy próbowała sobie przypomnieć jak tam się szło. Świadomość uciekającego czasu nie pomagała jej w tym. Zaraz. Była wtedy koło posterunku. I teraz też była właśnie tam. Jak szedł Cedrick? Zamknęła oczy i przywołała to wspomnienie. Wspomnienie niziołka idącego prosto ulicą, a potem skręcającego w prawo. Teraz przypomniała sobie wszystkie szczegóły.

Ruszyła niepewnym krokiem przed siebie. Skręciła w prawy róg, który malował się pośród ciemności dość wyraźnie. Następnie zeszła ulicą w dół aż do przedmieść, które w mrokach nocy i bez ulicznego oświetlenia były o wiele mniej czytelne niż za dnia. Winifred wiedziała jednak czego szukać – bądź, co bądź pamiętała, że dom lekarza był jedynym w tej okolicy, który miał takie małe rozmiary.

Jakże się ucieszyła, kiedy w końcu się tam znalazła! Zapukała do małych drzwiczek i czekała. Drzwi zostały otwarte szybko, jakby ze zniecierpliwieniem. Markus miał też na twarzy uśmiech, jakby kogoś oczekiwał. Po ujrzeniu przed sobą elfki, zdziwił się nieco, a po krótkim przypatrywaniu się jej i zauważeniu nieprzytomnego Cedricka na jej rękach, spoważniał.

– Wejdź do środka – poinstruował ją.

Exit mobile version