Site icon Planeta Kapeluszy

[FF: Sherlock] Pękający lód – rozdział 9 (ostatni)

Advertisements

Wyprowadzono mnie na zewnątrz, gdzie – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu – stał doktor Watson. Na mój widok (czy też raczej na widok mojego krwawiącego ramienia) natychmiast podszedł szybkim krokiem do mnie i asystującego mi policjanta i towarzyszył nam w drodze do karetki. Zadziwiające było to, że na jego twarzy odbijała się najszczersza troska.

– Ależ on się zaraz wykrwawi! Trzeba zatamować krwotok.

– Właśnie idziemy do ambulansu – wyjaśnił policjant.

Dotarliśmy do karetki, gdzie już dwóch ratowników wzięło się za udzielanie mi pierwszej pomocy. Najpierw ostrożnie zdjęli ze mnie płaszcz, a potem marynarkę. Następnie rozdarli rękaw koszuli, aby przyjrzeć się lepiej ranie.

Anonimowy policjant sobie poszedł, ale John został. Popatrzyłem na niego z zainteresowaniem, podczas gdy jeden ratownik zacisnął opaskę kilka centymetrów nad raną postrzałową, a drugi zaczął oglądać ślad po uderzeniu na mojej głowie. W końcu postanowiłem się odezwać:

– Czy mogę zapytać, co tu robisz, John?

– Lestrade mnie przywiózł – odparł dobry doktor, unikając mojego wzroku.

– Domyślam się, ale dlaczego? Na pewno nie po to, abyś udzielił mi pierwszej pomocy.

Milczał przez chwilę. A ja pomyślałem, że zabieram się do tego w zły sposób. Cokolwiek było powodem nagłej zmiany jego nastawienia do mnie, musiało mieć bardziej osobisty charakter i nie nadawało się do omawiania na miejscu zbrodni, w otoczeniu policjantów i ratowników. Postanowiłem więc przenieść tę rozmowę na później.

Tymczasem pojawił się Lestrade, który również wyglądał na zmartwionego.

– Wszystko dobrze? – spytał, czym od razu wzbudził reakcję Johna:

– Na miłość boską, Lestrade, przecież widzisz, że został postrzelony!

Chciałem coś powiedzieć, ale jeden z ratowników wszedł mi w słowo:

– Panie Holmes, musimy przewieźć pana na obserwację. Stracił pan dużo krwi, a ta rana na pana głowie może mieć poważne konsekwencje dla pana zdrowia.

Przyglądałem im się przez chwilę, a potem mój wzrok dojrzał w oddali zarys ukrytej pomiędzy skrzynkami wysokiej sylwetki, w której od razu rozpoznałem Sherlocka. Spojrzałem znów na ratownika.

– Do którego szpitala mnie zawieziecie?

– Świętego Bartłomieja – odparł spokojnie ratownik.

– Barts! Wspaniale! – wykrzyknąłem z entuzjazmem, mając nadzieję, że Sherlock mnie usłyszy.

Obaj sanitariusze pomogli mi wejść do karetki. Lestrade poinformował mnie, że pojedzie ze mną, bo ma kilka pytań, a John bez słowa poszedł za nim. W ambulansie wsadzono moje lewe ramię w temblak (oczywiście zatamowawszy wcześniej krwotok), a przez żyłę w prawym podano mi krew. Kiedy zaś dotarłem wreszcie do szpitala, przeprowadzono na mnie kilka badań (w tym tomografię mózgu). Co jakiś czas zerkałem na szpitalny korytarz, gdzie czekali Lestrade i John (który rozmawiał przez telefon z panią Hudson). Przebrany za woźnego Sherlock jeszcze nie dotarł. Martwiłem się, czy uda mu się przedostać z magazynu do szpitala. Nie byłem pewien, czy znajdzie jakiś środek transportu, który zawiezie go do Barts.

Mimo że badania nie wykazały niczego niepokojącego, pozostawiono mnie na obserwacji. Miałem spędzić tę noc w szpitalu. Kiedy już przenieśli mnie do pokoju i zezwolili na gości, wbrew moim podejrzeniom pierwszą osobą, która weszła mnie odwiedzić, nie był poszukujący odpowiedzi Lestrade, tylko John. Na chwilę spojrzał w dół, trzymając ręce w kieszeniach, ale po zrobieniu kilku kroków podniósł wreszcie wzrok.

