Przez bardzo długi czas jedynymi superbohaterami, których kojarzyłam, byli Superman i Batman (ewentualnie jeszcze postaci z Kleszcza i Żółwie Ninja). Kiedyś, co prawda, natrafiłam na jeden odcinek Spiderman: The Animated Series na TVP2, ale nie porwał mnie. Minął jakiś czas i na tym samym programie obejrzałam inny odcinek Spidermana, tym razem jeden z ostatnich i właściwie nawet jakaś część mnie chciała wiedzieć, co się działo dalej, ale Dwójka nie raczyła puścić dalszego ciągu. Później, dużo, dużo później pojawił się TVN i w porannej ramówce dla dzieci zaczął emitować Iron Mana: Obrońcę dobra i Fantastyczną Czwórkę, i o ile Iron Mana uważałam za nudnego, o tyle Fantastyczną Czwórkę starałam się oglądać, ale też nie zawsze byłam w stanie.
Tym, co ostatecznie sprawiło, że zainteresowałam się bohaterami Marvela i zapoznałam się z nimi, było Fox Kids. Ta stacja, którą namiętnie oglądałam, kiedy tylko odkryłam jej istnienie, w pewnym momencie zaczęła puszczać i Spiderman: The Animated Series, i Iron Mana: Obrońcę dobra, i X-Menów, i Fantastyczną Czwórkę, i Hulka… Dzięki Fox Kids poznałam Marvela i jego superbohaterów, a także do dzisiaj wiem o bohaterach marvelowskich więcej, niż o tych ze stajni DC Comics. I prawdopodobnie nie jestem jedyna. Ale po kolei…
Wszystko zaczęło się od Spiderman: The Animated Series. Z technicznego punktu widzenia ten serial miał swoje braki (aczkolwiek w porównaniu z wcześniejszą inkarnacją Człowieka-Pająka z lat sześćdziesiątych, prezentował się zdecydowanie lepiej) – w niektórych miejscach animacja się powtarzała, czasem klatki dłużyły się, a design postaci był dziwny (te czerwone kreski na włosach Normana i Harry’ego Osbourne’ów…). Poza tym czołówka dzisiaj może wydawać się trochę kiczowata. Jednakże na te wszystkie niedociągnięcia da się przymknąć oko, bo Spiderman: The Animated Series oferowała nam ciekawą fabułę w każdym odcinku, a postaci łatwo było polubić. Cała moja wiedza na temat Spidermana i wszystkiego, co z nim związane, pochodziła właśnie z tego serialu. Dzięki Spiderman: The Animated Series wiedziałam, że Peter Parker jest dobrym uczniem, który dorabia jako fotograf i który został ugryziony przez genetycznie zmodyfikowanego pająka; że Peter przyjaźni się z Harry’m Osbourne’m, którego zaniedbuje ojciec; że Spiderman tak naprawdę narodził się w chwili, kiedy wychowujący Petera wujek Ben zginął w napadzie; że Eddie Brock staje się Venomem, kiedy Peter odrzuca pochodzącego z kosmosu Symbionta; że Doktor Octopus był kiedyś naukowcem, ale uległ wypadkowi i zyskał te swoje macki; że Norman Osbourne przemienia się w Green Goblina; że Peter przyjaźni się z Curtem Connorsem, który pod wpływem własnych eksperymentów staje się Jaszczurem. Aczkolwiek na początku myślałam, że love interestem Spidermana będzie Felicja Hardy, która pełniła tę rolę przez pierwsze kilka odcinków. Potem jakoś tak pojawiła się Mary Jane Watson i nie wiedziałam, co o tym myśleć. To samo tyczy się Kingpina. Spiderman: The Animated Series sprawił, że zdawało mi się, iż to Kingpin jest arcywrogiem Człowieka-Pająka.
