[Pisane z punktu widzenia jedenastoletniego Julesa Browna. Odwołania do odcinka Cudowne drzewko]
Leżałem w pozycji półsiedzącej na szpitalnym łóżku, z rękoma skrzyżowanymi na piersi i prawą nogą wiszącą na temblaku. Za oknem mogłem dostrzec kilka kwiatów i ziół, których nie było jeszcze w moim zielniku, co sprawiało, że czułem się jeszcze bardziej sfrustrowany swoją sytuacją. Z każdą chwilą znajdowałem na zewnątrz coraz to nowe rzeczy, które mógłbym zbadać, skatalogować, obejrzeć; nad którymi być może mógłbym się nawet zachwycić przy bliższym ich poznaniu, gdyby tylko moja noga była zdrowa.
Ale nie – byłem unieruchomiony, i to z powodu głupoty Verne’a. W drodze na pogotowie i przy zakładaniu gipsu przeżyłem już pełne spektrum uczuć – od lęku i porzucenia, poprzez smutek i samotność, aż do goryczy i wściekłości. Starałem się nie myśleć o Vernie ani o tym, co zaszło, ale ilekroć mój wzrok padał na złamaną nogę, wszystko mi się przypominało i po raz kolejny przeklinałem w myślach mojego brata.
Zresztą Verne nawet nie raczył się pojawić. Dopuszczałem dwie możliwości – albo bał się spojrzeć mnie – swojemu starszemu bratu – w oczy po tym, co zaszło, albo (co wydawało mi się jakoś bardziej prawdopodobne) nic go to nie obchodziło. Przypomniałem sobie wszystkie te razy, kiedy wstydziłem się za to, że poszedłem o krok za daleko i sprowadziłem na Verne’a kłopoty. Nadal uważałem, że był to wstyd jak najbardziej zasłużony, ale teraz nie miałem wątpliwości, że role się odwróciły. Teraz to Verne powinien się wstydzić. Chciałem, żeby on tutaj przyszedł i prosił mnie o przebaczenie. Niekoniecznie kajał się przed moim łóżkiem na kolanach (choć ta wizja była cokolwiek przyjemna), ale stanął w tym pokoju z pewną dozą pokory. Chciałem, aby Verne uznał swój błąd. Czy to tak wiele?
Ale wiedziałem, że jest to za wiele. Verne nie posiadał pokory. Może względem rodziców albo nauczycieli, ale nie względem mnie, swojego starszego brata. Przygryzłem wargi i siłą woli wygnałem ze swoich oczu łzy.
Popatrzyłem w stronę otwartych drzwi. Na korytarzu ojciec i matka rozmawiali z lekarzem. Pytali o to, jak długo będę musiał zostać w szpitalu. Lekarz powiedział im, że obrażenia nie są poważne, chociaż można po nich wywnioskować, że upadek mógł skończyć się o wiele gorzej, gdybym rzeczywiście spadł na ziemię, a nie na stół. Przypomniałem sobie widok podłoża tuż przed wypadkiem – trawnik z długą, kamienną ścieżką, prowadzącą do domu. Pamiętałem, że mój umysł natychmiast wykonał kilka obliczeń związanych z odległością i siłą ciążenia, a potem przed oczami przemknęło mi kilka nieprzyjemnych obrazów mojej czaszki odbijającej się od tej brukowanej dróżki.
W końcu lekarz skończył tłumaczyć wszystko rodzicom i odszedł. Wkroczyli do pokoju uśmiechając się do mnie. Chcieli mnie przekonać, że koszmar już się skończył. Matka usiadła na skraju łóżka, a ojciec na pobliskim krześle.
– Pan doktor powiedział, że zostaniesz tu na obserwacji – powiedziała matka. – Aczkolwiek to nie potrwa długo i już za kilka dni będziemy mogli cię zabrać do domu.
– Mam nadzieję, że nie długo. Jest kilka rzeczy, którymi muszę się zająć w domu – odparłem.
Przez chwilę trwała cisza, a potem ojciec nagle spoważniał i odchrząknął.
– Jules – zaczął i spojrzał na mnie – może lepiej opowiedz nam dokładnie co się stało. Wcześniej nie byłeś zbyt szczegółowy.
Poczułem, że się pocę.
– To już nieważne, ojcze – powiedziałem szybko z nerwowym uśmiechem. – To było jakieś głupstwo. Nie warto o tym wspominać.
Przeniosłem wzrok na podłogę w nadziei, że porzucą ten temat, ale sam wiedziałem, że nie ma na to szans.
– To nie jest głupstwo, Jules – odezwała się znów matka. – Spadłeś z jabłoni w ogrodzie wicedyrektora Stricklanda i złamałeś nogę. Mogło ci się stać coś gorszego. Dlaczego w ogóle wszedłeś na to drzewo, kochanie?
Mogłem powiedzieć im prawdę. Tak między nami, to chciałem ją wykrzyczeć, przy okazji uwalniając się od wszystkich uczuć, które się we mnie kłębiły i groziły rozsadzeniem od środka. Ale coś mnie powstrzymywało. Być może obawiałem się, że reakcja rodziców na tę prostą prawdę nie będzie taka, jaka chciałem, by była. Być może bałem się, że zamiast skarcić Verne’a, będą oskarżać mnie o to, że nie przypilnowałem go należycie.
– To ważne, Jules – przerwał moje rozmyślania ojciec. – Dlaczego wszedłeś na to drzewo?
Nadal milczałem. Matka pogłaskała mnie po policzku.
– Nie bój się – rozpromieniła się. – Wiemy, że nie chciałeś nic ukraść. Przecież nie lubisz papierówek.
