[FF: Sherlock] Pękający lód – rozdział 3

Z pewnym niepokojem przystanąłem na ganku Baker Street 221B. Mogłem, co prawda, po prostu wejść i od razu zajrzeć do mieszkania Sherlocka, mimo to uznałem za bardziej stosowne najpierw zapukać. Dlatego przyłożyłem rączkę parasola do drzwi i uderzyłem w nie dwa razy. Nie cieszyłem się, że tu jestem. Nie tylko dlatego, że wszystko wokół przywodziło mi na myśl Sherlocka, ale też dlatego, że dobrze wiedziałem, jak zareaguje na moją obecność John Watson. Po naszej ostatniej rozmowie w Klubie Diogenesa miał o mnie pewnie jak najgorsze zdanie. Wiedziałem, że on najsilniej przeżył śmierć Sherlocka, i mógł za nią winić tylko mnie i Moriarty’ego.

Drzwi się otworzyły. Nadzieje na to, że to nie John, a pani Hudson mi otworzy, prysły od razu, kiedy ujrzałem jego twarz (nieodmyte ślady pianki po goleniu świadczyły o tym, że przerwałem mu poranną toaletę, ale po poplamionym swetrze wywnioskowałem, że wcale tej nocy nie spał). Przez chwilę doktor wydawał się być zakłopotany, ale zaraz odchrząknął i posłał mi nieufne spojrzenie. Ludzie dawali mi takie spojrzenia milion razy, a ja ignorowałem je z równą łatwością jak przejeżdżające za oknem samochody, ale w tym konkretnym momencie te chłodne, pełne rezerwy oczy Johna Watsona sprawiały, że chciałem odwrócić się i odjechać. Wiedziałem jednak, że to niemożliwe. Miałem obowiązek do spełnienia.

– Przyszedłem w sprawie pogrzebu – oświadczyłem.

– Aha – przytaknął ze zrozumieniem John, otworzył drzwi szerzej i wpuścił mnie do środka. A potem dodał: – Tylko wytrzyj buty.

Wykonałem polecenie, kiedy tylko przekroczyłem próg. Jak tylko wszedłem na schodach pojawiła się pani Hudson i przywitała mnie przyjaznym uśmiechem (widziałem jednak, że miała podkrążone oczy i wygniecioną sukienkę). Następnie oboje zaprosili mnie do salonu. Chciałem zaprotestować, ale nim się obejrzałem John już sadzał mnie przy kominku, a pani Hudson robiła w kuchni herbatę. Wszystko dookoła było takie jak zawsze. Ten sam nieporządek, te same rupiecie, książki, sprzęt laboratoryjny… Nawet skrzypce Sherlocka leżały na pobliskim stoliku, gotowe do zagrania jakiegoś utworu, który miał mnie zirytować.

Mimowolnie uśmiechnąłem się do swoich wspomnień. Zaraz jednak poczułem ciężar w sercu. Już tych skrzypiec nie usłyszę, choćbym bardzo chciał.

Na podłodze w korytarzu zobaczyłem kilka dużych pudeł. Na razie były puste, a więc to oznaczało, że John jeszcze nie mógł się zdobyć na przeprowadzkę. Prawdopodobnie nie miał na razie mieszkania albo uważał, że jest stanowczo za wcześnie na taki krok.

– Tak więc – odezwał się nagle, wyrywając mnie z rozmyślań – co ustaliłeś?

– Myślałem o najbliższym poniedziałku – oświadczyłem. – W niedzielę zawsze jest wielki ruch, a wcześniej nie zdążę załatwić wszystkiego na czas. Jedyne, co już jest gotowe, to miejsce na cmentarzu. Sherlock wykupił je lata temu, bo zawsze chciał spocząć pod drzewem. Tak więc na poniedziałek wszystko będzie już zapięte na ostatni guzik.

– Czyli za okrągły tydzień – podsumował mnie doktor. – A nekrolog? Chyba nie pozwolisz, aby w gazetach pisano tylko o Sherlocku-oszuście?

– Zobaczę co da się zrobić – odparłem zdawkowo. Ale już zamówiłem w „Daily Telegraph” nekrolog. Teraz musiałem go tylko napisać.

