Trzydzieści lat to niewątpliwie wiek, w którym trzeba mieć jakoś ogarnięte swoje życie. Trzeba zacząć rozglądać się za mieszkankiem, dobrą pracą, trzeba kupić sobie auto i pomyśleć o założeniu rodziny. Trzydzieste urodziny to nie byle jaka rocznica i wymaga odpowiedniej oprawy.
To więc oczywiste jest, że tegoroczna lista będzie dowodem na to jak kiepski mam gust.
Poniekąd pisałam o tak zwanych guilty pleasures tutaj. Napisałam w tej notce, między innymi, że moja lista guilty pleasures byłaby bardziej listą filmów, które ja lubię, a inni nienawidzą. Jednak ponieważ to tak ważna okazja, doszłam do wniosku, że powinnam przygotować coś specjalnego, a że niedawno rzuciłam kolegom blogerom pomysł na listy właśnie o guilty pleasures, doszłam do wniosku, że w sumie mogłabym zacząć. I też jak zaczęłam myśleć w pracy o moich kiczowatych przyjemnościach, po jakimś czasie wyklarowały się już niektóre pewniki.
Nie będzie na tej liście jednego z moich ulubionych filmów, czyli Fred Claus, brat świętego Mikołaja, z tej prostej przyczyny, że już go kiedyś omawiałam. Za to znajdzie się kilka pozycji, które swego czasu wymieniłam w powyższej krótkiej notce. Kierowałam się zasadą podobną jak w liście ulubionych filmów – jeśli poniższe pozycje lecą w telewizji, to nie ma bata, muszę je obejrzeć.
Nie zwlekajmy więc i rozpocznijmy zabawę. Oto moje cztery guilty pleasures.
Miejsce czwarte: Kamerdyner
Albo Bob kamerdyner, aby nie mylić tego filmu z dramatem z Forrestem Whitakerem i Oprą.
Bob Tree zawsze robi coś nie tak w pracy i w rezultacie jest chronicznie bezrobotny. Pewnego dnia widzi ogłoszenie do szkoły kamerdynerów i postanawia się do niej zapisać. Zalicza zajęcia (nawet ostatni, osobliwy test) i zostaje licencjonowanym kamerdynerem. Tymczasem niejaka Annie Jameson, będąca członkinią zarządu w dużej firmie, ma problem – jej dzieci odstraszyły kolejną opiekunkę. Annie znajduje ogłoszenie Boba, i zatrudnia go, pierwotnie jako niańkę, ale w końcu jako właśnie kamerdynera.
Jest to raczej taka sobie komedyjka, do tego z wieloma nietrafionymi żartami, jednak jej atutem zawsze było dla mnie to, że Kamerdyner nie przeszarżowuje z niektórymi gagami (może poza sceną z indykiem…). Później się dowiedziałam, że Boba gra Tom Green, czyli reżyser i odtwórca głównej roli we Freddy got fingered i serio, jak na tego faceta, Kamerdyner jest bardzo stonowany.
Mimo wszystko jednak jest to dość przewidywalny film – jest oczywiste, że Bob, mimo kilku potknięć, okaże się prawdziwym skarbem dla Jamesonów; podzieli się życiowymi mądrościami z dziećmi, zdobędzie serce pani domu i przytrze nosa jej wrednemu chłopakowi. Nawet Anglik, który szkolił Boba na kamerdynera, stwierdzi, że jest to najlepszy człowiek jakiego znał.
Antagonista, czyli właśnie chłopak Annie, jest, oczywiście, przerysowany. Nie dość, że jest on niemalże stereotypowo snobistycznym i aroganckim Francuzem, to jeszcze rzuca w stronę Annie teksty sugerujące, że nie robi się coraz młodsza i że ma szczęście, że przynajmniej on ją chce. W pewnym momencie podejmuje się śledztwa w sprawie tajemniczego Boba i nawet znajduje szkołę kamerdynerów, do której nasz bohater uczęszczał, i jak tylko odkrywa, że prowadzący zajęcia jest Anglikiem, zaczyna znów jakąś tyradę o niższości tego narodu. I ja się tak zastanawiam, jaki on ma problem?