– Tak się zastanawiam – przerwał ciszę i wyciągnął z kieszeni batonika – twoja dieta mówi coś o czekoladzie?

Mimowolnie uśmiechnąłem się, ale zaraz spoważniałem. John usiadł obok mnie na łóżku. Znów spojrzał w dół, aby po krótkiej chwili milczenia przenieść wzrok na mnie.

– Chyba jestem ci winny przeprosiny.

Te słowa wprawiły mnie w zdumienie, ale nic nie odpowiedziałem. Bo choć chciałem coś odpowiedzieć, nie wiedziałem co, więc milczałem. Po kilku sekundach ciszy, John znów się odezwał:

– Wczoraj był u nas Lestrade. Głównie pytał o szalik, który ci podrzucono, ale dowiedzieliśmy się przy okazji, że dostajesz anonimy.

– I fakt, że ktoś mnie prześladuje, sprawił, że zmieniłeś o mnie zdanie? – wtrąciłem, uśmiechając się cierpko. – W to raczej nie uwierzę, doktorze Watson. – Posmutniałem. – Nie po tym, co zrobiłem.

– Prawda, na początku uważałem, że sobie zasłużyłeś – odparł z lekkim uśmiechem, zaraz jednak spoważniał. – Ale kiedy Greg opuszczał Baker Street, powiedział mi, co dla niego zrobiłeś.

Podniosłem brew. Domyślałem się o co mu chodzi, ale tak po prawdzie, to nie oczekiwałem, że Lestrade powie komuś o tym, że użyłem swoich wpływów i przekonałem jego zwierzchników, aby po skandalu z Sherlockiem inspektor pozostał na swoim stanowisku, jedynie z naganą w aktach. Podejrzewałem, że parę osób w Scotland Yardzie musiało okazywać mu jawną wrogość, bo mimo korzystania z usług oszusta, nie został ani zawieszony, ani zdegradowany, tak więc jego wdzięczność nie byłaby szczególnie wielka. A tu nagle dowiaduję się, że jednak była.

– Poza tym – John ciągnął dalej – kiedyś powiedziałeś Sherlockowi, że łączy was więcej niż on myśli. Pamiętasz Baskerville? – rzucił nagle.

– Jakże mógłbym zapomnieć? – rozpromieniłem się. – Najpierw weszliście tam dzięki mojej przepustce, a potem musiałem załatwiać wam własne.

John opowiedział mi jak po spotkaniu z tym rzekomym piekielnym psem, on i Sherlock siedzieli przy kominku w gospodzie, popijając whisky.

– Jego ręce się trzęsły. Trzymał szklankę whisky, a jego ręce się trzęsły. Twierdził, że to ze strachu. A kiedy ty i ja spotkaliśmy się na stołówce Barts i zadzwonił twój telefon, twoje ręce również się trzęsły. Powiedziałeś, że to ze zmęczenia, ale nawet głupi domyśliłby się, że się boisz. Bardzo przypominałeś mi wtedy Sherlocka. Postanowiłem więc popatrzeć na ciebie tak jak patrzyłem na niego. I ujrzałem coś, czego wcześniej nie widziałem.

– Cóż takiego? – zapytałem z lekkim uśmiechem.

– Że Moriarty był cholernie inteligentny i potrafił zwieźć każdego. Nawet Sherlock został przez niego oszukany. Tamtego dnia, w Klubie Diogenesa, powiedziałeś mi, że tylko ty mogłeś skłonić go do mówienia. Jesteś Brytyjskim Rządem. Musiałeś wyciągnąć od niego kod.

– Nie jestem z tego dumny – odparłem cicho.

– Wiem. – John wyprostował się. – Popełniłeś błąd i chciałeś go naprawić. Chciałeś, abym uważał na Sherlocka i kazałeś przekazać mu twoje przeprosiny. Nie zastanawiałem się, co śmierć Sherlocka znaczyła dla ciebie. Dopiero dzięki pani Hudson zdałem sobie z tego sprawę.

Opowiedział mi o dialogu między nim a panią Hudson. Co prawda, już wtedy wiedziałem o przebiegu wizyty Lestrade’a, ale nie przerywałem doktorowi.