– Proszę bardzo, chłopcy. – Pani Hudson weszła do salonu z dwiema filiżankami herbaty i podała je nam. – Pijesz z mlekiem i cukrem, tak, Mycroft? – upewniła się.

– Tak, bardzo dziękuję. – Uśmiechnąłem się do niej uprzejmie, a ona poszła znów do kuchni, aby zaraz wrócić ze swoją herbatą.

Przez chwilę trwała cisza. Najwyraźniej po omówieniu spraw związanych z pogrzebem skończyły nam się tematy do rozmowy. Herbata była za gorąca, abym mógł zająć się jej piciem, więc położyłem filiżankę tuż obok skrzypiec i przez jakiś czas zastanawiałem się, czy spytać ich o to, jak się czują.

Spojrzałem na Johna, a on na mnie. Czegoś oczekiwał. Być może chciał usłyszeć: „Jak się czujecie?”, a być może spodziewał się po mnie jakichś słów typowych dla rodziny Holmesów, jaką znał – chłodnych, nieczułych, cynicznych… bezdusznych. Zawsze denerwowało go to w Sherlocku. Denerwowało go, kiedy Sherlock odcinał się od emocji i zachowywał jak beznamiętna maszyna, która oddycha, je, a do tego trzyma części ciała nieboszczyków w lodówce. Doktor Watson nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że ja byłem jeszcze gorszy.

– Możecie wreszcie coś powiedzieć? – zdenerwowała się pani Hudson. – Ta grobowa cisza mnie dobija. Jak tam praca, Mycroft? – spytała mnie ni stąd ni zowąd.

– Właśnie – wtrącił doktor Watson i popatrzył na mnie złośliwie. – Jak tam w pracy, Mycroft?

Przez całą drogę na Baker Street rozważałem, czy powiedzieć im o anonimach, ale doszedłem do wniosku, że sam sobie z tym poradzę. W końcu mieli już dość swoich zmartwień.

– Jakoś sobie radzę – powiedziałem ostrożnie.

Prawda, byłem trochę zmęczony po ostatnim wydarzeniu z lustrem. Przed wyjściem do pracy rozmyślałem o tym nowym tropie. Najpierw mój prześladowca cytuje Biblię, a teraz parafrazuje Makbeta. Czy była to aluzja do mojej działalności w rządzie? Czy może po prostu chodziło o samo zdanie: „Mycroft Holmes nie zaśnie już więcej”? Nie zasnę już więcej, bo jak Kain, zabiłem swojego brata? Nie zasnę, bo jestem mordercą? I czy Glamis i Kawdor były w tym cytacie tylko dla kontekstu, czy również miały jakieś znaczenie?

Poza tym sama sprawa nie szła zbyt dobrze. Udało nam się namierzyć komórkę, z której przesłano mi cytat z Biblii, ale kiedy przybyliśmy na miejsce, aby zgarnąć właściciela, znaleźliśmy komórkę porzuconą na Southwork Bridge. Okazało się, że widniał tam tylko jeden numer – mój numer – i że właściciel nie używał go wcześniej do żadnej innej czynności. Operator nic nam nie powiedział, zasłaniając się ochroną danych osobowych klientów, więc kazałem swoim ludziom włamać się do ich bazy danych. Wciąż czekałem na wyniki w tej sprawie. Podobno mieli nazwisko właściciela, ale nie mogli go nigdzie znaleźć. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

Następnie mieliśmy nagrania z kamer. Moim ludziom udało się zidentyfikować większość przebywających tamtej nocy pracowników, ale i tak czasami jakość kamer pozostawiała wiele do życzenia w kwestii detali twarzy. Podejrzewałem, że intruz mógł wejść do środka przebrany za kogoś z personelu, ale była jedna rzecz, która mnie nurtowała – przez całe nagranie ani razu nikt nawet nie zbliżył się do drzwi mojego gabinetu. Być może wśród ochrony znajdowali się jacyś ludzie, którzy współpracowali z włamywaczem, ale na razie nie miałem czasu ich sprawdzić.

