Site icon Planeta Kapeluszy

Krótka notka o tym, czy kobiety potrzebują reprezentacji

Advertisements
Zdarzyło się raz w lecie, że mój pięcioletni bratanek szykował się, aby wraz z moim tatą oglądać którąś część Gwiezdnych Wojen i zaprosił mnie do wspólnego seansu. Ponieważ było to zanim postanowiłam wziąć się za Gwiezdnowojnowe Wyzwanie i ogólnie rzecz biorąc nie przepadałam za sagą Lucasa, odpowiedziałam: „Nie, ciocia nie lubi Gwiezdnych Wojen.”, na co mój bratanek odpowiedział: „Ale tam są dziewczynki!”
To wydarzenie (jak również zainteresowanie trzema serialami: Agentką Carter, Supergirl i Jessicą Jones), sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad tak zwaną „reprezentacją”. Dotąd jak ludzie na tumblrze narzekali na to, że postaci kobiecych jest jak na lekarstwo albo że najczęściej głównym bohaterem jest mężczyzna, zwykle mnie to narzekanie denerwowało. Większość moich ulubionych postaci to mężczyźni, a jeśli chodzi o kobiety, to ważne było, aby były dobrze napisane i nie popadały w stereotypy. O wiele bardziej zależy mi na jakości, niż na ilości.
Jednakże doświadczenia z oglądania Agentki Carter, Supergirl i Jessiki Jones (no, może bardziej pierwszych dwóch, niż ostatniego) sprawiły, że spojrzałam na to zagadnienie trochę inaczej.

Przede wszystkim oglądając wszystkie trzy seriale mimowolnie cieszyłam się z tego, że pojawiały się tam kobiety – nie tylko główne bohaterki, ale też niektóre postaci poboczne, czy nawet antagonistki. Miałam takie miłe odczucia, ocierające się trochę o ekscytację, kiedy widziałam na ekranie te wszystkie dziewczyny. Zwłaszcza, że wiele z nich było bardzo fajnie skonstruowanych.

Do moich ulubienic należą zwłaszcza Cat Grant i Dottie Underwood. Cat lubię za to, że jest postacią o twardej skórze, profesjonalną, trochę złośliwą, a przede wszystkim doświadczoną i dzielącą się doświadczeniem. Właściwie z każdym odcinkiem zdaje się nabierać głębi – bezpardonowa businesswoman, na pozór szefowa z piekła rodem, która jednak okazuje nieraz swoją ciepłą stronę, zawsze broni Supergirl, ma kręgosłup moralny i kocha swoich synów. W ogóle coś, co bardzo mi się podobało w odcinku, w którym pojawia się po raz pierwszy młodszy syn Cat, Carter, to to, że nie jest on emocjonalnie zaniedbany ani wściekły – twórcy pokazali, że kobieta może odnieść sukces, a jednocześnie być całkiem dobrą matką (niestety potem pojawia się ta historia z Adamem i powracamy do sztampy).

 

Z kolei Dottie lubię za to, że jest tak fascynująco szalona i stanowi świetny kontrast dla Peggy. Ma podobny styl walki, też jest tajną agentką (jedną z pierwszych Czarnych Wdów!), a jednocześnie ma się takie wrażenie, że lubi wprowadzać chaos (no i chyba ma obsesję na punkcie Peggy). I tak szczerze to cieszyłam się, że pojawiła się na początku drugiego sezonu i jak Peggy zaangażowała ją w jedną ze swoich misji, naprawdę chciałam, aby to był początek współpracy między obiema paniami i aby Dottie pracowała odtąd dla SSR.
Same główne bohaterki są zupełnie różne. Peggy Carter to profesjonalistka, która przede wszystkim chce doprowadzić misję do końca. Jessica Jones jest sarkastyczną, nieco cyniczną kobietą po przejściach, która próbuje sobie radzić z traumą, którą przeżyła. Kara Zor-El/Denvers chce pomagać ludziom, ale jest nowa w tym interesie, więc szuka własnej drogi. Mają swoje wady i zalety; mają swoje historie, które je ukształtowały. Mają też swoje metody działania.
Druga sprawa jest taka, że siłą rzeczy seriale te poruszają pewne wątki, których można się spodziewać po historiach z kobietami w rolach głównych. Agentka Carter opowiada o seksizmie powojennej Ameryki (w pierwszym sezonie właściwie wielokrotnie Peggy używa stereotypów związanych z kobiecością, aby mieć wolną rękę w prowadzeniu prywatnego śledztwa), Jessica Jones przestawia sytuację, w której ofiara przemocy podnosi się na nogi i przeciwstawia swojemu oprawcy, a Supergirl, choć łopatologiczna w swoim feminizmie z pierwszego odcinka, nabrała subtelności i od kolejnych epizodów pokazuje pewnego rodzaju podwójne standardy panujące w przestrzeni publicznej (co komiksy DC czasem poruszają, chociażby przez to, że „Supermanowi nie zadaje się pytań o to, jak to jest być męskim superbohaterem.”).