Każdy późniejszy film i serial o Spidermanie porównywałam niejako ze Spiderman: The Animated Series, jednakże poza uniwersum Spidermana, ten serial dał mi wgląd w Marvela jako całość. Okazjonalnie zdarzało się, że Spidey współpracował albo spotykał inne postaci z komiksów Marvela. I tak oto – zanim jeszcze pojawili się oni na dużym ekranie – wiedziałam, kto to jest Daredevil, kto to jest Punisher, kto to jest Blade, kto to jest Nick Fury i czym się zajmuje TARCZA; wiedziałam, że kiedyś był ktoś taki, jak Kapitan Ameryka i że jego przeciwnikiem był Redskull. W jednym odcinku Spiderman zostaje przeniesiony na pewną planetę, aby przejść próbę, i do pomocy może sobie wziąć kilkoro ludzi. Wybiera, między innymi, Fantastyczną Czwórkę, Iron Mana i Storm z X-Menów. A jednym z przeciwników, z którymi musi się mierzyć, to Doktor Doom.
Jednocześnie zaraz po Spiderman: The Animated Series Fox Kids puszczało X-Menów. X-Meni mieli na mnie dziwny wpływ, bo przez ten serial zaczęłam zupełnie inaczej rozumieć słowo „mutant”. Dotąd mutanci kojarzyli mi się z zielonymi, owrzodzonymi stworami, będącymi wynikiem zanieczyszczenia albo wybuchu nuklearnego. Odtąd mutanci mieli być także kolejnym stopniem ewolucji, ludźmi o nadprzyrodzonych mocach, którzy jednak są postrzegani jako wynaturzenie. X-Meni sprawili też, że nieco później (mając za sobą Fantastyczną Czwórkę, Iron Mana: Obrońcę dobra i Hulka) zdałam sobie sprawę z pewnej rzeczy. Otóż większość seriali animowanych Marvela jest taką trochę operą mydlaną. Racja, mają miejsce te wszystkie niezwykłe przygody i sceny akcji, ale poza tym dużą rolę grają problemy osobiste bohaterów, ich rozterki i miłości. Między innymi, trójkąt miłosny między Wolverinem, Jean Grey i Cyklopem. Ten trójkąt i to, jak Jean jest traktowana w większości adaptacji (serio, czasem trudno mi nie uznać jej za Mary Sue), sprawiły zresztą, że do dzisiaj nie przepadam za tą bohaterką.
Koniec końców, X-Menów oglądałam regularnie, ale nie mogę powiedzieć, że lubiłam ten serial. Powiem tak – jest mi on obojętny, chociaż było tam mnóstwo rzeczy, które mi się podobały (na przykład, odcinek, w którym Jubilee utknęła z grupką dzieci w jaskini i postanowiła opowiedzieć im baśń, podczas czekania na pomoc). Nieco bardziej mi przypasował X-Men: Evolution, puszczane na Cartoon Network. Ja wiem, ja wiem, to było po prostu High School AU z postaciami z X-Men, ale miało w sobie pewien urok. I o ile w tych pierwszych X-Menach z Fox Kids nie mogłam powiedzieć, że któraś z postaci jest moją ulubioną, o tyle w X-Men: Evolution potrafiłam takich bohaterów wskazać.
Pierwszym z nich był Kurt Wagner, czyli Nightcrawler. W przeciwieństwie do swojego wcześniejszego odpowiednika był zabawowy, a przy tym był też postacią dramatyczną – musiał ukrywać swoje prawdziwe ja (niebieskie futro, szpiczaste uszy, ogon…) pod hologramem, a w pewnym momencie dowiedział się czegoś wstrząsającego na temat własnej przeszłości. (Poza tym był jeszcze ten miły bromans między Kurtem a Scottem Summersem… czyli moja ukochana męska przyjaźń.)