Prawdę mówiąc, starałem się nie angażować do tej roboty zbyt wielu osób. Moim zwierzchnikom by się to nie podobało. Tajne służby i Scotland Yard miały również inne, o wiele ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż szukanie jakiegoś mściciela.

– My czujemy się dobrze. Dzięki, że pytasz – odezwał się nagle z sarkazmem doktor.

– John! – zrugała go pani Hudson.

Upiłem łyk herbaty i spojrzałem w stronę Johna.

– Przepraszam, nie jestem dobry w pocieszaniu – odparłem. – Zresztą jak macie się czuć po czymś takim?

– Ty za to czujesz się całkiem dobrze – stwierdził z irytacją. – Zachowujesz się tak, jakby nic nie zaszło.

– John! – Pani Hudson znowu zwróciła mu uwagę.

Wziąłem kolejny, tym razem większy łyk. Wiedziałem, że John będzie chciał wzbudzić we mnie poczucie winy albo pogłębić to już istniejące. Byłoby dziwnie, gdyby tego nie robił, zwarzywszy na naszą ostatnią rozmowę. Niestety dla mnie oznaczało to niekończącą się mękę udawania, że to wszystko, co czułem, nie istnieje, i wysłuchiwania o sobie rzeczy, które i tak wiedziałem, że są prawdą. Ale nie protestowałem, nie broniłem się, nie wyjawiałem tajemnic swojego serca.

Po prostu dopiłem herbatę, podziękowałem za gościnę, oświadczyłem, że jeszcze się odezwę w sprawie pogrzebu, i się pożegnałem. I tak miałem umówionych kilka spotkań na mieście, a gdybym miał pozostać w tym pomieszczeniu jeszcze sekundę, pewnie bym zwariował.


Klub Diogenesa to jednak wspaniałe miejsce. Można sobie usiąść w fotelu i zdrzemnąć się na godzinkę lub dwie, albo wziąć jakąś gazetę i przeczytać w spokoju. Można też wybrać się do Pałacu Myśli bez obawy o to, że ktoś przyjdzie i przeszkodzi w tak potrzebnej takim umysłom jak mój burzy mózgu, bo każdy tutaj respektuje prywatność innych członków Klubu i nie śmie zakłócać ich zajęć jakimiś błahostkami (co najwyżej co jakiś czas ktoś się obejrzy, tak jak poprzedniego dnia, ale to nie zdarza się znowu tak często). Każdy z nas jest samotnikiem i to nam odpowiada.

Właśnie dlatego wybieram się tam, jak tylko mam wolną chwilę. I tak też było kilka godzin po wizycie na Baker Street. Fakt, że byłem na nogach praktycznie od piątej rano i musiałem zmierzyć się z policjantami badającymi mój dom, licznymi politykami, przedsiębiorcami pogrzebowymi, goryczą Johna i budzącym niechciane wspomnienia mieszkaniem na Baker Street, sprawiał, że czułem się wykończony fizycznie i psychicznie. Chciałem odpocząć, odespać odebrane mi godziny i zregenerować siły, aby potem móc zająć się moim prześladowcą. Nawet nie przejmowałem się tak bardzo faktem, że mój nowy garnitur się pogniecie.

Po wypełnieniu wszystkich swoich obowiązków, zamiast powrócić do domu, wybrałem się do Klubu Diogenesa. Kiedy przekroczyłem jego próg i akurat mijałem recepcję, portier natychmiast do mnie zawołał:

– Panie Holmes, ktoś pana dzisiaj szukał.

Spojrzałem w stronę recepcjonisty z zainteresowaniem. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, mężczyzna od razu odpowiedział na niezadane przeze mnie pytanie:

– Doktor Watson powiedział, że chce omówić pewną sprawę. Wyjaśniłem doktorowi, że pana nie ma, ale on powiedział, że poczeka w środku. Musiał się rozmyślić, bo wyszedł po jakichś dwóch minutach.

Przytaknąłem tylko głową. John pewnie chciał się dopytać o pogrzeb albo dowiedział się od Lestrade’a o anonimach. W każdym razie zapewne nie było to nic, co nie mogłoby poczekać.