– Na początku nie zastanawiałem się zbytnio nad jej słowami, ale potem przypomniałem sobie, co robiłeś, kiedy Sherlock jeszcze żył. Może i twoja protekcjonalność bywała upierdliwa, szczególnie gdy ja albo Greg musieliśmy zrezygnować z planów, aby zająć się Sherlockiem, ale nie ulegało wątpliwości, że się o niego martwiłeś. I wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak musisz się czuć. Jak wielkie poczucie winy musi cię dręczyć, zwłaszcza, kiedy podsycały je te anonimy. I musiałeś z tym wszystkim zmagać się sam.

Słuchanie tego wszystkiego było bardzo… budujące. Wyglądało na to, że John mi wybaczył. Bardzo mnie to cieszyło.

Zamilkł na moment i spojrzał w dół. Ja zaś dojrzałem na korytarzu sztuczną brodę Sherlocka, który właśnie wziął się za czyszczenie mopem. Przyglądając się podłodze, John znów się odezwał:

– A kiedy dzisiaj dowiedziałem się o strzelaninie, a pani Hudson powiedziała mi o tym, że pobiegłeś za snajperem i dotąd nie wróciłeś, naprawdę martwiłem się o ciebie. Mogłem być na ciebie wściekły, ale nigdy nie chciałem, aby stało ci się coś złego. A już śmierć była ostatnią rzeczą, którą ci życzyłem.

Siedzieliśmy tak w ciszy przez dłuższy czas, a potem doktor przekazał mi pozdrowienia od pani Hudson i pożegnał się ze mną. Lestrade zrezygnował z przesłuchania mnie, bo – jak powiedział – chciał, abym odpoczął. Prawda, czułem się trochę zmęczony wydarzeniami z tego dnia, i choć była jeszcze jedna sprawa, którą chciałem załatwić, to ta sprawa mogła jeszcze poczekać.

Tak więc nazajutrz zostałem wypisany ze szpitala, skontaktowałem się z Antheą (mimo że nie miałem komórki, ona sama przyszła do mnie, oświadczyła, że nie udało jej się zidentyfikować snajpera, i zapytała mnie o wytyczne) i poleciłem jej, aby przywiozła Sherlocka do jednego z opuszczonych magazynów. Czekając aż mój brat w końcu się pojawi, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłem się, że żyje, a z drugiej obawiałem się spotkania z nim. Było tyle rzeczy, które chciałem mu powiedzieć, tyle pytań, które chciałem mu zadać…

W końcu nadjechał samochód i wyszedł zeń znajomy brodacz. Kiedy samochód wyjechał z magazynu, jeszcze przez chwilę staliśmy tak naprzeciw siebie, przyglądając się sobie nawzajem. Widziałem rezerwę w jego oczach, ale i pewien smutek. A potem Sherlock uśmiechnął się złośliwie, podszedł do mnie i powiedział z udawaną złością:

– Ładnie to wyrywać brata z pracy, Mycroft? Mogą mi za to obciąć pensję.

– Sprawdziłem twój grafik. Zaczynasz od dziesiątej – odparłem i uśmiechnąłem się.

Obaj spoważnieliśmy.

– Pewnie masz dużo pytań – stwierdził Sherlock. – W takim razie zacznijmy od początku.

Opisał mi w miarę zwięźle to jak z pomocą Molly Hooper udało mu się upozorować własną śmierć. Przyznam szczerze, że wydawało mi się to z jednej strony fascynujące, z drugiej – tak oczywiste, że aż nie mogłem uwierzyć, że nie przyszło mi to do głowy. Już sam fakt, że Irene Adler żyła, powinien świadczyć o tym, że mój brat również wywinął się śmierci. Ale cóż, Sherlock zawsze był sprytny.

– Molly była jedyną osobą, która wiedziała, że żyję. Udało mi się zdobyć pracę woźnego, aby mieć oko na moje rzekome ciało.

– A właśnie – zacząłem. – Kto leżał w kostnicy, skoro ciebie tam nie było?

– Na początku, pierwszej nocy po upadku to byłem rzeczywiście ja, ale potem zamieniliśmy z Molly zwłoki, do czasu aż jeden z moich byłych klientów nie dostarczył nam własnoręcznie wykonanej niezwykle realistycznej kukły. Udało nam się ją podłożyć kilka godzin przed twoją przygodą w kostnicy.

