Site icon Planeta Kapeluszy

Krótka notka o finale The Flash

Advertisements

Tak więc stało się – The Flash się skończył. A wraz z nim skończyło się Arrowverse, jakie znamy.

The Final Run – plakat ostatniego sezonu The Flash (źródło: Bleeding Cool).

O tym, że Flash miał problemy i powinien się zakończyć, pisałam przy okazji ostatniego crossovera, a rok temu – w ramach Fandomów Po Latach – wyraziłam opinię, że Arrowverse powinno zrobić jeden, ostatni crossover, abyśmy mogli się właściwie pożegnać z tymi bohaterami. Ponieważ okazało się, że Superman i Lois są na zupełnie innej Ziemi, a serial Justice U został anulowany, wychodzi na to, że Flash był ostatnim serialem Arrowverse na antenie, tak więc jego dziewiąty sezon był też wielkim finałem dla bohaterów łączonego uniwersum superbohaterskich seriali CW.

Jak więc dziewiąty sezon radzi sobie jako zakończenie Flasha i Arrowverse?

Problemy The Flash, stare i nowe

Ten sezon jest nierówny. Byłam pod wrażeniem wielu rzeczy, które udało mu się osiągnąć, ale jednocześnie przez to liczne wady waliły po oczach jeszcze mocniej. Dlatego zacznę od złych rzeczy, a potem przejdę do tych dobrych. Do rzeczy związanych ściśle z wielkim finałem odniosę się też w oddzielnej sekcji na końcu.

Było wiele elementów, które ściągały ten finałowy sezon w dół. W dużej mierze były to rzeczy, które ciągnęły się już od kilku lat. Chester P. Runk, Allegra Garcia i ich niemrawy romans, który zajmuje stanowczo zbyt dużo czasu antenowego; wyblakłe retrospekcje, których nie było we wczesnych sezonach, a które tutaj pojawiają się na potęgę; mhroczny antagonista z maską na twarzy i modulowanym głosem, który niby jest enigmatyczny, ale jednak już trochę sztampowy; Chillblaine…. Matko, Chillblaine to jedna wielka porażka (ale jeszcze do niego przejdę).

Dziewiąty sezon miał też kilka naprawdę durnych rozwiązań, a jednym z nich była Khione – nowa osobowość Caitlin Snow, będąca zarazem jedną wielką Deus Ex Machiną.

Khione

Khione, po prostu Khione (źródło: IMDB)

W poprzednim sezonie zginęła Killer Frost – władające lodem alter ego Caitlin, które oddzieliło się od niej i zyskało własne ciało. Pogrążona w rozpaczy Caitlin postanowiła za wszelką cenę przywrócić „siostrę” do życia, konstruując specjalne urządzenie i wciągając do pomocy Marka Blaine’a, chłopaka Frost i tak jak ona, posiadającego moce związane z lodem. Pod koniec ósmego sezonu Caitlin wchodzi do urządzenia, aby przywrócić Frost do życia, ale w dziewiątym zamiast Caitlin albo Frost, wychodzi z maszyny zupełnie nowa postać (choć nadal grana przez Amy Panabaker) – Khione właśnie.

Irytujące jest w niej mnóstwo rzeczy. Po pierwsze – po odcinku wprowadzającym Khione właściwie nie czuć, aby Drużyna Flasha jakoś przeżywała „śmierć” Caitlin. Mają najpierw pewne opory przed tym, czy wsadzić Khione z powrotem do maszyny, aby odzyskać Caitlin lub Frost, ale kiedy decydują się tego nie robić, w kolejnych odcinkach właściwie nie widać, aby przeżywali żałobę po utracie przyjaciółki.

Po drugie – sama Khione ciągle opowiada o bliskości z naturą i o porządku panującym w przyrodzie, i ma przy tym rozanielony wyraz twarzy. Niby jest nową istotą, poznającą otaczający ją świat, ale daje też dobre rady głównym bohaterom, gdy są w kropce.