 

Jednakże mi chodzi również o takie motywy jak: relacje między matką i córką, więź między siostrami, przyjaźń między kobietami, jedna kobieta mentorująca drugiej. Najbardziej takie motywy podobają mi się w Supergirl, gdzie mamy: silną więź Kary i jej przybranej siostry, Alex (niech mi ktoś napisze jakiegoś fluffa z czasów, kiedy były dziewczynkami), napięte stosunki między Cat Grant i jej matką; to, że pani Denvers zdaje się traktować jedną córkę trochę ostrzej niż drugą; całą relację między Cat Grant i Karą… Za rzadko widzę takie wątki w fikcji.
Odejdźmy jednak od tematu seriali na podstawie komiksów.
Niedawno pojawił się pierwszy trailer nowych Pogromców duchów. Już w momencie, kiedy ogłoszono, że następna odsłona serii będzie koncentrowała się nie na starych bohaterach, ale na czterech kobietach, ludzie byli sceptyczni. Wielu uznało, ze to tani chwyt, aby zaciągnąć do kin damską widownię i film zapowiada się na klapę. Inni uważali, że jest to coś nowego i może jeśli Pogromczynie duchów odniosą sukces, spowoduje to modę na rebootowanie starych serii z grupkami kobiet w rolach głównych.
Ja osobiście nie dbam aż tak bardzo o nowych Pogromców duchów, bo nie jestem jakąś wielką fanką tych starych. Pierwszy film był niczego sobie, drugi nie nadawał się do oglądania, kreskówek nigdy nie widziałam. Natomiast wydaje mi się, że najnowszy film może okazać się ryzykowny, a jeśli nie wyjdzie dobrze, może rozpętać się burza. Już teraz, po wyjściu trailera, ta burza się pojawiła. No bo wielu ludzi uważa, że zwiastun źle wygląda i że raczej nie zachęca do obejrzenia filmu. I tutaj mamy furtkę do tego, aby negatywna krytyka była bagatelizowana, po prostu poprzez zarzucenie jej autorom seksizmu.
I tak po prawdzie to trafiło się pod trailerem kilka bardzo seksistowskich komentarzy typu: „Czy one nie powinny być w kuchni?” albo: „Kobiety nie są zdolne do bycia śmiesznymi.”, jednak trafiło się również kilka słów krytyki pod adresem trailera jako takiego. Jedni uważali, że żarty nie były śmieszne, inni, że jedyna czarna kobieta w obsadzie jest stereotypową murzyńską mamuśką, jeszcze inni, że brakuje tam dramatyzmu. Screen Junkies z gośćmi odnieśli się z rezerwą do trailera, Angry Joe się na niego wkurzył, ale żadne z nich nie upatrywało problemu w tym, że pogromcami są teraz kobiety. Natomiast pewna kobieta skarżyła się na to, że jej krytyczny komentarz na temat trailera, został usunięty i zasugerowała, że to ma służyć utrzymaniu iluzji, że tylko wredni seksiści psioczą na ten film, a panie go uwielbiają.
I jeżeli nowi Pogromcy duchów okażą się złym filmem, to na pewno znajdzie się kilka osób, które uznają, że wszystkie krytyczne uwagi pod jego adresem to taki zakamuflowany seksizm; że bohaterki nie przypadły widzom (także kobietom!) do gustu, bo mają oni nieuświadomioną, zakodowaną przez społeczeństwo mizoginię. Już widać, że przynajmniej niektóre panie z trailera miały odpowiadać oryginalnym pogromcom duchów, więc jeśli widzowie uznają je za irytujące czy nieśmieszne, to na pewną podniosą się głosy, że mamy do czynienia z podwójnymi standardami.
Jeśli jednak Pogromczynie odniosą sukces, na pewno będzie to sukces ludzi optujących za tak zwaną „reprezentacją”. Sama w sobie idea reprezentacji jest szlachetna, jednak niesie ona za sobą niebezpieczeństwo, że charakterystyka takiej postaci będzie kręciła się tylko wokół tego, że jest ona członkiem mniejszości, a to się ociera o tak zwany tokenizm.
Czy jednak kobiety potrzebują tak bardzo reprezentacji? Myślę, że każdy z nas może podać kilka przykładów książek, filmów, seriali, komiksów, gdzie głównymi bohaterkami są kobiety. Więcej – na pewno znajdą się przykład mediów, gdzie kobiety występują grupami.
Daleka jestem od deprecjonowania jakiejś historii tylko dlatego, że protagonista to „biały, heteroseksualny, nie-transpłciowy mężczyzna”. Jeżeli ten mężczyzna jest ciekawą postacią i jeśli cała reszta sprawia, że chcę oglądać/czytać/grać w dany utwór, to nie ma powodu, aby spisywać ją na straty. Jednakże – jak już wspomniałam wyżej – oglądanie serialu z kobiecymi bohaterami sprawiło mi frajdę i znalazło się w nich wiele relacji, których prawie nigdzie indziej nie spotykam. To jest dobre.
Ostatecznie wszystko zależy od tego, czy postać jest ciekawa, czy fabuła wciąga, czy wszystkie najważniejsze elementy historii dobrze ze sobą grają. Jeśli nie, będzie to kiepska historia, jeśli tak – ma ona szansę zyskać fanów.
Exit mobile version