Zamilkł, a ja od razu przypomniałem sobie jak w przebraniu woźnego otworzył mi drzwi. Nagle Sherlock spojrzał na mnie i powiedział:

– Chciałem do ciebie przyjść. Po pierwsze, mogłeś okazać się pomocny. Choćby w przekonaniu Johna, pani Hudson i innych o tym, że ciało w trumnie to rzeczywiście ja. Po drugie, chciałem się z tobą rozmówić na temat twojej niedyskrecji.

– Dlaczego więc tego nie zrobiłeś? – spytałem.

– Bo pomyślałem, że najpierw cię trochę poobserwuję – odparł. – Sprawdzę jak znosisz żałobę, czy będziesz chronił moje dobre imię i czy moje ewentualne ujawnienie nie przyprawi cię o zawał. Och, nie patrz tak na mnie! – zawołał, kiedy rzuciłem mu znaczące spojrzenie. – Przy twoim niemrawym sposobie życia to tylko kwestia czasu. W każdym razie – podjął znów – miałem idealną sposobność, aby sprawdzić to wszystko, kiedy przybyłeś do Barts załatwić formalności.

– Niech zgadnę: niepochlebne komentarze Molly na twój temat były częścią tego „eksperymentu”?

– Tak. Ona mieszała mnie z błotem, a ja przyglądałem się wszystkiemu z korytarza. Potem jednak, kiedy podpisałeś dokumenty i wybrałeś się do kostnicy, ten idiota, Stamford, kazał mi zająć się męską toaletą. Poczekałem aż sobie pójdzie i wyszedłem.

– I wtedy usłyszałeś jak próbuję się wydostać? – spytałem domyślnie.

– Nie – odrzekł Sherlock. – Usłyszałem jak odbierasz telefon. To, że nie siliłeś się na żadne formalności, jak również i to, że ton twojego głosu zdradzał pewnego rodzaju obawę, świadczyły o tym, że to były pogróżki. Od razu zauważyłem też, że od wewnątrz na drzwiach do kostnicy jest zawieszony jakiś papier, którego wcześniej nie widziałem. Jako że wieszanie ogłoszeń po tej stronie drzwi, po której mało kto je zobaczy, nie miało sensu, domyśliłem się, że była to druga pogróżka. Telefon odebrałeś w środku, więc dla wzmocnienia efektu zostałeś zamknięty w kostnicy. Tak oto dowiedziałem się, że mój brat, Mycroft, dostaje anonimy. A kiedy otworzyłem ci drzwi i spojrzałem na wiszącą na nich kartkę, od razu rzucił mi się w oczy fragment: „Brata zaś jego – Polinika…”. Stąd wywnioskowałem dwie rzeczy: że twój prześladowca wykorzystuje do pogróżek literaturę piękną i wie o Moriarty’m.

– Jak mniemam, potraktowałeś to jak ciekawą sprawę – odparłem z przekąsem.

– Och, tak. – Uśmiechnął się. – Mój umysł miał czym się zająć, kiedy szorowałem podłogi Barts. Było jak za starych, dobrych czasów. – Nagle spoważniał. – Włamałem się do Scotland Yardu, aby dowiedzieć się więcej. Odsłuchałem nawet z komputera Lestrade’a tę piosenkę, którą zostawili ci w Klubie Diogenesa. Kazałem też swoim ludziom cię obserwować.

Podniosłem brew.

– Twoim ludziom?

– Ty masz swoich agentów, ja mam swoich. Wbrew pozorom bezdomni to doskonali informatorzy. Poza tym udało mi się wytropić Irene Adler, która bawiła w Londynie w przebraniu Arabki i była więcej niż pomocna. Tak czy inaczej – Sherlock powrócił do sedna sprawy – na początku traktowałem to jak każdą inną zagadkę kryminalną. Oderwanie od emocji, skupienie się wyłącznie na faktach. Nawet jeśli ofiarą był mój rodzony brat, który właśnie mnie opłakiwał. – Prychnął pustym śmiechem. – John pewnie by mnie zrugał za takie myślenie, chociaż wie, że tak właśnie pracuję. – Nagle posmutniał i popatrzył na mnie. – Ale następnego dnia wszystko się zmieniło. Wszedłeś na dach Barts i zacząłeś płakać.

Przypomniałem sobie jak rozejrzałem się po korytarzu i dostrzegłem w oddali brodatego woźnego, a potem ten sam woźny zastał mnie siedzącego w deszczu na szpitalnym dachu. A więc Sherlock był świadkiem tego jak się rozkleiłem. Ta wiedza sprawiła, że czułem się trochę nieswojo. Co on musiał sobie o mnie myśleć?