Po trzecie – jej moce nie mają żadnego sensu, biorąc pod uwagę to, jak powstała. W pewnym momencie właściwie wychodzi na to, że Khione to bogini natury, która włada nie tylko lodem (jak Killer Frost), ale też roślinami, wodą, wiatrem itd. Tutaj właśnie pojawia się element Deus Ex Machiny, bo jak tylko Drużyna Flasha ma jakiś problem, którego nie są w stanie rozwiązać sami, moce Khione załatwiają wszystko raz-dwa. Jednocześnie niby działają tylko na to, co jest „naturalne”, co obejmuje zatrucie niebieskim kobaltem, ale gazem już nie.

Po czwarte wreszcie – jej relacje z Chillblaine’m. Mark w zasadzie traktuje ją przez dłuższy czas jak Frost 2.0 i nawet ma o niej mokre sny. Ale to już część większego problemu.

Chillblaine

Powiedzcie szczerze, czy traktowalibyście tego typa poważnie? (źródło: The Harlton Empire)

Mark Blaine, nazywany Chillblaine’m, jest po prostu toksycznym, pozbawionym jakiegokolwiek uroku typkiem, który miał być zreformowanym superprzestępcą, ale nigdy nie widzieliśmy, jak przebiegła u niego ta przemiana. Po prostu od pewnego momentu mówiono nam, że jest dobry i że to miłość do Frost go odmieniła. Jego superprzestępcze/superbohaterskie alter ego też pozostawiało wiele do życzenia – na jego kostium składa się żółta kurtka z futerkiem i odkryta klata, a jego ksywka to po prostu jego nazwisko z dodatkami.

Ale z jakiegoś powodu twórcy serialu chcą, aby nam na nim zależało. O, jak on przeżywa śmierć Frost! O, jak on zbliża się do Khione, bo widzi w niej swoją ukochaną! O, jak on zostaje opętany przez niebieski kryształ i ginie w potyczce z Khione (po czym zostaje wskrzeszony, no bo tak fajnie nie ma)! Przy czym jest kilka scen, które w założeniu mają być emocjonalne i chwytające za serce… ale tak na dobrą sprawę pasowałyby do każdej innej postaci, tylko nie do niego i w rezultacie całkiem spoko dialogi są marnowane na tego typa.

A najgorsze jest to, że w siódmym odcinku wreszcie zostaje mu wygarnięte, jaki z niego toksyczny facet i to sprawia, że Chillblaine postanawia wyjechać… ale trzy odcinki później wraca i musimy się z nim znów użerać aż do ostatniego odcinka.

Dobra, ponażekałam, tak więc przejdźmy do pozytywów.

Powrót do formy w dziewiątym sezonie

W dziewiątym sezonie trafiło się kilka naprawdę dobrych odcinków. Iris i Barry zamknięci w pętli czasowej albo próbujący ukryć przed pracownikami sanepidu, że w Star Labs doszło do anomalii czasowej (co ma taki trochę klimat zagadki kryminalnej w zamkniętym pomieszczeniu); urodziny Flasha i jego ponowne spotkanie z Zieloną Strzałą; Barry podróżujący do nocy śmierci matki i spotykający rodziców jeszcze jeden, ostatni raz; wreszcie sam finał, w którym Eddie Thawne powraca do życia… Miałam takie wrażenie, że scenarzyści postanowili tym razem się postarać, skoro to miał być koniec Flasha.

Ja mogę wyróżnić dwie szczególnie dobre rzeczy, nie związane ściśle z finałem.

