
I stało się. Zaliczyłam ostatni film z mojej listy. Niedługo pewnie będę musiała zrobić nową.
Zanim ten film wszedł do kin, trailer do niego stał się źródłem sporych kontrowersji. Doszło do tego, że wiele osób zarzekało się, że będzie bojkotować Doktora Strange’a. Naczytałam się wielu słów krytyki pod adresem jego twórców, ale to nie sprawiło, że zmieniłam zdanie – byłam absolutnie zdeterminowana, aby obejrzeć Doktora Strange’a (zwłaszcza, że powód, dla którego Tilda Swinton została wybrana na Starożytną, ma związek z jednej strony z próbą nie stracenia chińskiej widowni, a z drugiej – z tym, że reżyser chciał uniknąć obsadzania Azjaty w stereotypowej roli mistrza sztuk walki).
No i wczoraj wreszcie obejrzałam Doktora Strange’a. Oto co z tego wyszło.
Cieszę się, że jednak nie zrezygnowano z pokazania origin story naszego Sorcerer Supreme’a (w ogóle ta plotka, jakoby Marvel skończył z origin story w filmach, była głupia, bo jest wiele mało znanych superbohaterów, których początki warto pokazać na dużym ekranie). Najpierw pokazywany nam jest Stephen Strange-chirurg – arogancki, pewny siebie, przekonany o własnej genialności i szukający przypadków, które są ciekawe i mogą dać mu sławę. Potem następuje wypadek, w którym uszkodzone są nerwy jego obu dłoni, co łamie mu karierę. Doktor Strange próbuje wszystkich dostępnych kuracji oferowanych przez zachodnią medycynę, aby odzyskać władzę w rękach. To zaś nie odnosi skutku, ale rehabilitant Strange’a opowiada mu o przypadku cudownie uleczonego mężczyzny i na prośbę pacjenta, znajduje jego akta. Wkrótce Strange spotyka się z mężczyzną i dowiaduje się o tym, że przybył on do ośrodka Kamal-Taj w Nepalu, gdzie został uleczony. Tak więc nasz bohater wyrusza w podróż, ale kiedy wreszcie trafia do Kamal-Taj i spotyka Starożytną, która tłumaczy mu, że zamierza go uleczyć za pomocą ducha, lekarz z początku jest sceptyczny, potem jednak przekonuje się, że magia jest prawdziwa, i postanawia się jej uczyć. A akurat tak się składa, że niejaki Kaecilius chce sprowadzić do naszego świata pożeracza światów, Dormammu.
Zacznijmy od tego, że ten film jest wizualnie porywający. I nie chodzi mi o te kalejdoskopowe, wirujące ulice i podłogi z trailera. Nie – mi chodzi o wszystkie te niesamowite, kolorowe światy, które pokazuje Strange’owi Starożytna, ostatecznie przekonując go o istnieniu magii; o przyszłe Sanctum Sanctorum, pełnie ciekawych urządzeń; o Mroczny Wymiar, w którym rezyduje Dormammu; wreszcie o sceny, w których Strange funkcjonuje jako ciało astralne. Po prostu można się zachwycić.
Jeśli chodzi o głównego bohatera, to muszę wspomnieć o tym, że ja Doktora Strange’a znam głównie z przeróżnych kreskówek Marvela (zwłaszcza animowanego Spidermana z lat dziewięćdziesiątych) i tam jest to poważny, profesjonalny i skupiony na pokonaniu przeciwnika mag, służący pomocą innym superbohaterom. Toteż fakt, że w tym filmie nie tylko żartuje, nie tylko jest złośliwy i arogancki, nie tylko łamie zasady i kwestionuje autorytety, ale też bywa strasznie skoncentrowany na sobie, sprawiało, że trochę dziwnie mi się go miejscami oglądało. Stephen Strange przypomina w tym nie tyle rolę Camberbatcha z Sherlocka, co doktora Gregory’ego House’a, zwłaszcza na początku swojej drogi. Jednak – jak większość tego typu postaci – uczy się w przeciągu trwania historii pokory i nowej perspektywy, odkrywając przy tym, że ma jakieś ludzkie odruchy.
Właściwie są dwie rzeczy, które uważam za interesujące, jeśli chodzi o Stephena Strange’a. Po pierwsze sposób w jaki ostatecznie pokonuje Dormammu (jeżeli nie boicie się spoilerów, przeczytajcie mój wczorajszy post na tumblrze). Po drugie – mimo że przestał praktykować medycynę, tak naprawdę nie przestał być lekarzem. Każe się tytułować doktorem (a nie mistrzem) i kiedy kogoś zabija, jest przerażony tym faktem i odnosi się nawet do przysięgi Hipokratesa.
Dalej – Mordo był o tyle interesujący, że każdy choćby pobieżnie zaznajomiony z mythosem Doktora Strange’a wie, że Baron Mordo jest jednym z największych przeciwników naszego Sorcerer Supreme, a w tym filmie jest nie tylko na usługach Starożytnej, ale wręcz sprzeciwia się wszystkiemu, co Dormammu sobą reprezentuje. Nie zachodzi tutaj, co prawda, syndrom Smallville, bo to jak została poprowadzona jego postać i jej relacje z innymi, nie sprawiało, że było mi smutno z powodu jego nadchodzącego przejścia na ciemną stronę, mimo wszystko jednak, powód jego dalszych działań został bardzo sensownie zarysowany.
Starożytna jest standardowym mądrym mentorem, który kieruje bohatera we właściwym kierunku, a jednocześnie próbuje jakoś zapobiec katastrofie; Wong jest świetny, zwłaszcza w zestawieniu ze Strange’m; doktor Palmer nie ma za wiele “czasu antenowego”, więc wypada nieco nijako; zaś Kaecilius jest kolejnym takim sobie czarnym charakterem Marvela. I to tyle, co mogę na razie powiedzieć o pozostałych postaciach.
Bardzo ładnie sprawdza się humor. Z jednej strony złośliwe uwagi Strange’a, z drugiej poczucie humoru Wonga, a w końcu niema gwiazda, czyli Peleryna Lewitacji, która ma własnym umysł i, jak stwierdziła Starożytna, “jest wybredna”.
Tak więc oto moje wrażenia z ostatniego filmu o superbohaterach, na który czekałam od zapowiedzi trzeciej fazy MCU. Teraz jestem ciekawa jak Stephen Strange poradzi sobie w Thorze: Ragnarok; i w wielkiej potyczce w Avengers: The Infinity War.