Ale on wyglądał na bardzo przejętego tym, co wtedy widział.

– Patrzenie jak płacze ktoś taki jak ty, daje do myślenia. Ostatni raz płakałeś, kiedy zmarła mama, a nawet wtedy twój lament nie był taki… taki…

Widziałem, że próbował znaleźć odpowiednie słowo, ale nie potrafił. Najwidoczniej miał problemy z opisaniem swoich emocji. W końcu westchnął i rzucił mi kolejne smutne spojrzenie. Nie były to oczy spaniela, raczej spojrzenie, którym spogląda się, okazując bezradność i poczucie winy.

– Wystarczyło pięć dni – zaczął cicho Sherlock – abyś stał się cieniem człowieka. Powiem szczerze, że po raz pierwszy od bardzo dawna, było mi ciebie żal. Chciałem ci jakoś pomóc. Jakoś ulżyć ci w cierpieniu. Dlatego ja i Kobieta przyszliśmy do twojego domu, aby cię uśpić.

– Uśpić? – Podniosłem brew ze zdumienia.

– Kiedy przyszedłeś tego dnia do Barts, od razu widać było, że miałeś problemy ze snem i każdy głupi domyśliłby się, co jest ich przyczyną. Użyłem więc zapasowych kluczy do twojego mieszkania i wraz z Irene poczekaliśmy aż przyjdziesz. Podczas gdy ja siedziałem w szafie i obserwowałem wszystko z bezpiecznej odległości, ona miała za zadanie podać ci swój środek nasenny. Osobiście uważam, że przebranie się w twoją piżamę było zbyt daleko idącym posunięciem – dodał o wiele lżejszym tonem – ale znasz ją; lubi być bezczelna. I nie przejmuj się tym, że się do ciebie zalecała. Chciała sprawdzić, czy jej pozwolisz i czy ja poczuję się zazdrosny.

– I co z tego wyszło? – spytałem z czystej ciekawości.

– W sumie nic. Oboje wiedzieliśmy, jak postąpisz.

– A więc jestem przewidywalny.

– Najwyraźniej – stwierdził Sherlock i ciągnął dalej: – Kiedy już zasnąłeś, wyszedłem z szafy i wraz z Irene położyliśmy cię do łóżka. Przebraliśmy cię w piżamę i przykryliśmy kołdrą. A potem postanowiliśmy czuwać nad twoim snem.

Przypomniałem sobie kubki po herbacie pozostawione w zlewie i ciche rozmowy, które wtedy uznałem za część snu. Wychodziło na to, że mój zmartwychwstały brat przebywał ze mną pod jednym dachem, a ja nawet o tym nie wiedziałem.

– A w jaki sposób mnie znalazłeś, kiedy zostałem uprowadzony przez Saturnina? – spytałem, chociaż pewnych rzeczy już się i tak domyślałem.

– Mając twój kalendarz z rozkładem zajęć na tamten dzień, rozstawiłem swoich ludzi w odpowiednich miejscach. Jeden z nich czatował przy zakładzie pogrzebowym i stał dość blisko, aby usłyszeć to, o czym mówiłeś z panią Hudson. Przekazał tę wiadomość mnie i bezdomnemu odpowiedzialnemu za Baker Street.

– W jaki sposób?

– Mnie morsem, tamtemu sobie tylko znanymi metodami. Ale i tak o strzelaninie dowiedziałem się sam, bo jakiś czas potem do Barts zaczęli dzwonić przerażeni ludzie. Postanowiłem przekazać Lestrade’owi to, co udało mi się ustalić.

– To Lestrade wie, że żyjesz?

– Nie. Powiedziałem mu o tym, co odkryłem, anonimowo i w taki sposób, żeby pomyślał, że jestem świadkiem. Kiedy już byłem pewien, że zrozumiał i że Anthea pokazała mu sygnał dochodzący z nadajnika, który przy sobie miałeś, sam skontaktowałem się z bezdomnym z Baker Street, a on zaprowadził mnie do magazynu, gdzie byłeś przetrzymywany. Przedostałem się do środka i schowałem za skrzynkami, aby Saturnin mnie nie zauważył.