Ale film sam w sobie ciepły i, jak mówię, nieprzeszarżowany. Sam Bob jest tak sympatyczną postacią, że chce mu się kibicować.
Miejsce trzecie: Straszny film 3
Wydaje mi się, że wielu ludzi, którzy widzieli Straszne filmy, potrafi podać jedną część z cyklu, którą uważa za stanowczo lepszą od całej reszty. Pierwszy Straszny film był według mnie… taki sobie, drugi był obleśny, czwarty był niezły, choć też mnie nie porwał, a piątego, jak na razie, nie oglądałam.
Za to trzeci – ze swoim pastiszem Znaków, Ringu, Matrixa i Ósmej mili – zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, gdyż tę właśnie część obejrzałam po raz pierwszy od początku do końca i do tego w towarzystwie taty i brata. I też niejako pozostałe części serii zawsze z nią porównywałam.
Jak dla mnie Straszny film 3 wydaje się być w sam raz ze wszystkim… No dobra, prawie wszystkim. Nadal trafiają się okropne dowcipy (jak cała ta sekwencja pokazująca nagrania z kosmitami, okraszona kloacznym i sprośnym humorem). No i generalnie sceny z prezydentem, granym przez Leslie Nielsena, najmniej byłam w stanie ścierpieć.
Wątek parodii Ringu oglądało mi się o wiele lepiej, zwłaszcza że nawet fajnie się komponował z wątkiem Znaków. A ostateczna konfrontacja między kosmitami, demoniczną Tabithą i naszymi bohaterami jest fantastyczna. Z niej zresztą pochodzi moja ulubiona scena, kiedy to George i Cindy mówią Tabicie, że stworzą jej rodzinę, ona na chwilę staje się normalną małą dziewczynką i mówi: „Dziękuję, wasza miłość i dobroć sprawiły, że klątwa została zdjęta.” Oni na to: „Naprawdę?”, po czym dziewczynka znów staje się demonem i odpowiada: „Nie, tylko się z wami droczę.”
Miejsce drugie: Armagedon
Tak wiem – Bay, wybuchy, seksualizacja, bezsensowna fabuła… Ale co ja poradzę, że ten film mnie śmieszy?
Zacznijmy od tego, że kiedy pierwszy raz oglądałam Armagedon, spodziewałam się poważnego filmu katastroficznego, a dostałam odjechaną komedię z szalonymi postaciami. No więc zmierza w stronę Ziemi wielki meteoryt, który może sprowadzić na nas zagładę. Jedyny plan jaki ludziom z NASA przychodzi do głowy, to wwiercić się w meteoryt i go wysadzić od środka. I tutaj wchodzi Bruce Willis, który pracuje na platformie wiertniczej i podobno jest najlepszy w tym fachu. Pierwotny plan zakładał, że Willis przeszkoli astronautów w trudnej sztuce wiercenia dziur w skałach, ale on twierdzi, że woli polegać na własnej ekipie i tak oto następuje montaż, w którym jego narwani kumple (i Ben Affleck) są szkoleni na astronautów. A w końcu NASA wyrzuca ich wszystkich w kosmos, gdzie po drodze natykają się na rosyjskiego astronautę, siedzącego na stacji z czasów Zimnej Wojny. (Mój ulubiony tekst z tego filmu pochodzi zresztą właśnie od Iwana: „Rosyjskie komputery, amerykańskie komputery, wszystkie i tak produkowane są na Taiwanie!”)
Przy czym Armagedon nie byłby filmem Baya, gdyby nie elementy dramatyczne. Czasem ocierają się one o kicz (jak przemowa prezydenta tuż przed wystrzeleniem naszych bohaterów… ale i tak jest moim drugim ulubionym tekstem), kiedy indziej nieco lepiej (jak jeden z pracowników Willisa odwiedzający żonę i syna, których dawno temu porzucił).