Lubiłam Kurta tak bardzo, że polubiłam nieco bardziej język niemiecki, a jedna z postaci w moim opowiadaniu Dzieci lasu i sztylet druida była trochę na Nightcrawlerze wzorowana. Teraz, kiedy patrzę na to moje zauroczenie Kurtem Wagnerem i na to, jak bardzo jego wersja z X-Men: Evolution odbiega od jego oryginalnej wersji (gdzie Nightcrawler nie miał w ogóle żadnego hologramu i jego rozwój postaci opierał się na zaakceptowaniu swojej inności, a także na głębokiej wierze w Boga), jestem skłonna przyznać różnym krytykom tego serialu rację. Podejrzewam też, że gdybym obejrzała pierwszą kreskówkę o X-Menach pod koniec gimnazjum, kiedy moja własna religijność rodziła się na nowo, prawdopodobnie ten stary Nightcrawler, który jest otwarty na miłość bliźniego, który trwa przy Bogu i który rozważa nawet zostanie księdzem, stałby się jednym z moich ulubionych bohaterów. (Co więcej, pewnie teraz też by mi się spodobał, ponieważ mam już po dziurki w nosie postaci religijnych fanatyków w fikcji.)
Drugim bohaterem, którego lubiłam w X-Men: Evolution był Todd. Tak, dobrze przeczytaliście, Todd. Nie wiem, było coś takiego w tym zachowującym się jak żaba facecie, że byłam w stanie zapomnieć o tym, jaki jest obleśny, i mu kibicować. Może też chciałam trochę, aby on i Kurt zostali przyjaciółmi, bo zwykle jak dobre mutanty szły walczyć z tymi złymi, to Kurtowi zawsze przypadał Todd jako przeciwnik.
Powróćmy do seriali Marvela emitowanych na Fox Kids. Wkrótce na tej stacji zaczęto puszczać Fantastyczną Czwórkę i Iron Mana: Obrońcę dobra. I o ile tego ostatniego oglądałam tak jakby od niechcenia, o tyle Fantastyczna Czwórka bardzo szybko stała się jednym z moich ulubionych seriali. Może kolorystyka była trochę dziwna, a i niektóre odcinki fabularnie pozostawiały wiele do życzenia, ale podobały mi się relacje między poszczególnymi bohaterami. Podobała mi się Susan Storm; podobał mi się jej brat, Johnny; podobał mi się Reed Richards, który był jednocześnie liderem grupy i naukowcem; podobał mi się Ben Grimm, który czuł się nieswojo w nowej formie i odnalazł miłość u boku Alicji. Podobało mi się, że Fantastyczna Czwórka była ze sobą tak zgrana, widać było, że to rodzina. Ich przygody też były wspaniałe, a dzięki temu serialowi poznałam Uatu, Galactusa i Srebrnego Serfera… no i Skrulli i Namora.
Natomiast Iron Mana: Obrońcę dobra oglądałam właściwie trochę dla zasady, bo to część Marvela i trzeba go znać. Rzecz w tym, że nie był szczególnie porywający i do dzisiaj pamiętam z niego tylko tyle, że mówiono tam strasznie cicho, Mandaryn miał pierścienie z mocą, a Iron Manowi towarzyszyła grupka osób, o której nie wiedziałam prawie nic – kim są, co robią, jak się nazywają. Pamiętam, że War Machine w pewnym momencie był uwięziony pod wodą w swojej zbroi i to wydarzenie sprawiło, że miał napady PTSD; i że z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu Hawkeye miał uraz do Iron Mana. Jedno jednak muszę temu serialowi przyznać – miał fajną czołówkę.