Pętla czasu i dylematy Iris West-Allen

Już pierwszy odcinek – Wednesday Ever After – gdzie Barry i Iris trafiają do pętli czasowej, był sympatycznym studium postaci państwa West-Allen i zamkniętą historią, w której prawie nie występują irytujące wątki z poprzedniego sezonu. Jest to też odcinek, w którym ustanowiony zostaje arc Iris, która zna swoją przyszłość (wie, m. in., że dostanie Pulitzera i że wkrótce zajdzie w ciążę z córką, której dorosła wersja siedziała przez jakiś czas w ich epoce) i z tego powodu czuje, że nie ma kontroli nad swoim życiem. (Zwłaszcza że Barry z kolei przez pewien czas nie widzi w tym problemu – dla niego ta z góry ustalona przyszłość znaczy tylko, że on i jego rodzina będą szczęśliwi i odniosą sukcesy, i nie może się już na nią doczekać.) Jednocześnie w pętli czasowej Iris czuje się w pewien sposób bezpiecznie, bo też nie musi się martwić żadnym Kryzysem czy meta-ludziem, który chciałby ją zabić. Prawda – jest jakiś nowy Superzłoczyńca Tygodnia, którego Flash ma pokonać, ale pętla czasu sprawia, że nie trzeba się z tym spieszyć. Ten odcinek jest w sumie taki lekki, łatwy i przyjemny.

Ogólnie rzecz biorąc scenarzyści robią z wątkiem Iris fajne rzeczy, na przykład, w odcinku Wildest Dreams dziewczyna trafia do krainy snów wraz z Nią Nal (Dreamer z Supergirl) i właściwie mamy tam taki ciekawy wgląd w podświadomość pani West-Allen.

Powrót Olivera Queena

Flash i Arrow – jeden ostatni raz

Jednym z wielkich wydarzeń w finałowym sezonie miało być ponowne spotkanie Barry’ego Allena i Olivera Queena. Pod wieloma względami było to genialne i właściwe posunięcie. Po pierwsze dlatego, że wszystko zaczęło się od Arrow i to od tego serialu powstało uniwersum, które fani nazywają Arrowverse. Po drugie – Olivera i Barry’ego właściwie niemal od pilota Flasha łączyła silna więź. W zasadzie ich relacja jest najbliższa tej między Supermanem i Batmanem i choć jakość Arrow i Flasha z czasem dołowała, to w crossoverach najlepsze sceny były zawsze między tytułowymi bohaterami. Po trzecie wreszcie – sam Barry Allen pojawił się najpierw właśnie w drugim sezonie Arrow, zanim dostał swój własny serial.

Nie ulegało więc wątpliwości, że Oliver musi się pojawić na ten „ostatni bieg” Barry’ego, nawet jeśli zginął w Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach i stał się Spectre. Niemal symboliczne jest to, że ostatnie pojawienie się Olivera w Arrowverse miało nastąpić we Flashu, skoro pierwsze pojawienie się Barry’ego miało miejsce w Arrow.

I cóż, odcinek It’s My Party and I Die If I Want To jest właściwie o żałobie. Poza tym, że Barry i Oliver znów się spotykają po tym jak ten drugi zginął, podjęty został temat żyć utraconych w Kryzysie, kiedy niektóre Ziemie nie odrodziły się (chociażby Jessie Quick). Ten wątek przez długi czas był ignorowany, zwłaszcza we Flashu, a tutaj stanowi wręcz motyw przewodni. W tym odcinku pojawia się też (po raz pierwszy od siódmego sezonu) Kid Flash, który miał pecha do scenariuszy – od pewnego momentu producenci nie wiedzieli, co właściwie zrobić z Wally’m Westem. Tutaj też jest on jednym ze słabszych elementów odcinka, bo właściwie daje się zmanipulować czarnemu charakterowi (chociaż można w pełni to zrozumieć).

(Osobiście uważam też, że można było wybrać innego antagonistę do tego odcinka. Bloodwork jest zbyt pretensjonalny, a do tego wkurza mnie jego pokryta czarnym syfem twarz, która niby ma być straszna, a wygląda kiczowato. Ale cóż, pewnie pasuje jako ktoś, kto nie potrafił pogodzić się ze śmiertelnością i nawet manipulował Barry’m Allenem tuż przed Kryzysem.)