– To koledzy cię na to namówili, prawda? – spytał ojciec. – Chciałeś się im przypodobać, więc wymyślili próbę ze wspinaczką na jabłoń wicedyrektora.
Czułem jak robi mi się gorąco. Powiedzenie im prawdy wydawało się być jednocześnie bardzo łatwe i potwornie trudne. Słowa układały mi się w zdania, ale ja miałem opory przed tym, aby je wypowiedzieć. Poza tym rodzice ciągle mi się przyglądali, oczekując odpowiedzi. Chciałem jak najszybciej zmienić temat, ale musiałem zrobić to umiejętnie, w taki sposób, aby obecny został natychmiast porzucony.
– Gdzie jest Verne? – Tylko to przyszło mi do głowy, choć nie ukrywałem przed sobą, że byłem tego ciekaw.
Teraz to oni spojrzeli po sobie, zaskoczeni nagłą zmianą tematu. A potem ojciec odchrząknął i odpowiedział na zadane pytanie:
– Vernie poszedł wraz z Marty’m kupić ci jakiś upominek w szpitalnym sklepie.
– Oh… – zdziwiłem się.
To coś nowego. Ale zapewne Verne wróci tutaj z wielkim, różowym misiem, który będzie miał napisane na brzuchu: „Wracaj do zdrowia, Marysiu!”, a do łapy będzie miał doczepiony balon w kształcie serca. A nawet jeśli Verne zdecyduje się kupić coś do jedzenia, będzie to coś, czego nie lubię, na przykład guma balonowa o smaku szpinaku (prawdopodobnie takowa nie istnieje, ale szpital w Hill Valley znany jest z tego, że można tam łatwo natrafić na coś obrzydliwego). Możliwości do głupich pomysłów ograniczone były jedyne wysokością kieszonkowego brata i Martina.
– Ale nadal nie odpowiedziałeś na pytanie, Jules – przerwała moje rozmyślania matka. – Dlaczego wszedłeś na to drzewo?
– Właśnie, ja też chciałbym się tego dowiedzieć.
Do pokoju wkroczył wicedyrektor Strickland. Stanął jakiś metr od łóżka. Rodzice przenieśli na niego wzrok, a ja przeraziłem się jeszcze bardziej. Sytuacja stawała się gorsza z sekundy na sekundę.
– O, pan Strickland – przywitał go z uprzejmym uśmiechem ojciec. – W sumie nie miałem jeszcze przyjemności podziękować za to, że wezwał pan karetkę.
Wtem zauważyłem na korytarzu Martina i Verne’a, którzy natychmiast schowali się za ścianą i widać było tylko ich wystające zza otwartych drzwi głowy, kiedy zaczęli obserwować całą scenę.
Tymczasem wicedyrektor podszedł do ojca i spojrzał mu prosto w oczy.
– Zapamiętaj sobie na następny raz, Brown – zaczął przyciszonym głosem. – Trzymaj swoje dzieciaki z dala od mojego domu. Omal nie zniszczyli mi mojego drzewka.
– Zaraz, zaraz, zaraz – przerwał mu nagle ojciec. – Chce pan powiedzieć, panie Strickland, że Vernie też tam był?
– Ależ oczywiście. On i jeszcze dwóch innych chuliganów. Sam widziałem jak wchodził na najwyższą gałąź i wyciągał rękę, jakby chciał coś złapać, a jego koledzy stali na dole i mu kibicowali. Skoro nie chcieli nic ukraść, to co tam robili?
Niepochlebna opinia Stricklanda o moim ojcu była szeroko znana, zwłaszcza przez Martina, Verne’a i mnie. Incydent z jabłonią był jeszcze jednym pretekstem do roztrząsania błędów wychowawczych mojego ojca. Lada chwila miał zacząć tę swoją tyradę, kiedy nagle do pokoju wparował Martin, a po jego minie widać było, że zamierzał bronić mojego rodziciela.
– Niech pan posłucha, panie Strickland – odezwał się i nawet podniósł palec. – Jules i Verne to dobre chłopaki, a pan osądza ich, nie wysłuchawszy nawet ich wersji wydarzeń.
– Ach tak, panie McFly? – Strickland założył ręce na ramionach i odwrócił się nagle w moją stronę. – W takim razie jak brzmi owa wersja?
Spojrzałem znów w stronę Verne’a, który wciąż przyglądał się wszystkiemu z ukrycia i najwyraźniej nie zamierzał opuścić swojej kryjówki. No tak. Tchórzył. Bał się Stricklanda i rodziców. Bał się konsekwencji. Nawet jeśli miałem jakąś litość dla niego, to teraz straciłem już jej resztki. Nie zamierzałem go kryć. Musiałem sam wszystko wyjaśnić, skoro mój młodszy brat nie miał dość odwagi.
Wyprostowałem się i zacząłem swoją opowieść:
– A więc to było tak: szukałem Verne’a za pomocą mojego najnowszego wynalazku naprowadzającego, bo matka kazała mi go znaleźć i powiadomić o tym, że nadeszła pora obiadu. Ku mojemu zdziwieniu urządzenie zaprowadziło mnie do domostwa pana wicedyrektora. W pierwszej chwili nic nie rozumiałem, ale po chwili usłyszałem szepty mojego brata, Johnsona i Biffa Juniora. Wyglądało na to, że chodziło o jakiś prymitywny rytuał, który miał na celu wprowadzenie Verne’a do jakiegoś elitarnego (kwestia gustu) stowarzyszenia.
Nagle do pokoju wbiegł Verne i z wyrazem wściekłości wskazał na mnie palcem, mówiąc:
– Do Klubu Wielkiego Mięśniaka, kujonie! I to była próba odwagi!
– Odwagi? – zakpiłem. – Raczej głupoty. Jak zwykle uległeś presji rówieśników, bracie.