Ułożyłem się wygodnie w fotelu, zanim jednak zamknąłem oczy, aby rozpłynąć się w błogim śnie, zauważyłem, że na pobliskim stoliku do kawy leżał odtwarzacz MP3. Logiczne było przypuszczenie, że zostawił ją jakiś młodzieniec, który przebywał tu wcześniej, ale teoria ta została natychmiast przeze mnie porzucona, kiedy zobaczyłem, że z boku znajduje się napis wykonany długopisem: „MYCROFT”.

Wiedziałem, że to kolejna wiadomość od mojego prześladowcy. Przyznaję – wahałem się przez kilka sekund, czy ją odsłuchać, czy nie, ale ciekawość wzięła górę. Być może tym razem zostawił wiadomość głosową i będzie można go zidentyfikować po uważnym przesłuchaniu. Włożyłem więc słuchawki do uszu i włączyłem „play”. Usłyszałem smutny, cichy dźwięk skrzypiec przemieszany z delikatnymi pociągnięciami harfy. A po kilku sekundach samej muzyki wreszcie usłyszałem słowa.

How can I repay you, brother mine?
How can I expect you to forgive?
Clinging to the past, I shed our blood.
And shattered your chance to live.

Though I knew the laws, I paid no heed.
How can I return your wasted breath?
What I did not know has cost you dear,
For there is no cure for death.

Im dłużej przysłuchiwałem się tej piosence, tym bardziej miałem wrażenie, że opowiada o mnie. O mnie i o Sherlocku. O moim poczuciu winy za jego śmierć.

Beautiful mother, soft and sweet,
Once you were gone we were not complete.
Back through the years we reached for you,
Alas 'twas not meant to be.

Z każdą chwilą czułem jak emocje, z którymi dotąd walczyłem, nabierają na sile. Zachciało mi się nawet płakać. To było wyznanie winy i przeprosiny, których nie zdążyłem przekazać Sherlockowi; wyznanie winy i przeprosiny, których Sherlock już nigdy nie usłyszy.

Mimo to całą siłą woli powstrzymałem łzy. Nie mogłem się rozkleić. Jestem dorosłym mężczyzną i członkiem rządu. Nie mogę pozwalać sobie na sentymenty. Na taki brak profesjonalizmu. Nie tutaj, nie w Klubie Diogenesa, gdzie moja słabość może opuścić te progi i wyjść na światło dzienne.

And how can I make amends?
For all that I took from you?
I led you with hopeless dreams,
My brother, I was a fool…

Nagle piosenka się urwała, ale to wcale nie oznaczało końca nagrania. Albowiem zaraz po smutnych dźwiękach skrzypiec i harfy, usłyszałem…

Ah, ha, ha, ha, stayin' alive, stayin' alive.
Ah, ha, ha, ha, stayin' alive…

Zdążyłem już znienawidzić tę piosenkę. Jakoś zawsze Moriarty’emu udawało się przemycić swoją komórkę do sali przesłuchań, a za każdym razem, kiedy odzywał się ten okropny, jazgoczący dzwonek, Moriarty uśmiechał się bezczelnie i odbierał. A kiedy już zabieraliśmy mu telefon, ilekroć zachciało mu się mnie irytować, zaczął nucić lub śpiewać Stayin’ Alive. Ilekroć słyszałem ten kawałek w radiu, przypominały mi się te wszystkie noce spędzone na przesłuchiwaniu tego potwora.

A ostatni raz usłyszałem ją, kiedy przybyłem na dach, z którego rzucił się Sherlock. Komórka Moriarty’ego zadzwoniła w jego kieszeni, kiedy ja przyglądałem się plamie krwi, która wyciekła z rozbitej głowy mojego brata. Słysząc teraz jej refren, puszczany z zostawionego dla mnie odtwarzacza MP3, miałem wrażenie, że padłem ofiarą jakiegoś chorego żartu. Że ten, który zostawił mi te dwie piosenki, nie chciał pomścić śmierci Sherlocka, tylko kpi sobie z niej. Byłem wściekły. Chyba pierwszy raz od bardzo długiego czasu wręcz dygotałem z gniewu.