Kiedy wreszcie dochodzi do ponownego spotkania Barry’ego i Olivera, rzeczywiście czuć, że jest to spotkanie dwóch bliskich przyjaciół po latach. Panowie przeprowadzają ze sobą rozmowy na temat tego, co ich ostatnio gryzie, jak za dawnych, dobrych czasów, a potem razem stają naprzeciwko Bloodworkowi i pokonują go wspólnymi siłami. A na koniec Oliver zostaje jeszcze na jakiś czas, aby świętować urodziny Barry’ego i pożegnać się z najlepszym przyjacielem, Diggle’m. Chociaż Oliver musi w końcu wrócić do swoich obowiązków jako Spectre, jest takie wrażenie, że fajnie było go zobaczyć jeden, ostatni raz.

A jak wyszedł wielki finał The Flash?

Na ten wielki finał składały się cztery ostatnie odcinki (zatytułowane A New World), w których Barry jest rzucany z przeszłości, w teraźniejszość, przyszłość i znów teraźniejszość; a tymczasem Iris lada chwila ma rodzić i niejaki Malcolm Gilmore odkrywa nagle, że jest tak naprawdę zmarłym jeszcze w pierwszym sezonie detektywem Eddie’m Thawne’m.

I tak szczerze, to powiem, że z tych czterech odcinków, tylko A New World, Part Two był naprawdę kiepski (bo Chillblaine i Khione wystawiali na próbę moją cierpliwość i zawieszenie niewiary; właściwie jedyna fajna rzecz w tej części to Malcolm Gilmore odkrywający, że jest Eddie’m i przypominający sobie swoją śmierć), a pozostałe trzy trzymały jakiś poziom i dały nam fajne sceny akcji i emocjonalne momenty, które nadały temu finałowi odpowiedni wydźwięk.

Tak więc w A New World, Part One, Barry trafia do dnia, w którym zginęła jego matka, ale tym razem wie, że ma nie tyle temu zapobiec, co uratować młodszą wersję siebie i domknąć pętlę, która się wytworzyła, kiedy Reverse-Flash postanowił zabić rywala w dzieciństwie. Morderstwo Nory Allen i aresztowanie Henry’ego Allena kładły się cieniem na życiu Barry’ego właściwie od początku serii, były tym, co popchnęło go do badania anomalii i zostania technikiem kryminalnym. Tak więc w finale Barry wraca do tej nocy ostatni raz, ma okazję porozmawiać z rodzicami, a nawet spróbować przekonać Reverse-Flasha do tego, żeby porzucił swój plan i ruszył dalej ze swoim życiem (czego oczywiście Eobard Thawne nie robi).

Z kolei w A New World, Part Three mamy sytuację, w której przenosimy się do roku 2049. Już kilka razy mieliśmy okazję widzieć przyszłość Flasha i jego rodziny; wiemy, że będzie Muzeum Flasha, że Barry będzie miał dwójkę dzieci, że Iris będzie magnatem prasowym i reszta Drużyny Flasha też jakoś ułoży sobie życia… I do tej przyszłości trafia skonfundowany Eddie, który z jednej strony przypomina sobie swoje stare życie, a z drugiej – jest kuszony przez Negatywną Siłę Szybkości, aby zostać jej awatarem i utworzyć rzeczywistość, w której odzyskał Iris. Eddie w pierwszym sezonie był fantastyczną postacią, niby rywalem Barry’ego do serca Iris, ale sympatycznym facetem i porządnym gliną (ba, jedna z najlepszych scen w pierwszym sezonie to ta, w której Eddie bierze Barry’ego na siłkę i uczy go boksować, jednocześnie opowiadając o swoim dzieciństwie). Eddie był już zaręczony z Iris i nawet kiedy jego potomek, Reverse-Flash, pokazał mu, że dziewczyna ma w przyszłości zostać Iris West-Allen, detektyw poświęcił się i popełnił samobójstwo tylko po to, aby Eobard Thawne zniknął z linii czasowej.

