Stałem naprzeciw schodów, na korytarzu naszego rodzinnego domu. Strumienie światła przedzierały się przez zamknięte okna, potęgując tym samym wrażenie, że wiktoriański budynek na przedmieściach Londynu jest opustoszały. Było bardzo cicho. Jedynie deski skrzypnęły mi pod stopą, kiedy powoli ruszyłem z miejsca.
A potem usłyszałem chichot. Chichot więcej niż jednego dziecka, dochodzący z pokoju po mojej lewej stronie, który kiedyś należał do mnie. Otworzyłem ostrożnie drzwi i zajrzałem do środka. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu, zobaczyłem dwóch małych chłopców – jednego pięcioletniego o czarnych, kędzierzawych włosach, drugiego dwunastoletniego, którym zapewne byłem ja. Siedzieli na podłodze, a w zasadzie to ja siedziałem, a Sherlock leżał i był łaskotany przez młodszą wersję mnie. Ten mały ja miał na twarzy złośliwy uśmieszek i w równie złośliwy sposób chichotał pod nosem. Z każdą chwilą Sherlock śmiał się coraz głośniej, przekręcając z boku na bok, aby uciec moim zwinnym palcom, które ani na chwilę nie opuszczały okolic jego pach.
– My… croft… prze… stań! – krzyczał przez śmiech i łzy mój młodszy braciszek.
– O nie, Sherlock – powiedział mały ja. – Wyłaskoczę cię na śmierć.
– Po… wiem… mamie…
Przed moimi oczami odgrywało się stare wspomnienie – zwyczajna, rodzinna scena z czasów, kiedy ja i Sherlock byliśmy niewinni. Ja nie zajmowałem się polityką, a on nie rozwiązywał zagadek kryminalnych. Z czasów, w których ja chciałem być superbohaterem, a on piratem. Przyglądałem się temu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony obraz małego Sherlocka przyprawiał mnie o ból serca, bo było to jedno z tych wspomnień, które przychodziło do mnie, kiedy miałem jakieś problemy z Sherlockiem i dziwiłem się, że z takiego wesołego chłopca wyrósł tak kłopotliwy, złośliwy, zażywający narkotyki i włamujący się do tajnych baz mężczyzna. Z drugiej strony, było coś uspokajającego w tej scenie z życia rodzinnego. Wolałem zostać tutaj, gdzie mój brat nie tylko żył, ale i nie miał całego tego bagażu niemiłych doświadczeń, które przyniosło mu jego dorosłe życie. Obawiałem się, czy czasem chłopcy nie zdadzą sobie sprawy z mojej obecności i wtedy ich sielanka się skończy. Ale nie. Mimo że stałem w drzwiach, żaden z nich nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
Nagle – tak po prostu i bez żadnego ostrzeżenia – nie stałem już z boku, tylko byłem tym małym, dwunastoletnim chłopcem. Widziałem wszystko jego oczami, jego ciało było moim ciałem. Odkrycie to sprawiło, że na chwilę zaprzestałem łaskotania Sherlocka. Pięciolatek wydał z siebie westchnienie ulgi. Po chwili usiadł i zaczął łapać oddech. Spojrzałem w stronę drzwi, w których powinienem stać. Nikogo tam nie było.
Zaraz jednak usłyszałem skrzypnięcie starych desek i w korytarzu pojawiła się niska, męska sylwetka w garniturze. To nie był nasz ojciec. To nie był nikt, kogo znaliśmy w tamtym czasie, ale kiedy tylko podszedł bliżej i stanął w drzwiach, od razu go rozpoznałem. Moriarty oparł się rękoma o framugę drzwi i spojrzał na nas tymi swoimi złośliwymi oczkami, w których tliły się iskierki szaleństwa. Uśmiechnął się do nas tym pewnym siebie uśmiechem, którym raczył mnie podczas przesłuchań, a Sherlocka – zapewne podczas każdego z ich wspólnych potyczek.
Poczułem jak ciarki przechodzą mi po plecach. Obaj z Sherlockiem podnieśliśmy się na równe nogi.
– Dzień dobry – przywitał się dziarsko Sherlock, po czym spytał: – Kim pan jest?
– To zły człowiek – odpowiedziałem, nie spuszczając wzroku z Moriarty’ego.
– W rzeczy samej – odparł i wszedł do pokoju – przyszedłem zrobić wam krzywdę.
Czytaj dalej “[FF: Sherlock] Pękający lód – rozdział 6” →