– Ja chociaż mam rówieśników – odpowiedział Verne i wystawił język.
– Twój argument nie ma sensu, bracie. „Rówieśnik” to rzeczownik, który w tym kontekście oznacza kogoś w mojej grupie wiekowej. Nie zaś przyjaciela.
– Być może gdybyś nie używał tak trudnych słów, ludzie by cię lubili.
– Możecie wreszcie przejść do rzeczy?! – przerwał naszą kłótnię zniecierpliwiony Martin.
Na moment zamilkliśmy. Potem odchrząknąłem, ale to Verne ciągnął dalej opowieść:
– Johnson powiedział, że jeśli nie ściągnę z jabłoni Stricklanda swojej czapki, to nie przyjmie mnie do klubu. Tak więc wspiął się na drzewo i zawiesił ją na najwyższej gałęzi. Szkoda, żeście go nie widzieli. Schodził normalnie jak Spiderman!
– Raczej jak Człowiek-Leniwiec – skomentowałem, a Verne natychmiast rzucił mi chłodne spojrzenie.
– O, weź ty się przymknij! W każdym razie – powrócił do tematu – zacząłem się wspinać. Byłem już w połowie drogi, kiedy pojawił się ten idiota – wskazał mnie znów palcem.
Wszyscy spojrzeli na mnie. Wziąłem głęboki oddech i (mimo że wewnątrz czułem, że lada chwila stracę cierpliwość) z opanowaniem przeszedłem do tłumaczeń:
– Po oszacowaniu odległości pomiędzy gałęzią a podłożem, zdecydowałem się zainterweniować i przekonać mojego nierozsądnego brata, aby zszedł z drzewa. Tak więc wszedłem przez płot na posesję pana wicedyrektora…
– „Wszedłeś”? – prychnął śmiechem Verne. – Przez dwie minuty próbowałeś się wgramolić na ten płot, aż w końcu dałeś sobie spokój i przeszedłeś przez bramkę. W tym czasie ja zdążyłem już wejść na gałąź i zacząłem powoli kierować się w stronę swojej czapki.
– Ale spojrzałeś na dół, bracie, i się przestraszyłeś – odparłem i uśmiechnąłem się złośliwie.
– Wcale się nie przestraszyłem! Ja niczego się nie boję!
– Nie, niczego się nie boisz. A właśnie, jak tam twój irracjonalny lęk przed potworami w szafie?
– Zamknij się!
– Verne, nie mów tak do brata. A ty Jules, nie śmiej się z niego – skarciła nas matka.
– Tak jest, matko – odrzekłem.
– Tak, mamo – powiedział ze skruchą Verne, po czym odchrząknął i spytał: – Na czym to stanąłem? Aha… No więc jestem już na gałęzi, kiedy nagle patrzę, a Jules staje pod drzewem i każe mi zejść. Ja jednak byłem za daleko, aby zrezygnować.
Przypomniałem sobie twarz przerażonego Verne’a trzymającego się kurczowo gałęzi; jego pełne lęku oczy, które zamknął, aby nie patrzeć w dół. W tamtym momencie było mi go żal. W tamtym momencie czułem wewnętrzną potrzebę, aby mu pomoc.
– Skorzystałem z moich latających trampek – oświadczyłem beznamiętnie – i wzniosłem się na wysokość oczu brata. Ściągnąłem z gałęzi jego nakrycie głowy i udzieliłem moralnego wsparcia. Trochę to trwało, ale udało mu się powoli zejść z drzewa…
Verne powoli, ostrożnie robił każdy krok, cały czas próbując nie patrzeć w dół. Kpiny Johnsona i Biffa Juniora na temat tchórzostwa i niezdolności zrobienia czegokolwiek bez starszego brata nie ułatwiały mu drogi na dół. Widziałem wręcz ten rumieniec wstydu na jego twarzy. Nawet kilka razy Verne rzucił mi chłodne spojrzenie. Kiedy zaś był prawie na dole…
– Nagle w moich butach zaszła jakaś awaria i przestały działać. Na szczęście, udało mi się złapać pobliskiej gałęzi. Potem pojawił się pan wicedyrektor i…
Chciałem kontynuować, ale poczułem znów jak chce mi się płakać. Zamknąłem oczy i zacząłem masować powieki, tymczasem moja pamięć przywołała obraz Verne’a i reszty chłopaków uciekających przez główną bramę przed wicedyrektorem Stricklandem, zostawiających mnie zwisającego na gałęzi. Wszystkie uczucia, które wtedy czułem, powróciły ze zdwojoną siłą, ale bardzo starałem się zachować spokój i ich nie okazywać. Nie chciałem się rozklejać na oczach tylu ludzi – rodziców, wicedyrektora, Martina, a zwłaszcza Verne’a. Już i tak wszyscy uważali mnie za mięczaka.
– I…? – dopytywał się ojciec. – Co się potem stało, Jules?
Już miałem odpowiedzieć, kiedy nagle wtrącił się wicedyrektor Strickland:
– Może ja opowiem. – Odwrócił się twarzą do rodziców. – Biff Junior, Johnson i Verne uciekli przede mną gdzie pieprz rośnie. Chciałem za nimi pobiec, ale Jules zawołał mnie i wtedy odkryłem, że wisi na moim drzewie. Zanim jednak zdążyłem go złapać, puścił się. Na szczęście wcześniej się rozhuśtał i spadł na stół. Nie chcę wiedzieć, co by się stało, gdyby spadł na drogę.
Spojrzałem znów na swojego brata. Verne spuścił na moment wzrok na podłogę, zaraz go jednak nieśmiało podniósł.
– Mały złapał się za nogę i zaczął płakać – kontynuował opowieść Strickland – więc ostrożnie przeniosłem go na moją kanapę i zadzwoniłem po karetkę.