Jednak najbardziej ukochanym przeze mnie serialem Fox Kids na podstawie Marvela był Hulk. Jak już wiecie z pewnego rankingu, jednym z moich ulubionych naukowców jest doktor Bruce Banner. Właściwie ten serial sprawił, że pokochałam tę postać. Pokazał mi tragiczność Bannera, jego wewnętrzne rozterki, to, że próbuje jakoś uporać się z Hulkiem, a jednocześnie musi wciąż uciekać, bo jest prześladowany przez wojsko i ludzi, którzy chcą go wykorzystać. Poza tym już sam fakt, że Bruce został napromieniowany gamma, ponieważ próbował ratować Ricka Jonesa – czy to nie jest straszne, że przez akt dobroci spadło na niego coś takiego? Na szczęście Banner ma przyjaciół: wspomnianego Ricka Jonesa, swoją ukochaną, Betty Ross, a także doktora Samsona (nie mówiąc już o rzeszy innych postaci Marvela, które stają po jego stronie). Doktor Banner sprawił, że moja faza na Hulka była fazą nawracającą i zapoznałam się z wieloma jego wcieleniami (choć pierwszy aktorski serial nadal czeka w kolejce).
Tak więc już wiecie, że Bruce Banner jest jedną z moich ulubionych postaci w uniwersum Marvela, ale co z jego alter ego, tytułowym Hulkiem? No cóż – Hulka lubię już nieco mniej. Nie uważam go za potwora, bynajmniej, po prostu Banner wydaje mi się bardziej interesujący. I, niestety, serial Avengers: Potęga i moc stracił wiele w moich oczach, kiedy to Banner pozwolił Hulkowi przejąć inicjatywę i przez większość czasu doktora nie ma w ogóle. Z drugiej strony jednym z moich ulubionych odcinków Mega Spidermana jest ten, w którym Peter musi zajmować się chorym Hulkiem.
Ostatnim serialem na podstawie Marvela, jaki puszczało Fox Kids, był Srebrny Serfer. Srebrny Serfer jest jak Strażnicy Galaktyki – z tego prostego powodu, że opowiada nie tyle o superbohaterach, co o rozlicznych planetach we wszechświecie stworzonym przez Marvela. Jednak o ile Strażnicy Galaktyki są raczej czymś lekkim z licznymi elementami humorystycznymi, o tyle Srebrny Serfer jest raczej poważny. Główny bohater zaproponował Pożeraczowi Światów, Galactusowi, że zostanie jego sługą, w zamian za oszczędzenie jego rodzinnej planety. Stracił pamięć i przez dłuższy czas wykonywał posłusznie rozkazy swego pana, skazując wiele planet i cywilizacji na zagładę, ale pewnego dnia natrafił na nasz świat i stanął po stronie Ziemi. Będąc zwolnionym z usługiwania Galactusowi, odzyskał pamięć i zaczął szukać swojej rodzinnej planety. Po drodze miał wiele przygód, spotkał kosmitów, którzy żywili do niego zrozumiały gniew i pogardę, a także zmagał się z dziwnymi zjawiskami. Srebrny Serfer wielokrotnie ociera się o filozofię, porusza pewne kwestie w ten, czy inny sposób. Nie każdemu może się spodobać.
Czas mijał, Fox Kids przestało istnieć, a tymczasem w kinach pojawiały się pierwsze filmy zwiastujące renesans filmów na podstawie komiksów. Pierwszym był, oczywiście, Spiderman z Toby’m Maguire’m w roli tytułowej. Powiem szczerze, że nigdy nie oglądałam żadnej części trylogii Sama Raimiego od początku do końca. Najbliżej tego celu byłam przy drugiej części, która wyszła całkiem sympatycznie. Serio, nie spodziewałam się, że Raimiemu uda się zawrzeć aż tyle wątków i sprawić, że film nie będzie się dłużył, ale jednak mu się udało… Czego nie można powiedzieć o trzeciej części, która tak się wlokła, że za każdym razem, kiedy chciałam ją obejrzeć, wymiękałam po kilkunastu minutach.