Tym razem zamilkł na nieco dłużej. Znowu zobaczyłem w jego oczach ten sam smutek, zwłaszcza, kiedy spoczęły na moim lewym ramieniu. Zapewne myślał o tym, że Saturnin strzelił do mnie, aby go wywabić z ukrycia.

Nagle Sherlock podszedł do mnie bliżej i wypowiedział słowa, którym chciałem zaprzeczyć, chociaż być może w innych okolicznościach przyznałbym, że to prawda.

– To ja jestem tym miejscem, w które trzeba uderzyć, abyś pękł.

– O, nie opowiadaj głupot, Sherlock! – powiedziałem nawet głośniej, niżbym chciał. – Przecież…

– Dobrze wiesz, że to prawda, braciszku – przerwał mi. – Jestem twoim słabym punktem. I Moriarty o tym wiedział. Pamiętasz jak ostatecznie Kobieta przekonała cię, żebyś zapewnił jej ochronę?

O tak. Pamiętałem (i wciąż pamiętam) bardzo dobrze.

Chyba, że wolisz przyznać się przed przełożonymi, że największemu przeciekowi winny jest twój braciszek.

Chciałem zaprzeczyć, lecz nie mogłem. Wiedziałem, że jest w tym trochę prawdy. Nawet powiedziałbym, że więcej niż „trochę”. Ale cóż miałem zrobić? Odciąć się od własnego brata? Udawać, że nie istnieje? To nie wchodziło w grę. Bo co mi pozostanie, jeśli to zrobię? Tylko pustka. I chciałem, aby Sherlock o tym wiedział.

Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem mu w oczy.

– Pewna mądra kobieta powiedziała mi kiedyś – a ty przy tym byłeś – że rodzina jest wszystkim, co mamy. W moim przypadku jest to prawdziwsze niż ci się wydaje. Sherlocku, nie mam przyjaciół ani żadnej sympatii. Nasi rodzice nie żyją, a dalsza rodzina nie chce mieć z nami za wiele wspólnego. Jesteś więc moim jedynym bliskim. I uwierz mi – uśmiechnąłem się do niego lekko – to, że mam słaby punkt, nie oznacza, że zamierzam pozwolić, aby ktokolwiek w niego trafił.

Jeszcze przez chwilę Sherlock zdawał się rozważać moje słowa. Myślałem, że na potrzeby chwili powie coś sentymentalnego, ale poszedł w zupełnie innym kierunku.

– Jestem twoim jedynym bliskim? – spytał nagle. – To trochę… niepokojące, nieprawdaż? Musisz częściej wychodzić do ludzi.

– Powiedział człowiek, który twierdzi, że jest socjopatą, i jeszcze się tym chwali – odparłem ze złośliwym uśmieszkiem.

– Za to widzę, że ostatecznie porzuciłeś dietę. A może zdecydowałeś się na South Beach?

– A ty nadal próbujesz rzucić palenie i zużywasz milion plastrów nikotynowych na krzyżówkę.

– Ach, tak? Opowiadali mi jak próbowałeś pokonać płot, biegnąc za tamtym idiotą. Jamesem Bondem to ty nie jesteś.

– Ty za to wyglądasz, jakbyś zaraz miał zemdleć. Zjedz coś wreszcie albo zatrudnij się w modelingu.

Obaj zaczęliśmy chichotać.

– Brakowało mi tego – odparłem, wskazując palcem najpierw siebie, potem Sherlocka.

– Mnie też – przyznał. – Nie wiesz nawet jak bardzo.

Znów jego oczy przybrały bardziej smutny wyraz. Ja również poczułem dziwną melancholię. A potem zrobiłem coś, co wprawiło Sherlocka w zdziwienie. Wpadłem mu w ramiona i objąłem go zdrowym ramieniem. Na początku stał nieco oniemiały, a potem odwzajemnił uścisk. Staliśmy tak przez dłuższy czas. Poczuwszy w nozdrzach znajomy zapach papierosów i potu, wiedziałem, że mój brat do mnie wrócił.

– Erm… Mycroft? Wiesz, że ostatni raz ściskałeś mnie…?

– W Wigilię ’98, wiem – wtrąciłem i ścisnąłem go jeszcze mocniej. – Pozwól mi być sentymentalnym raz na dwadzieścia lat.

– Czyli następny niedźwiedź w 2032.