Szybkim, zdecydowanym ruchem wyjąłem słuchawki z uszu. Schowałem odtwarzacz do kieszeni marynarki, włożyłem na siebie płaszcz, wziąłem walizkę i parasol, po czym ruszyłem w stronę wyjścia, a potem do samochodu.

Kilka minut później rzuciłem odtwarzacz MP3 na biurko Lestrade’a. Podniósł ze zdziwienia brwi, a potem wziął w rękę urządzenie.

– Nowy trop? – spytał domyślnie.

– Ktoś mi to podrzucił w Klubie Diogenesa. Nagrany jest tam refren Stayn’ Alive i jedna piosenka, której nie znam.

– Zaraz to zbadamy – powiedział inspektor.

Otworzył jakąś szufladę i wyciągnął z niej kabel USB właściwy dla tego typu urządzenia. Kiedy podłączył odtwarzacz do komputera, ja stanąłem za nim, aby się lepiej przyjrzeć (przy okazji zobaczyłem, że jednymi z wielu ikon na pulpicie inspektora są pasjans, pająk, saper i strona internetowa dla samotnych). W okienku „mój komputer” pojawiła się ikona przedstawiająca pendrive’a, na którą inspektor natychmiast kliknął. Naszym oczom ukazały się dwa pliki, oznaczone jedynie jako „track1” i „track2”. Inspektor odpalił pierwszy z nich i znów usłyszałem tę smutną melodię. Miałem mieszane uczucia – wciąż jeszcze nie ochłonąłem po niedawnym gniewie, a ta piosenka tylko mnie drażniła – ale udało mi się zachować kamienną twarz. Jedynie spoczywająca na parasolu dłoń trzęsła się nieznacznie, ale Lestrade był zbyt zajęty słowami słuchanej właśnie piosenki, aby zwracać na mnie uwagę. W zasadzie to wykazywał głębokie skupienie.

Nagle zatrzymał nagranie i popatrzył na mnie.

– Chyba gdzieś to słyszałem. Tak, chyba w jakimś filmie.

– Jaki to był film? – zainteresowałem się.

Milczał przez chwilę, najwyraźniej próbując sobie przypomnieć jakiejś szczegóły. W pewnym momencie włączył nagranie od początku, zamknął oczy i zaczął się przysłuchiwać.

– To było jakieś anime – powiedział po chwili. – Moja siostrzenica ogląda takie rzeczy. Ale jak to się nazywało? – Pstryknął kilka razy palcami, wciąż mając zamknięte oczy. Nagle otworzył je, a ja mogłem wyczytać nagłą iluminację z jego twarzy, kiedy szepnął: – Fullmetal Alchemist.

Pomyślałem sobie, że w takich momentach Lestrade (czy jakikolwiek inny przeciętny umysł… zwłaszcza John) musiał być bardzo pomocny Sherlockowi. Ja też w sumie wolałem nie zaśmiecać sobie głowy takimi informacjami jak jakaś kreskóweczka z Kraju Kwitnącej Wiśni, za którą przepadają małolaty.

Lestrade odwrócił się do mnie i powiedział:

– Spróbuję się czegoś od niej dowiedzieć na ten temat, ale jak na razie to wygląda dość dziwnie. Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego ktoś twierdzi, że ma pan coś wspólnego z samobójstwem Sherlocka?

Przez chwilę milczałem. Mogłem wyczytać w jego oczach podejrzliwość. Zastanawiałem się czy mu powiedzieć, czy zostawić to dla siebie. Domyślałem się przecież jak zareaguje. W końcu był przyjacielem Sherlocka. Nie tak bliskim jak John, ale jednak przyjacielem. Z jednej strony mógł mnie (jak John) znienawidzić i odmówić mi dalszej współpracy, a z drugiej – skoro miał mi pomóc w tak delikatnej sprawie, chyba powinien wiedzieć, jakie były prawdopodobne motywacje mojego prześladowcy. Poza tym miałem wrażenie, że stosownym jest, aby on (wraz z paroma innymi osobami z otoczenia mojego brata), znał prawdę.

Tak więc zająłem miejsce tuż przed Lestrade’m i spojrzałem na niego.

– Pan wie, jaki był plan Moriarty’ego? – spytałem, aby sprawdzić stan jego wiedzy.