Przy okazji chciałabym poruszyć temat Niesamowitego Spidermana. Mnie się ten film podobał, i to z wielu powodów. Jednym z nich jest relacja między Peterem Parkerem a doktorem Connorsem, która to relacja zawsze była bardzo szczególna. W tym filmie również (chociaż nie każdy to zauważa) widać jak serum, które przemieniło Connorsa w Jaszczura, wpływa na jego mózg. Najpierw poznajemy Connorsa jako kogoś, kto chce odtworzyć swoją utraconą rękę, ale ma opory przed robieniem pewnych rzeczy. Po tym, jak wstrzykuje sobie serum, coraz bardziej uważa, że jest nowym, lepszym gatunkiem i że wszyscy ludzie powinni stać się tacy jak on. W końcu, jako Jaszczur, jest bardziej drapieżnikiem niż człowiekiem, a kiedy wraca do swojej ludzkiej postaci, dochodzi do niego, że był potworem i ostatkiem sił próbuje pomóc Spidermanowi.
Nie oglądałam jeszcze drugiej części Niesamowitego Spidermana, ale przez długi czas uważałam, że Niesamowity Spiderman jest o wiele lepszy od trylogii Raimiego. Teraz, po zapoznaniu się z innymi opiniami, myślę, że obie kinowe wersje Spidermana mają swoje wady i zalety, i wolę nie deprecjonować jednej względem drugiej.
Zresztą i tak moją ulubioną adaptacją Spidermana jest Mega Spiderman. Ten serial, puszczany na Disney XD, bywa trochę moralizatorski, ale ujął mnie swoim humorem. Najfajniejsze są momenty, w których Peter zaczyna przedstawiać inne postaci z uniwersum Marvela (moje ulubione – prezentacja Iron Mana: „Widzicie tę zbroję? Sam ją zrobił. W afgańskiej jaskini. Przy pomocy spinacza do papieru i puszki po coli.”). W zasadzie Mega Spiderman spełnia u mnie podobną funkcję, co Spiderman: The Animated Series – przedstawia mi wiele postaci Marvela, o których wcześniej nie słyszałam. Pierwszy, bardziej szczegółowy wgląd w drużynę Strażników Galaktyki miałam w odcinku, w którym Rocket przybywa na Ziemię, aby zabrać na misję jednego z towarzyszy Spidermana, Novę.
Powróćmy jednak do filmów Marvela. Przez długi czas nie interesowałam się nimi zbytnio. Wiedziałam tylko, że powstają. Dopiero później, kiedy ERod zaczął je po kolei omawiać w swoich Honest Reviews i kiedy zaczęło się odliczanie do premiery Avengers, postanowiłam zaliczyć wszystkie filmy składające się na Pierwszą Fazę Marvel Cinematic Universe.
Tak więc po kolei.
Iron Man nie przypadł mi do gustu aż tak bardzo jak innym ludziom. Powody tego są dwa. Po pierwsze – nigdy specjalnie nie przepadałam za Tony’m Starkiem, choć we wszystkich trzech filmach sobie poświęconych jest o wiele bardziej kolorowy niż w Iron Manie: Obrońcy dobra. Po drugie – nie wiem, co ludzie widzą w Robercie Downey’u Juniorze. Oczywiście, jest to dobry aktor, ale jednak nigdy nie rozumiałam, dlaczego podoba się kobietom. Jak dla mnie facet ma po prostu zbyt kanciastą twarz, aby być atrakcyjny. Powiem jednak tak – Tony Stark wychodzi fantastycznie w relacjach z innymi postaciami: z Bruce’m Bannerem i Steve’m Rogersem w Avengers, z Yinsenem i Pepper Potts, ze swoimi przeciwnikami… I tak po prawdzie to nawet lubię drugą część Iron Mana, ponieważ dużą rolę odgrywa tam Howard Stark, czyli ojciec Tony’ego. W tym filmie przez cały czas duch Howarda wisi nad synem, czy to jako człowiek, który przyczynił się do powstania Whiplasha przez znajomość z jego ojcem, Antonem Vanko; czy to jako postać z filmów archiwalnych, odkrywająca swoją wizję przyszłości. A scena, w której Howard wygłasza mowę o tym, że Tony jest jego największym dziełem, sprawiła, że go od razu bardziej polubiłam. A było to tylko preludium do mojej starkomanii po seansie Kapitana Ameryki (o tym potem).
