Stałem w korytarzu Baker Street 221B. Wyglądało na to, że Johna i pani Hudson nie było w domu. Nie wiedziałem, jak się tam dostałem, ale z salonu dochodził do mnie odgłos skrzypiec. Łagodne pociągnięcia smyczka wygrywały melodię, którą zdążyłem już dzisiaj poznać. A wraz z tą melodią moja pamięć odtwarzała słowa piosenki. Poczułem dreszcze. Skoro byłem na Baker Street i słyszałem skrzypce, bez trudu domyśliłem się, kim jest skrzypek.
Niepewnie skierowałem się w stronę salonu. Stał tam ubrany w swój granatowy szlafrok i piżamę (dokładnie taki, jakiego go pamiętałem z tych licznych spotkań w jego lokum). Przy kominku dawał koncert w pustym mieszkaniu, grając spokojnie, ostrożnie, jakby jeden zbyt gwałtowny ruch mógł zakłócić harmonię wydobywającej się z instrumentu melancholii. Podszedłem bliżej, jakbym chciał upewnić się, że to, co widzę, jest prawdą. Znów czułem, że zaraz się rozkleję. Zacznę płakać albo drżeć. Jednocześnie było tyle rzeczy, które chciałem powiedzieć Sherlockowi… Ale czy on mnie usłyszy? Czy w ogóle dla niego istniałem?
Nagle, nie przerywając gry, spojrzał na mnie tymi swoimi jasnoniebieskimi oczami, a ja natychmiast przystanąłem. Jego wzrok nie wyrażał smutku ani urazy. Był obojętny jak zwykle. Powiedziałbym, że był chłodny. A potem na twarzy Sherlocka pojawił się lekki uśmieszek. Jak zwykle mój młodszy braciszek sobie ze mnie kpił. Tylko tym razem jego kpiny nie były tylko irytujące. Były bolesne.
– Sherlock, to nie jest śmieszne – powiedziałem, powstrzymując się przed utratą cierpliwości. – Skończ z tą błazenadą.
Lecz on nie przestawał. I nagle do mnie przemówił, wciąż przyglądając mi się tym chłodnym wzrokiem.
– Wszyscy, którzy żyją, umierają – zaczął – pozostawiając po sobie złamane serca. Przejmowanie się w niczym nie pomaga… Mycrofcie.
Od razu pojąłem aluzję. Niemal te same słowa powiedziałem mu, kiedy w Boże Narodzenie odkrył, że Irene Adler nie żyje (a przynajmniej tak mu się wtedy wydawało). Ale co miałem przez to rozumieć?
– Co chcesz mi powiedzieć, Sherlock? – spytałem, robiąc krok w jego stronę. Miałem wrażenie, że nawet uderzyłem w błagalny ton.
Na chwilę odwrócił ode mnie wzrok, ale potem znów na mnie spojrzał, rzucając mi kolejny uśmieszek.
– Ludzie umierają. Młodsi bracia również. Nie powinieneś się przejmować taką błahostką jak moja śmierć. W zasadzie powinieneś się cieszyć z takiego obrotu spraw.
– O, skończ już przekręcać moje słowa! – zezłościłem się. – Starsi bracia powinni dbać o młodszych.
– No to powiem ci, że nie popisałeś się zbytnio – odpowiedział krótko.
Spojrzałem w dół i przełknąłem ślinę.
– Wiem – szepnąłem, wciąż przyglądając się dywanowi.
Podniosłem wzrok, ale zamiast spojrzeć na Sherlocka, skierowałem go na coś w oddali. Nie mogłem się zmusić do tego, aby popatrzeć mu w oczy. Pociągnął mocno smyczkiem, aby zaraz zakończyć grę i opuścić skrzypce. Podszedł do mnie, oparł rękę na moim ramieniu i szepnął mi do ucha syczącym, jakby nie należącym do niego, głosem:
– Spójrz w dół.
Z pewnym wahaniem zrobiłem to i nagle stałem nad jego martwym ciałem, rozłożonym na chodniku przed szpitalem. Krew z jego głowy właśnie dotarła do moich butów, a ja podniosłem do góry ręce. Nie wiem dlaczego, ale to zrobiłem.
Były splamione krwią.
Czytaj dalej “[FF: Sherlock] Pękający lód – rozdział 4”