– Wiem, że podał się za aktora Richarda Brooka i udzielił kilka informacji Kitty Riley, aby zdyskredytować Sherlocka jako detektywa i przekonać ludzi, że jest oszustem – odpowiedział najspokojniej jak umiał, ale i tak wyczułem u niego napięcie. – John opowiadał mi, że ludzie uwierzą Kitty Riley, bo w swoim artykule zawarła mnóstwo faktów na temat jego życia. Ten drań, Moriarty, nieźle się przygotował.

Cieszyłem się, że nie musiałem mu tego tłumaczyć. To jednak oznaczało, że musiałem od razu przejść do najtrudniejszej części.

– Widzę, że doktor Watson nie wtajemniczył pana w to, jak Moriarty poznał te fakty – zacząłem, smutniejąc.

Czułem się tak, jak bym znów musiał się tłumaczyć przed Johnem. Spojrzałem na Lestrade’a. Chyba już zaczynał się tego domyślać, bo patrzył na mnie z niedowierzaniem. Przeniosłem wzrok na swoją parasolkę i odezwałem się znów do niego:

– To, co panu zaraz powiem, jest ściśle tajne i musi pozostać między nami. Zdradzam to panu tylko na potrzeby śledztwa.

– Rozumiem – odparł, ostrożnie potakując.

A potem opowiedziałem mu o tym jak udało nam się schwytać Moriarty’ego; o tym jak przesłuchiwaliśmy go, aby poznać kod komputerowy, którego użył do włamania się do trzech najlepiej strzeżonych miejsc w Anglii; o tym jak wpatrywał się w ciemność i nie chciał mówić, niezależnie od tego, co z nim robiliśmy; i o tym jak jedynym sposobem na to, aby zaczął mówić, było opowiedzenie mu czegoś o Sherlocku. I o tym, że to ja byłem tym, który go przesłuchiwał i skłaniał do mówienia.

– Nie chciałem zaszkodzić bratu. Po prostu nie zdawałem sobie wtedy sprawy z potencjalnych konsekwencji swoich czynów. Nie wiedziałem, co planuje Moriarty, a rząd chciał poznać kod.

Tym razem nie było mi tak łatwo zachować stoicki spokój, jak wtedy, kiedy mówiłem o tym doktorowi. Po części dlatego, że wciąż czułem przypływ emocji spowodowany zajściem w Klubie Diogenesa, a po części dlatego, że w tamtym przypadku sądziłem, iż Sherlocka jeszcze kiedyś  zobaczę. Dlatego też, kiedy zwierzałem się Lestrade’owi, co jakiś czas głos mi się załamywał, a wzrok uciekał na podłogę.

Teraz – kiedy już skończyłem swoją opowieść – czekałem aż Lestrade coś powie. Aż oskarży mnie o bezduszność; o to, że zdradziłem własnego brata dla kilku cyfr. Być może spodziewał się, że powiem: „Wie pan, inspektorze? Czasem trzeba poświęcić jednostkę dla dobra państwa”. Ale inspektor Gregory Lestrade nie odzywał się. Rozsiadł się tylko wygodnie w fotelu, i patrzył to na przestrzeń przed sobą, to na ekran komputera.

– Zrozumiem, jeśli nie będzie pan chciał mi dalej pomagać – oświadczyłem, podnosząc się z krzesła.

Lestrade spojrzał na mnie, jakby dopiero zdał sobie sprawę z mojej obecności.

– Zgłosił pan przestępstwo – odparł. – Mam obowiązek panu pomóc.

Z jakiegoś powodu mnie to nie pocieszało.

Zacząłem zbierać się do wyjścia, kiedy nagle Lestrade podniósł się z miejsca i podszedł do mnie.

– Kto jeszcze wie? – spytał.

– John Watson – odpowiedziałem bez chwili namysłu. – Także paru członków tajnych służb, którzy mi asystowali, ale raczej było im obojętne, co stanie się z Sherlockiem.

Poprawiłem rękawy koszuli pod płaszczem, po czym przeniosłem wzrok na inspektora, uśmiechnąłem się uprzejmie i położyłem rękę na klamce.

– Do widzenia, inspektorze.

Leave a Reply