Hulk z Edwardem Nortonem podobał mi się, ponieważ Nortonowi udało się ująć ten tragizm Bannera, który pamiętałam z animowanego Hulka (trochę mnie zasmuciło, że Norton nie powtórzył roli w Avengers, ale Ruffalo, jako Banner, też się całkiem nieźle spisał). Ten film zyskuje zresztą na treści, kiedy wiemy już z Kapitana Ameryki: Pierwszego Starcia, jak w MCU działa Serum Superżołnierza – że formuła Erskina wydobywa coś, co już jest wewnątrz człowieka. Tak więc u Bannera to była cała wściekłość, którą czuł przez lata, a u Blonsky’ego – pragnienie ciągłej walki. Zdążyłam też zapoznać się z Niesamowitym Hulkiem w reżyserii Anga Lee, ale zrobiłam to tylko dlatego, bo wyczytałam w Cracked, że w tym filmie porusza się temat Briana Bannera, ojca Bruce’a.
Thor, tak jak Iron Man, mnie nie porwał, ale jedno mi się w tym filmie podobało – Loki. Właściwie ja najbardziej lubię Lokiego z pierwszego Thora, bo tam nie ma jeszcze dwóch sztampowych motywacji typowego czarnego charaktera: władzy i zemsty. Mimo wszystko, w późniejszych filmach stał się jakiś taki bardziej sztampowy, chociaż nie bez powodu innych antagonistów z MCU porównuje się właśnie do Lokiego.
W końcu Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie… Jak już wam kiedyś mówiłam, ten film jest jednym z moich ulubionych filmów w ogóle. Uwielbiam jego pulpowy klimat, uwielbiam głównego bohatera, który jednak wciąż pozostaje człowiekiem; uwielbiam w końcu młodego Howarda Starka, który właśnie przez ten film stał się jedną z moich ukochanych postaci.
Dzięki pierwszemu Kapitanowi Ameryce przeczytałam tie-inowe komiksy – Iron Man 2: Public Identity i Captain America: First Veneance – ponieważ miałam w nich wgląd w postać Howarda Starka, takiego, jaki miał być w MCU. Na podstawie tych wszystkich informacji powstał fanfik Jaki ojciec, taki…, a także jego sequel – Jabłoń. Jednocześnie ostatnimi czasy moja wiedza o Howardzie się powiększyła i w pewnym momencie stanęłam przed pewnym problemem, a mianowicie – dowiedziałam się, że w komiksach Howard Stark jest nie jest tylko ojcem wymagającym i zamkniętym emocjonalnie, ale także brutalnym. Próbowałam to sobie jakoś ułożyć w głowie, ocenić, czy Howard z filmów jest tym samym Howardem, co w komiksach. Niby w Iron Man 2: Public Identity jest scena, w której uderza kilkuletniego Tony’ego, ale w późniejszej scenie, kiedy Tony jest już nastolatkiem, chłopak nie zachowuje się tak, jakby bał się swojego ojca. Jest właściwie wyluzowany, a nawet zadziornie bezczelny. Jednocześnie Howard jest bardzo spokojny, nie reaguje na złośliwości syna wściekłością, tylko rezygnacją. Tak więc moja wersja jest taka, że filmowy Howard był złym ojcem, ale nie aż tak złym, jak w komiksach. Zresztą – ja w pełni uznaję to, że nie jest w tym względzie doskonały, to mi jednak nie przeszkadza w tym, aby go lubić jako postać, zwłaszcza z czasów przed zdradą Antona Vanko, kiedy był jeszcze pełen energii i radości życia.