W tamtym momencie zdziwiłem się bardzo troską jaką okazał mi wicedyrektor Strickland. Spodziewałem się, że będzie wściekły za wkroczenie na jego posesję i będzie na mnie krzyczał. Tymczasem on wziął mnie na ręce i w milczeniu przeniósł do środka, posadził na kanapie i unieruchomił moją obolałą nogę. Kiedy zaś odłożył słuchawkę, może nie był szczególnie rozmowny, ale starał się zachować spokój i nawet zapewnił mnie kilka razy, że wszystko będzie dobrze.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję, panie wicedyrektorze – powiedziałem szybko.
– Tak, jesteśmy panu bardzo wdzięczni za uzyskaną pomoc – dodał z uprzejmym uśmiechem ojciec.
Wicedyrektor Strickland wyprostował się i niespodziewanie wyciągnął z kieszeni małą książeczkę z kremową okładką. Od razu ją rozpoznałem. Podał mi ją i powiedział:
– Znalazłem to w ogrodzie. Musiało ci wypaść podczas upadku.
Odebrałem książeczkę i szybko schowałem ją pod kołdrą, aby nikt nie mógł przeczytać tytułu. Zaraz jak to zrobiłem, wicedyrektor Strickland, wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku, odwrócił się w stronę drzwi i oznajmił:
– Liczę, że nie potraktujesz tego incydentu jako pretekst do wakacji, młody człowieku, i poświęcisz ten czas wolny na naukę.
– Tak jest, panie wicedyrektorze – odparłem.
– Tak więc wracaj do zdrowia i widzimy się za jakiś czas w szkole – powiedział jeszcze na odchodnym.
Ojciec spojrzał na Verne’a ze zdziwieniem, wręcz z oburzeniem. Matka również nie wyglądała na zadowoloną z tego, co usłyszała, Martin z kolei najwidoczniej nie wiedział, co myśleć, bo jego wzrok przeskakiwał z jednej twarzy na drugą. Sam Verne wydawał się zdenerwowany tym, że rodzice spoglądają na niego karcąco. Pomyślałem, że dobrze mu tak – wreszcie ma za swoje i odpowie za to, co zrobił. Przez chwilę trwała niezręczna cisza. Czekałem na to, co powiedzą rodzice. Czekałem na kazanie, które wygłoszą mojemu bratu, i na karę, którą na niego nałożą.
– Dlaczego zostawiłeś Julesa samego? – odezwał się wreszcie ojciec. Jego głos był cichy, ale słychać było w nim nutę oburzenia. – Zapomniałeś o nim?
Verne milczał. Twarz ojca przybrała bardziej surowy wyraz.
– Słucham. Co masz na swoją obronę? Powiedz mi: dlaczego zostawiłeś swojego brata i uciekłeś?
Verne wyprostował się. W końcu – cichym tonem, unikając kontaktu wzrokowego z ojcem – odpowiedział:
– Nikt nie kazał mu przychodzić i robić mi wstyd na oczach kolegów. Przez niego wyszedłem na mięczaka.
Tego już było za wiele. Moja wściekłość i pogarda dla brata osiągnęły poziom, po którym nie mogłem już nad sobą panować. I tak oto, zanim rodzice czy Martin zdążyli w jakikolwiek sposób zrugać Verne’a, wrzasnąłem:
– Ach, tak?! Tyle masz mi do powiedzenia po tym, co się stało?! Tyle masz do powiedzenia, po tym jak pomogłem ci zejść, a ty zostawiłeś mnie samego w ogródku wicedyrektora Stricklanda?!
– Klaro, Marty – zwrócił się do nich szeptem ojciec. – Może lepiej zostawmy ich samych, aby załatwili swoje sprawy.
Tak więc wszyscy dorośli wyszli z pokoju. Kiedy zostaliśmy sami, Verne próbował się bronić:
– To była moja próba odwagi, a ty się wtrąciłeś!
– To w takim razie szkoda, że nie zostawiłem cię na tamtym drzewie! – krzyknąłem. Po policzkach pociekły mi łzy, ale to mnie już nie obchodziło. Zamierzałem mu wszystko wykrzyczeć w twarz. – Naprawdę żałuję, że tego nie zrobiłem! Przynajmniej wtedy byłbyś na moim miejscu!
Verne już miał coś powiedzieć, ale po usłyszeniu ostatniego zdania oniemiał. Ja zaś kontynuowałem:
– Żałuję, że mam brata! Brata, który jest lekkomyślny, głupi i niewdzięczny! Brata, który nie ma za grosz przyzwoitości! Brata, który mnie nie szanuje!
Wciąż milczał. Najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć.
– Nie wiesz jak to jest być mną! – ciągnąłem dalej drżącym głosem, a z każdą chwilą moje policzki zalewały kolejne łzy. – W szkole traktują mnie jak kogoś gorszego! Biff Junior stosuje na mnie przemoc, a Johnson się ze mnie naśmiewa! To cud, że jeszcze nie nabawiłem się jakichś nerwic albo depresji! W dodatku ty co chwila przychodzisz i psujesz mi moją pracę albo robisz coś głupiego i muszę ci pomóc posprzątać!
– To nieprawda! Zawsze sprzątam sam, a ty jeszcze zrzucasz na mnie swoje obowiązki!
– To metafora, bracie – odparłem. – Chodziło mi o to, że jak zrobisz coś złego, to zawsze pomagam ci to odkręcić. Ale oczywiście ten fakt umknął twojej uwadze. Już samo to, że mnie dzisiaj zostawiłeś i że nie czujesz wstydu z tego powodu, świadczy dobitnie o tym, jakie są twoje priorytety. Skoro tak, to trzymaj się odtąd z daleka ode mnie. Nie jesteś już moim bratem.