Przerwaliśmy objęcia. Przez chwilę Sherlock nie miał na czym zawiesić wzroku, aż w końcu spojrzał na zegarek. Poprawił służbowy kombinezon i oświadczył:

– Muszę już iść. Za półgodziny zaczynam pracę.

Skierował się w stronę wyjścia, zapewne spodziewając się, że czeka tam na niego samochód. Przyglądałem mu się jak idzie, wciąż mając w pamięci nasz niedawny uścisk.

– Sherlock! –zawołałem w końcu do niego.

Od razu przystanął i odwrócił się do mnie. Uśmiechnąłem się do niego uprzejmie.

– Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić?

Stał tak przez dłuższy czas, nieco zaskoczony tymi słowami, ale po chwili również się uśmiechnął.

– Dopilnuj, aby pani Hudson zachowała mój pokój takim jaki jest. Być może kiedyś do niego wrócę.


Pogrzeb był wspaniały. Kukła, którą wykonał były klient Sherlocka była tak realistyczna, że nawet z bliska wyglądało, jakby to Sherlock spoczywał w trumnie. Przedsiębiorcy pogrzebowi też byli starymi klientami mojego brata (między innymi dlatego ich wybrałem) i z chęcią uczestniczyli w naszym małym spisku (zostali do niego wciągnięci wcześniej, kiedy odbierali „ciało” z kostnicy). Sherlock nalegał, abym nie mówił nikomu więcej o tym, że żyje. Powiedział, że nawet John nie mógł wiedzieć, przynajmniej na razie, kiedy jeszcze ludzie Moriarty’ego pozostawali na wolności. W pełni to rozumiałem, dlatego trzymałem język za zębami, mimo że na twarzy Johna malowało się przygnębienie spowodowane utratą najlepszego przyjaciela.

Ceremonia była skromna i spokojna. Na początku było mało osób – tylko ja, John, pani Hudson, Molly Hooper i Lestrade – ale po jakimś czasie zaczęli się schodzić dawni klienci Sherlocka, między innymi Angelo i ten młody człowiek, Henry Knight. Wikary wygłosił stosowne kazanie, a potem wyszliśmy na cmentarz, aby ostatecznie pożegnać się z Sherlockiem.

Jeszcze przy wyjściu z kościoła czekał na nas tłum dziennikarzy. Większość z nich chciała tylko sfilmować pochód, ale byli też i tacy, którzy przedzierali się na sam przód, aby zrobić wywiad z Johnem lub ze mną. Kilka razy ktoś zwrócił im uwagę, że to nieodpowiedni moment, ale oni nie cofali się, dopóki wynajęta przeze mnie ochrona nie wyprowadziła ich poza cmentarz.

Dostrzegłem w oddali Sherlocka w przebraniu i jakąś kobietę w burce. Od razu domyśliłem się, że to musi być Irene Adler. Fakt, że ta ladacznica ubrała się właśnie w taki strój, wywołał u mnie mimowolny uśmiech. Dzień przed pogrzebem oboje złożyli mi znów wizytę w domu. Chcieli wiedzieć, czy będę ścigał Adler, skoro wiem, że żyje. Zapytałem ją, czy ma jakieś obciążające zdjęcia czy cokolwiek, co mogłoby zaszkodzić bezpieczeństwu narodowemu Wielkiej Brytanii. Odpowiedziała, że nie, więc uśmiechnąłem się do niej, poklepałem Sherlocka po plecach i powiedziałem:

– W takim razie bawcie się dobrze.

Po pochodzie była stypa, na której Sherlock i Kobieta również się pojawili. Stali z boku i przyglądali się jak goście rozmawiają ze sobą w miłej atmosferze. Sami jednak nie zbliżyli się nawet do stolika, aby skosztować przekąsek. Jedynie od czasu do czasu otrzymywałem od Sherlocka SMS-y, które musiałem odbierać w męskiej toalecie. Były to najczęściej komentarze na temat gości („Lestrade zjadł ciastko przed wyjściem. Odtrąć mu trochę z pieczeni. SH”) albo mój („Jesteś pewien, że twoja dieta zniesie tyle jedzenia w jednym miejscu? SH”). Podejrzewam jednak, że cieszył się z tego, że tak dużo ludzi przyszło na jego pogrzeb. Ja z kolei cieszyłem się, że ciało, które spoczywa w grobie Sherlocka, nie należy do niego.

Exit mobile version