No i jeszcze Armagedon dał nam jeden z najlepszych przebojów muzyki filmowej – I Don’t Want To Miss A Thing. Posłuchajcie tylko tego cuda i powiedzcie, że Aerosmith nie wykonał świetnej roboty.
Koniec końców, jak dla mnie Armagedon to najzabawniejszy i najlepszy film Michaela Baya.
Miejsce pierwsze: Ghost Rider
Ghost Rider jest uważany za jeden z tych filmów, które powstały na fali renesansu adaptacji komiksowych po sukcesie Spidermana; i który okazał się jednym wielkim niewypałem. Ja sama miałam przez dłuższy czas nikłe pojęcie o Ghost Riderze jako postaci i zainteresowałam się jego adaptacją dopiero, kiedy dowiedziałam się, jaki jest konkretnie koncept tego bohatera: kaskader Johnny Blaze sprzedał kiedyś duszę, aby uratować bliską osobę przed śmiercią, a po latach Szatan przybywa, aby zmusić go do wykonania za niego brudnej roboty i zrobić z niego tytułowego Jeźdźca.
Na początku myślałam, że osobą, dla której Johnny sprzedał duszę, była jego ukochana, grana przez Evę Mendez, ale nie – Johnny dowiedział się, że jego ojciec ma raka płuc i to właśnie za jego wyleczenie chłopak zgodził się podpisać cyrograf. Czyli pierwotną motywacją bohatera nie była kliszowa miłość romantyczna (którą, jak wiecie, uwielbiam, zwłaszcza, jak jest napisana tak topornie jak w tym filmie), tylko miłość rodzinna.
Właściwie jedynym mankamentem tego filmu dla mnie jest właśnie ten wątek romantyczny, głównie dlatego, że jest nudny i odwraca uwagę od tego, co mnie faktycznie interesuje, czyli właściwej akcji superbohaterskiej. Uwielbiam sceny, w których Johnny Blaze zmienia się w Ghost Ridera, zwłaszcza jak zostaje po raz pierwszy zademonstrowany Wzrok Pokutny. Uwielbiam emowatego Darkhearta, który chce przejąć po tacie Szatanie władzę i zwołuje swoich pomagierów władających żywiołami. W końcu uwielbiam tego kowboja na cmentarzu, który informuje naszego bohatera o co kaman (a później dostajemy scenę, w której jedzie na koniu wraz z Ghost Riderem i ona jest po prostu piękna…).
Jeśli chodzi o sequel z niebieskim Ghost Riderem to uważam, że był kiepski. Był za bardzo pogmatwany i nie miał w sobie tego wdzięku oryginału. I w zasadzie nie było szans, aby powstały jeszcze jakieś sequele
Mimo wszystko po latach, kiedy Marvel Cinematic Universe zaczęło się rozrastać, zapragnęłam, aby Ghost Rider stał się jego częścią. Co prawda, jakiś czas temu Ghost Rider pojawił się w Agentach TARCZY, ale to nie był do końca ten Jeździec, którego chciałam zobaczyć, czyli Johnny Blaze (tak, tutaj mamy sytuację z komiksów, gdzie konkretny tytuł superbohatera przypadł kilku postaciom). Tak czy inaczej, tego sezonu Agentów…, jeszcze nie widziałam (i tak szczerze, to dawno go sobie odpuściłam).
I to były moje cztery guilty pleasures. Cóż mogę powiedzieć? Z pośród wszystkich Filmów, Które Ja Lubię, a Inni Nienawidzą, tylko tę czwórkę uważam za naprawdę zasługującą na miano guilty pleasure, bo inne moje osobliwe zainteresowania jeszcze jestem skłonna jako tako bronić (jak Teorię wielkiego podrywu czy Indianę Jonesa i Świątynię Zagłady).
Pozwólcie, że teraz będę przeżywać wejście w trzecią dekadę życia i to, że jestem już bardzo stara.