– A żebyś wiedział! – krzyknął Verne i skrzyżował ręce na ramionach, po czym wymamrotał: – Cholerna primadonna.
Następnie obrócił się na pięcie i szybkim krokiem wyszedł z pokoju. Jeszcze przez dłuższy czas byłem wzburzony po swoim rozstaniu z Verne’m, toteż kiedy ojciec i Martin weszli z powrotem do pokoju, w pierwszej chwili nie zwróciłem na nich uwagi, tylko przyglądałem się sufitowi. Martin stanął z boku, a ojciec usiadł na krześle. Przyjął przy tym zgarbioną postawę i popatrzył na mnie zmartwionym wzrokiem. A potem chwycił schowaną pod kołdrą książkę i wyciągnąwszy ją, przyjrzał się okładce.
– Podręcznik dobrego brata – przeczytał po chwili na głos i przeniósł wzrok na mnie. – Hm… Dawno nie widziałem tej książki.
Przeczytałem ją pewnego razu, z czystej ciekawości. Fabuła była bardzo prosta – kilkunastoletni chłopak musi zająć się swoim licznym młodszym rodzeństwem pod nieobecność rodziców. Ponieważ jest już duży i ponieważ to książka dla młodzieży, spędza kilka dni dbając o to, aby jego siostrom i braciom niczego nie zabrakło; bawi się z nimi, a nawet ratuje jednego ze swoich młodszych braci przed utonięciem w rzece podczas wyprawy na ryby. Niby nic, ale kiedy przeczytałem tę książkę, zapragnąłem być właśnie takim dobrym bratem w stosunku do Verne’a. Dlatego tym bardziej nią gardziłem teraz, kiedy moje własne rodzeństwo mnie zdradziło.
Martin podniósł brwi ze zdumienia, ale milczał. Ja zaś spojrzałem w bok i powiedziałem cichym głosem:
– Możesz to wyrzucić, ojcze. Albo jeszcze lepiej: cofnij się do czasów Hiszpańskiej Inkwizycji i powiedz Thomasowi de Torquemadzie, że to książka heretycka. Przynajmniej będzie miał satysfakcję z tego, że ją spalił.
Ojciec uśmiechnął się.
– Być może to nie byłby tak zły pomysł, gdyby nie to, że po hiszpańsku potrafię powiedzieć tylko: „Tak, proszę pana, jestem z Ameryki i lubię szynkę”.
– Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem Martin. – Myślałem, że zna pan kilka języków.
– A czy kiedykolwiek twierdziłem, że jest wśród nich hiszpański? I że znam go w stopniu umożliwiającym rozmowę z siedemnastowiecznym Hiszpanem, który najprawdopodobniej skończył teologię, prawo kanoniczne i filozofię?
– Podróże w czasie byłyby takie proste, gdyby wszyscy znali angielski – stwierdził Martin i westchnął ciężko. Ojciec zaś nagle spoważniał i odwrócił się znów do mnie.
– Jules, rozumiem, że jesteś wściekły na Verne’a i masz do tego pełne prawo… – zaczął, ale natychmiast mu przerwałem:
– Chciałbym, aby Verne się nigdy nie narodził. – Przeniosłem wzrok na ojca, który, wbrew moim oczekiwaniom, nawet się nie wzdrygnął. Po krótkiej pauzie ciągnąłem dalej: – Wiem, że nie powinienem mówić takich rzeczy. Powinienem go kochać bez względu na to jaki jest. Powinienem się o niego troszczyć i pilnować, aby nie wpadł w kłopoty. Powinienem być dla niego wzorem do naśladowania. Próbowałem być takim bratem, naprawdę próbowałem. – Mój głos znowu zadrżał, a oczy zaszkliły mi się od łez, ale szybko je wytarłem i z trudem kontynuowałem: – Niech znajdzie sobie innego starszego brata, który będzie na niego uważał. Ja już nie mogę.
Ostatnie słowa wypowiedziałem szeptem. Czułem się zmęczony. Zmęczony wściekłością, bólem i odpowiedzialnością. Zmęczony Verne’m. Kiedy więc ojciec zaczął głaskać mnie po głowie i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, poczułem się odrobinę lepiej.
– Wiesz, Jules – odezwał się nagle Martin i usiadł na skraju łóżka. – Rzadko się zdarza, aby bracia się ze sobą dogadywali. W zasadzie najczęściej podkładają sobie nawzajem świnię, a w najlepszym razie schodzą sobie z drogi. Chociażby ja i David. Widziałeś kiedyś, żebyśmy robili coś razem?
– Nie – przyznałem. – Ale wywnioskowałem, że to dlatego, iż on całe dnie pracuje w firmie, a ty większość czasu spędzasz u nas.
– To też prawda, ale nawet kiedy on był jeszcze w szkole, nie mieliśmy zbyt wiele wspólnych zainteresowań. Trzymaliśmy się swoich znajomych i swoich spraw, więc spotykaliśmy się głównie podczas rodzinnych posiłków, wakacji albo świąt, a w innych okolicznościach raczej się unikaliśmy.
– Pragnę ci przypomnieć, Martinie – przerwałem mu – że problem nie leży w tym, że Verne mnie unika, ale w tym, że zostawił mnie samego, kiedy potrzebowałem pomocy, przyczyniając się przy tym do mojego złamania dolnej kończyny. Jakiekolwiek byłyby twoje stosunki z Davidem, na pewno nigdy nie zrobił ci czegoś podobnego.
– O, nie. On zrobił coś gorszego – odparł Marty. – Widzisz, kiedy byliśmy mniej więcej w twoim i Verne’a wieku, David schował moją deskorolkę i przekonał mnie, że to Strickland mi ją ukradł i że trzyma ją u siebie w domu.