Tak więc ten zmartwychwstały Eddie dowiaduje się powoli, że Barry nie tylko został mężem Iris i miał z nią dzieci, lecz także poświęcenie detektywa poszło na marne (bo Reverse-Flash i tak wracał kilka razy). Barry próbuje przekonać go, że otrzymał nową szansę, ale jednocześnie brzmi, jakby nie do końca rozumiał, w jakim położeniu jest jego stary przyjaciel.

Nic więc dziwnego, że Eddie postanawia ostatecznie zostać awatarem Negatywnej Siły Szybkości i w A New World, Part Four chce zniszczyć Barry’ego i sprowadza nawet jego byłych przeciwników – Reverse-Flasha, Godspeeda, Savitara i Zooma – do walki z Drużyną Flasha. I o ile przez całe lata fani zaczęli się śmiać z tego, że Barry przekonuje swoich przeciwników motywacyjną gadką, aby nie byli już źli, o tyle w tym konkretnym przypadku chcemy, aby Eddiego udało się w taki sposób uratować. (Rick Cosnett zresztą świetnie gra tego skonfundowanego, przerażonego, wściekłego, a wreszcie ogarniętego obsesją Eddiego Thawne’a.)

I cóż, Barry’emu udaje się dotrzeć do starego przyjaciela i postanawiają razem, że jako awatarzy Siły Szybkości i Negatywnej Siły Szybkości będą stać na straży równowagi we wszechświecie (to wygląda nieco lepiej, niż brzmi, serio). A potem następują narodziny pierwszego dziecka państwa West-Allen, Khione odchodzi w wyższy stan istnienia, pozostawiając Caitlin Snow, całą i zdrową. Pewne rzeczy się kończą, pewne zaczynają. Osobiście uważam, że jako zakończenie Flasha, ten finał był (przeważnie) satysfakcjonujący…

Ale jako zakończenie Arrowverse już niekoniecznie. Przede wszystkim dlatego, że bohaterowie z pozostałych serii byli nieobecni (przyczepiłabym się nawet do tego, że w tym wielkim finale nie ma Cisco Ramona, który był ważnym członkiem Drużyny Flasha od samego początku… ale tutaj raczej problem stanowił grafik Carlosa Valdesa). Prawda, mieliśmy we wcześniejszych odcinkach fantastyczną scenę z Batwoman kopiącą tyłek swojemu złemu sobowtórowi, Dreamer odkrywającą nowe rzeczy o swoich mocach i dziedzictwie, a także opisane powyżej ostatnie spotkanie Flasha i Strzały, ale spodziewałabym się, że Barry powinien spotkać jeszcze raz Karę Denvers (jakby nie było zaliczyli dwa mini-crossovery i ich przyjaźń miała trochę inny wydźwięk, niż przyjaźń Barry’ego z Oliverem); no i Legendy Jutra powinny się wykazać. Zwłaszcza że ich serial właściwie skończył się na cliffhangerze, który zapowiadał wreszcie coś bardziej „komiksowego”. Jeśli jest serial Arrowverse, który również zasługiwał na porządny finał, to było to właśnie Legends of Tomorrow.

Trochę mi żal, że już koniec Arrowverse. To uniwersum miało swoje wzloty i upadki, ale było też przez całe lata częścią tego bloga. Zamierzam jeszcze do niego czasem wracać (już od jakiegoś czasu robię z przerwami rewatch różnych serii; niedawno zaczęłam Legends of Tomorrow), ale szkoda, że nie zobaczymy arroweversowej Ligi Sprawiedliwości w akcji. Jednocześnie mam wrażenie, że przynajmniej ta franczyza nie ciągnie się w nieskończoność jak MCU. Tak czy inaczej, Arrowverse będzie miało specjalne miejsce w moim sercu.

Exit mobile version