Kiedy przyszło co do czego, na Avengers wybrałam się do kina. Akurat tak się złożyło, że przed polską premierą zwichnęłam sobie nogę i dzień, w którym chciałam pójść na ten film, spędziłam w domu. Poszłam więc w następnym tygodniu, na wczesny seans. Z jednej strony wspominam ten seans niezbyt dobrze, bo była na nim obecna wycieczka szkolna, a z drugiej strony – sam film był genialny. Weszłam w fazę Avangers – namiętnie czytałam do tego fandomu fanfiki, oglądałam fanarty, rozmawiałam z ludźmi na temat tego filmu, dowiadywałam się różnych rzeczy o bohaterach. Marvel zawsze był u mnie fazą nawracającą w ten czy inny sposób, ale tamtego lata 2012 roku to już było szaleństwo. Trudno mi opowiedzieć, co się wtedy ze mną działo. Tak jak wiele osób, wyobrażałam sobie, że po jakimś czasie Avengersi żyliby razem pod jednym dachem i razem rozwiązywaliby problemy; że poza ratowaniem świata, Tony i Bruce wykonywaliby eksperymenty, Thor i Steve przyzwyczajali do współczesności, a Clint i Natasha razem trenowali. Ta drużyna była już uformowana i zaprawiona w bojach. Teraz ich relacje powinny rozwijać się dalej.
Ale pod koniec Avangers wszyscy poszli w swoją stronę. I tak oto w Drugiej Fazie Marvel Cinematic Universe każdy film wprowadził nowe zmiany w status quo. Podczas gdy kinomani czekali spokojnie na kolejne filmowe tie-iny, w międzyczasie Fox zaczął puszczać Agentów TARCZY. Wiele osób czekało na ten serial od kiedy pojawił się pierwszy trailer. Ja nie czekałam. Dla mnie Agenci TARCZY nie wydawali się ani trochę interesujący, ale że śledziłam tumblr Kitty O, mimo wszystko miałam co tydzień świeżą porcję spoilerów. W zasadzie oglądałam ten serial tylko dlatego, że był częścią MCU.
Oczywiście, jak pojawił się Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz i wstrząsnął posadami uniwersum, też się zastanawiałam jak to wpłynie na Agentów TARCZY. Drugiego Kapitana Amerykę oglądałam w kinie, tak jak Avengers. Zimowy Żołnierz nie podobał mi się tak bardzo, jak Pierwsze Starcie. Mimo wszystko Pierwsze Starcie miało inny, bardziej specyficzny klimat. Poza tym jedna z postaci, którą nawet lubiłam w Pierwszym Starciu, w Zimowym Żołnierzu pokazała swoją bardziej mroczną twarz. W pierwszym filmie Armin Zola był po prostu naukowcem podległym Redskullowi i miejscami miało się wrażenie, że próbuje tylko przetrwać. W drugim filmie jest kimś, kto działał jako agent Hydry w TARCZY i przeprowadzał nieludzkie eksperymenty na Zimowym Żołnierzu. Przestał być ofiarą, a stał się oprawcą… Co w sumie mogłam przewidzieć. Przecież w komiksach też był tym złym.
Trochę mnie też zasmuciło, że Dominic Cooper w drugim Kapitanie Ameryce był tylko zdjęciem na ścianie i w gazecie. Co prawda, powinnam się spodziewać, że jego rola nie będzie zbyt duża, ale jednak wszystkie te wiadomości o tym, że będzie w filmie, sprawiły, że oczekiwałam go chociaż w retrospekcji. Tym bardziej cieszę się, że będzie w serialu o Peggy Carter.
Wcześniejsze Thor: Mroczny Świat i Iron Man 3 nie wzbudziły we mnie szczególnych emocji, ale Strażnicy Galaktyki… Strażnicy Galaktyki byli super. Oczekiwałam tego filmu z większym zainteresowaniem po tym, jak ludzie zaczęli omawiać jego bohaterów (Mega Spiderman też swoje zrobił). I jakoś tak od początku wiedziałam, że Rocketa polubię najbardziej, chociaż przez pierwsze sekundy swojej pierwszej sceny obawiałam się, że jednak nie jest taki, jak mi się wydawało. Ale szybko się zrehabilitował i z każdą chwilą lubiłam go coraz bardziej. No i, oczywiście, przeglądanie fanfików zaczęłam właśnie od opowiadań z jego udziałem.