– To nonsens. Po co była wicedyrektorowi twoja deskorolka?
– David twierdził, że Strickland napali nią w kominku, a potem prześle mi jej prochy z dopiskiem: „Z najlepszymi życzeniami, Gerald Strickland.” Ponieważ moja wyobraźnia była wtedy… dość wybujała, a Strickland jest, jak dobrze wiesz bardzo…
– Surowy?
– Chciałem powiedzieć: „czepialski”, ale twoje słowo też pasuje. No więc dlatego właśnie uwierzyłem wtedy Davidowi i, wiedziony chęcią odzyskania tego, co moje, wkradłem się do domu Stricklanda. Jak ninja, przeskoczyłem przez płot, a potem przemknąłem się przez jego ogródek wprost do salonu i zacząłem rozglądać się za moją deską. Zbliżyłem się powoli do kominka, kiedy nagle… – zrobił pauzę dla podbudowania napięcia, a kiedy przytrzymał swoich słuchaczy dość długo w niepewności, w końcu dokończył nieco monotonnym głosem: – potknąłem się i upadłem jak długi, przy okazji rozbijając wazon. Strickland mnie zobaczył i zbeształ. Rodzice i David przyjechali na miejsce i była niezła draka. Strickland groził, że nas pozwie i że zabiorą mnie do poprawczaka, ale rodzicom udało się go udobruchać. Próbowałem się bronić, mówiłem, że przyszedłem po moją skradzioną deskę, ale rodzice powiedzieli, że moja deska jest w garażu, bo ją widzieli i że to nieładnie bezpodstawnie oskarżać kogoś o kradzież. – Nagle jego twarz przybrała bardziej poważny wyraz. –David, oczywiście, wyparł się wszystkiego i powiedział, że chciał mnie powstrzymać. Wyszło więc, że na upartego wkradłem się do domu Stricklanda, nie słuchając co mój mądry brat do mnie mówił. W rezultacie musiałem zapłacić za wazon ze swojego kieszonkowego i przez tydzień nie wychodziłem z domu. Byłem wściekły na Davida, tak jak ty teraz na Verne’a. Już wcześniej robił mi różne świństwa, ale to przechodziło ludzkie pojęcie.
Milczałem przez dłuższy czas. Nie za bardzo wiedziałem, co miałem o tym powiedzieć i co o tym myśleć. Kto z nas miał gorzej? Co prawda, ja miałem złamaną nogę, ale z drugiej strony Martin został niewinnie ukarany. W zasadzie obaj zostaliśmy wpakowani w kłopoty, a potem porzuceni przez swoich braci.
Zaraz jednak Martin się uśmiechnął i zaczął znów:
– Ale gdzieś tak po dwóch-trzech dniach mój szlaban został anulowany.
– Hem…? – zdziwiłem się.
– David przyznał się, że mnie wkręcił. Oddał mi nawet pieniądze za wazon i przeprosił za wszystko, co zrobił. Kiedy spytałem go dlaczego stał się nagle taki miły, odpowiedział, że poczuł wyrzuty sumienia z mojego powodu. To miał być tylko głupi żart, a o mało nie trafiłem przez niego do poprawczaka.
– Nie sądzę, Marty, aby z prawnego punktu widzenia to było takie łatwe – wtrącił ojciec, ale Marty nie zwrócił na niego uwagi.
– Oczywiście mój brat na początku tak nie myślał, ale usłyszał jak rodzice o tym rozmawiają. – Zniżył się nieco ku mnie i powiedział ciszej: – Poza tym po jakimś czasie zaczęło mu mnie brakować, ale ciii – położył palec na ustach – jakby co nie słyszałeś tego ode mnie. – Wyprostował się i mówił dalej normalnie: – Musiał przemyśleć sobie wszystko i doszedł do wniosku, że jednak zrobił źle. Zobaczysz – poklepał mnie delikatnie po ramieniu. – Vernie również wszystko sobie przemyśli, przyjdzie tutaj i cię przeprosi.
Martin mógł mieć rację. Przecież również ma brata, posiada więc empiryczne doświadczenie w tej kwestii.
– Dziękuję, Martinie – odpowiedziałem z uśmiechem.
Obaj z ojcem wstali.
– Postaramy się przemówić Verne’owi do rozsądku – odparł mój rodzic. – Ty tymczasem odpoczywaj i wracaj do zdrowia. Czy jest coś co chciałbyś, abyśmy ci przynieśli z domu?
Zastanowiłem się przez chwilę. W swoim pokoju miałem mnóstwo niedokończonych projektów, ale one mogły poczekać. Były za duże i zbyt kłopotliwe do przeprowadzenia w moim obecnym stanie. Żadnych książek obecnie nie czytałem, w zasadzie Podręcznik dobrego brata był ostatnią książką, którą przeczytałem. Co mogłem chcieć z domu? Przecież nie mogłem zostać zupełnie sam w pokoju. Siedzenie w tym miejscu byłoby bardzo monotonne.
Zaraz jednak do pomieszczenia zerknęła nieśmiało Franny. Uśmiechnąłem się. Już nie musiałem się martwić o rozrywkę.
– Nie, ojcze. Na razie niczego mi nie potrzeba – oznajmiłem.
Ojciec spojrzał za siebie, zauważył Franny i również się rozpromienił.
– Rozumiem. Chodźmy, Marty – powiedział i wraz z Martinem opuścili pokój.
Ja i Franny spędziliśmy całe popołudnie grając w różne gry. Począwszy od zwykłych kart (zgodnie z moimi wyliczeniami Franny ograła mnie wtedy w pokera już pięćdziesiąty piąty raz), poprzez warcaby (próbowałem ją zainteresować szachami, ale zasypiała, kiedy kończyłem tłumaczyć jej właściwości poszczególnych figur… nie to że była głupia, po prostu jej to nie interesowało), aż po gry planszowe, które przyniosła ze sklepu swojego ojca. Nawet podpisała mi się na gipsie, chociaż to serduszko z naszymi inicjałami było cokolwiek… kłopotliwe. W każdym razie spędziliśmy miło czas na wartościowych interakcjach międzyludzkich.
W między czasie odwiedził mnie Johnson wraz ze swoimi rodzicami, którzy kazali mu mnie przeprosić, co zrobił od razu z wyraźnym niesmakiem. Biff Junior się nie pojawił, ale to mnie nie dziwiło. Tannenowie prędzej zjedliby swoje własne mydło, niż zdecydowali się kogokolwiek przeprosić.
Ogólnie bawiłem się bardzo dobrze i nawet przez chwilę nie pomyślałem o Vernie. Farnny zawsze (no cóż… od momentu, w którym przestała strzelać do mnie kulkami z papieru) była całkiem miłym towarzystwem, w porównaniu z innymi moimi rówieśnikami. W końcu jednak przyszła jej matka i Franny musiała iść do domu, bo robiło się późno.
– Jutro też przyjdę! – powiedziała na odchodnym, machając do mnie.
– W takim razie będę czekał – zawołałem do niej, również machając ręką w geście pożegnalnym.
Kiedy opuściły pokój, spojrzałem na widok za oknem. Niebo przybierało właśnie barwę potocznie nazywaną różem, co oznaczało, że niebawem zapadnie zmrok. Oparłem plecy na poduszce i westchnąłem. Czułem się już trochę senny. W pomieszczeniu panowała cisza, a ja miałem nadzieję, że niebawem zostanę wypisany i znajdę się w znajomym otoczeniu.
Nagle odgłos kroków zbudził mnie z mojego odrętwienia. Spojrzałem w stronę drzwi. Verne nieśmiało wkroczył do środka. Cały mój gniew powrócił, więc szybko odwróciłem wzrok. Przeszło mi przez myśl, że mógł tu przyjść, aby się ze mną pogodzić, ale pamięć jego słów sprzed kilku godzin była zbyt świeża, abym mógł na niego spojrzeć. Z drugiej strony czekałem na to, co miał do powiedzenia.
Stanął w nogach mojego łóżka i popatrzył na mnie przez jego ramy. Nagle jego wzrok padł na podłogę i Verne wreszcie przemówił:
– Wiesz, kiedyś uratowałem ci życie.
Podniosłem brew. Nie pamiętałem, aby takie zdarzenie miało miejsce. Inna sprawa, że w naszej rodzinie działo się tyle rzeczy, że mogło mi to umknąć.
Verne stanął na palcach i ciągnął dalej:
– Byłeś wtedy taki mały. – Pokazał rękoma wysokość, która na moje oko odpowiadała długości kilkumiesięcznego niemowlaka. – Gdy mnie i Marty’emu nie udało się namówić Juliusza Verne’a na zmianę nazwiska, postanowiłem udać się do czasów przed moimi narodzinami i dopilnować, aby rodzice nadali mi jakieś fajne imię. Zapukałem do tej… tej chaty… Wiesz której, prawda, Jules?
– Tak, wiem – odpowiedziałem.
Chodziło mu o nasz dom sprzed podróży do dwudziestego wieku. Znajdowała się w lesie, kilka kilometrów od miasta. Ja i Verne urodziliśmy się w tej chacie i spędziliśmy tam jakieś dziesięć lat wraz z rodzicami.
– No więc zapukałem wtedy do drzwi, a tata je otworzył. I wtedy zobaczyłem jak maszyna, która stała nad twoją kołyską, chwyta cię za kołnierz – podniósł do góry rękę i zademonstrował chwyt szczypcowy – i wyrzuca na zewnątrz – zamachnął się jakby rzucał ubranie do kosza na bieliznę, po czym mówił dalej: – Przeleciałeś nad moją głową przez drzwi i znalazłeś się na zewnątrz. Jak tylko to zobaczyłem, szybko pobiegłem i złapałem cię w locie. Przeturlałem się po śniegu, trzymając cię mocno w ramionach, a kiedy wreszcie się zatrzymałem, ty się do mnie uśmiechnąłeś.
– I co w związku z tym? – spytałem chłodno.
– Wtedy… wiesz kiedy trzymałem cię na rękach… Miałem wtedy wrażenie, że to ja jestem twoim starszym bratem. Byłeś taki malutki, taki delikatny…
Nie wiedziałem co o tym myśleć. Verne wyglądał na autentycznie smutnego i pogrążonego w zadumie. To musiało być dla niego dziwne, a jednocześnie bardzo głębokie doświadczenie.
– Ale potem mnie obśliniłeś i to było obrzydliwe – dodał nagle, psując chwilę, a na jego twarzy pojawił się wyraz irytacji.
Westchnąłem. Czy on naprawdę musiał być takim prostakiem?
– Typowe niedogodności spotykania krewnych w wieku niemowlęcym – odparłem. – Nie słyszałeś, co zrobił pradziadek Martina, kiedy ten przeniósł się do 1885?
– W każdym razie – ciągnął dalej, tym razem znów poważnie – w tamtym momencie przyszli rodzice i mama powiedziała, że mnie lubisz.
– To też naturalne przy podróżach w czasie. Krewni w wieku niemowlęcym rozpoznają swoich przyszłych potomków jako członków rodziny i są wobec nich ufni.