Sama napisałam po angielsku kilka fików do Strażników Galaktyki. Pierwszy był o tym, jak Rocket zajmuje się Grootem po tym, co zaszło w filmie; drugi był o tym jak Rocket zostaje ranny i w szpitalu Groot rozmyśla o przyjaźni, jaka ich łączy; trzeci o tym, że Drax Niszczyciel ma niemiły zwyczaj obrażania swoich towarzyszy broni; a w końcu czwarty był o relacjach między Peterem Quillem a Yondu Udontą. Widzicie, po jakimś czasie, przeglądając fanfiction.net, zaczęłam się interesować właśnie Star-Lordem i jego dzieciństwem na statku Ravagersów (zwłaszcza, że w samym filmie jest zasygnalizowane, że jednak Yondu zależało na Quillu). Znalazłam wiele fików na temat tego, jak wyglądały relacje między Quillem a Yondu w trakcie ich pierwszego spotkania i jak doszło do tego, że Centaurianin podjął taką decyzję, a nie inną, i postanowiłam spróbować przedstawić swoją wersję. W tej jednoczęściówce wspomniałam o tym, że raz Peter Quill został porwany przez kogoś i Yondu przybył, aby chłopca uratować. Doszłam do wniosku, że pomysł jest całkiem dobry i warto by było go rozwinąć. Tak oto zaczął się okres, w którym pisałam fiki głównie o Yondu, Ravagersach, Peterze i Kraglinie.
W sumie obaj panowie – Star-Lord i Yondu Udonta – dołączyli do grona moich ulubionych postaci, a na punkcie Yondu miałam typową już dla mnie obsesję. W zasadzie stworzyłam taką grupkę headcanonów na temat Yondu z MCU. Jedne z nich dotyczyły jego relacji z Quillem i załogą, inne – jego własnych zainteresowań, a jeszcze inne opierały się o to, co wyczytałam o nim w Marvel Wiki. Mój ulubiony Centaurianin w komiksach jest jednym z członków oryginalnych Strażników Galaktyki (obecni to grupa, która powstała w innym uniwersum… tak myślę, tutaj jest o tym więcej), a do tego członkiem plemienia Zatoan (przypominającego nieco plemiona Indian z Amazonii); dobrym łowcą, kimś złączonym z naturą i posiadającym szósty zmysł. Ponadto Bractwo Badoon wybiło jego ziomków, więc przez pewien czas myślał, że jest jedynym Centaurianinem we wszechświecie. Na podstawie tych wszystkich informacji wymyśliłam, że przywódca Ravagersów jest jedynym ocalałym z masakry swojego plemienia i że w wielu miejscach jest postrzegany jako brudny dzikus i nazywany centauriańską szumowiną (umiejętności łowieckie i szósty zmysł również chciałam jakoś wprowadzić do swoich fanfików, ale na razie nie wiem jak). Tak czy inaczej, moje fiki o Yondu Udoncie wielu ludziom się bardzo podobały, a nawet mówiono mi, że są one jednymi z najlepszych, zwłaszcza jeśli chodzi o tę konkretną postać. Wciąż jednak mam czasem wrażenie, że mój Yondu może być nieco OOC – że może być za miły, a przecież to przywódca wyrzutków, który wymusza posłuch strachem.
I tak doszliśmy do obecnego momentu. Teraz czekam na finałowy film Drugiej Fazy i rozpoczęcie Trzeciej. Mogłabym wam opowiadać o Marvelu bardzo długo (uwieracie, jest masa tematów, których nawet nie musnęłam), ale najwyższy czas skończyć, zanim was kompletnie zanudzę.