– Poszedłem z rodzicami do domu i kiedy wyjaśniłem im, że mogę u nich zostać, jeśli oni nie mają nic przeciwko, zaproponowali mi, żeby im pomógł w zajmowaniu się tobą. Nigdy nie zapomnę tego, jak siedziałeś w śpioszkach na podłodze i układałeś z klocków Wieżę Eiffla.
– I co w związku z tym? – spytałem z irytacją. Czy on naprawdę musiał tak wszystko przedłużać?
Podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się smutno. Zaraz jednak ten uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Jules – zaczął cicho. – Czasem jesteś naprawdę wkurzający z tą swoją inteligencją, kazaniami i wywyższaniem się…
– Ja się nie wywyższam – zaprotestowałem.
– O tak, wywyższasz. Tylko jesteś zbyt zadufany w sobie, żeby to zauważyć – odparł z lekkim uśmiechem. Zaraz potem jednak spoważniał. – Ale wtedy, w chacie rodziców, nie przypominałeś siebie z przyszłości. Byłeś uroczym, małym niemowlakiem.
– I po to tu przyszedłeś? – zapytałem z jeszcze większym rozdrażnieniem niż wcześniej. – Verne, myślałem, że…
– Przepraszam cię, Jules – wyrzucił z siebie drżącym głosem.
Spojrzał na mnie, a jedna łza poleciała mu po policzku. Zacisnął pięści na rurach łóżka i, patrząc na mnie, kontynuował:
– Myślałem, że sobie poradzisz. Że się podciągniesz i zejdziesz, że twoje trampki zaczną znów działać albo że chociaż Strickland cię stamtąd ściągnie. Nie myślałem, że tak to się skończy.
Przypomniałem sobie słowa Martina. David też nie myślał, że jego żart skończy się w sposób, w jaki się skończył. Wciąż jednak pozostało kilka rzeczy niejasnych.
– Skoro tak, to dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej, tylko mówiłeś mi takie przykre rzeczy?
Wytarł rękawem policzki, po czym dodał:
– Bo wtedy wciąż byłem na ciebie zły. Nawet jeśli chciałeś mi pomóc, to i tak Biff Junior i Johnson widzieli, że potrzebuję twojej pomocy, aby zejść z głupiego drzewa. Przez całą drogę, kiedy uciekaliśmy jak najdalej od Stricklanda, nabijali się ze mnie, za to co wtedy się stało. A potem dowiedziałem się, że złamałeś nogę, ale nic poza tym ci się nie stało, więc doszedłem do wniosku, że nie jest źle.
– Ciekawe, co powinno się wydarzyć, bracie, żebyś uznał, że jest źle? – spytałem. – Naprawdę nie czułeś wstydu, że złamałem nogę?
– Trochę czułem, ale raz, że złamanie nogi nie jest tak poważne jak śmierć, a dwa, że mogłeś przez jakiś czas siedzieć w domu zamiast chodzić do szkoły i się nudzić.
– Z całym szacunkiem, Verne, widziałeś kiedykolwiek, abym się nudził w instytucji edukacyjnej?
– No to inaczej: odpocząłbyś sobie od szkolnych łobuzów.
– To już lepszy argument – stwierdziłem i uśmiechnąłem się.
– Poza tym masz fajny gips. Wszystkie dzieciaki będą chciał ci go podpisać. Widzę – dodał ze znajomym mi złośliwym uśmieszkiem – że już ktoś to zrobił.
– Nawet się nie odzywaj – powiedziałem tonem, którym chciałem powstrzymać go od wszelkich złośliwych komentarzy.
Odchrząknął i spoważniał.
– Chciałem powiedzieć, że masz rację. Masz całkowitą rację.
– Mów dalej – zaciekawiłem się.
– Mimo że jesteś czasem… nieco wkurzający, wszystko co powiedziałeś mi popołudniu było prawdą. – Popatrzył mi w oczy. – To prawda, że jestem lekkomyślny, głupi i niewdzięczny. To prawda, że nie wiem jak to jest być tobą. No i to prawda, że zawsze musisz po mnie sprzątać. – Zaśmiał się pod nosem, ale zaraz posmutniał. – Zachowałem się paskudnie. Zostawiłem cię samego, jak jakiś tchórz, chociaż ty pomogłeś mi zejść. Mimo że czasem mam cię serdecznie dość, jesteś dobrym bratem. A ja zostawiłem cię samego.
Był pokorny. Wstydził się tego, co zrobił. Nie miałem wątpliwości, że jego skrucha i wstyd były szczere. Właśnie o to mi chodziło, prawda? Chciałem zobaczyć, że żałuje swojego zachowania. Nie wiem jak ojciec i Martin to zrobili… Być może nawet nie zrobili nic i Verne sam doszedł do wniosku, że postąpił źle. W każdym razie cała moja wściekłość ulotniła się jak woda pod wpływem procesu parowania.
– Wiesz – uśmiechnąłem się do niego – ty też nie jesteś taki zły.
Rozpromienił się. Ucieszył się, że uzyskał przebaczenie.
Nagle obszedł łóżko, a wtedy zauważyłem w kieszeni jego spodni znajomą różową okładkę. Verne usiadł na krześle, na którym wcześniej siedział nasz ojciec, ja zaś zastanowiłem się, czy Podręcznik dobrego brata miał coś wspólnego z tą nagłą zmianą.
– Bracie, skąd masz tę książkę? – spytałem.
– Oh, tę? – Wyciągnął ją z kieszeni. – Tata i Marty mi ją pokazali. Przejrzałem ją i muszę przyznać, że jest strasznie głupia. Którzy starsi bracia spędzają z młodszym rodzeństwem całe dnie, robiąc te wszystkie durne rzeczy, i mają z tego frajdę?
– Tak, to prawda – odparłem z uśmiechem. – To wyjątkowo głupia książka.