Fanfiction · Powrót do przyszłości

[FF: Powrót do przyszłości] Bicie zegara – część 4

Minuty są to złoża kruszcu, rozrzutniku

Od razu, kiedy Klara zadzwoniła do niego ze szpitala i poinformowała łamiącym się głosem, że doktor Brown właśnie miał zawał, Marty wziął swój samochód i pojechał na miejsce. Przez całą drogę próbował zachować spokój. Doktor na pewno wyjdzie z tego, tylko będzie musiał na siebie bardziej uważać. Z drugiej strony Marty obawiał się, że ta historia może jednak skończyć się w o wiele bardziej tragiczny sposób; że jego długoletni przyjaciel może umrzeć.

Tak po prawdzie to wiadomość o jego zawale była dla Marty’ego sporym zaskoczeniem. Zaskoczeniem, które uświadomiło mu, że doktor Emmett Brown ma już swoje lata. Chłopak nigdy wcześniej nie myślał o tym, że ten energiczny mężczyzna, który podróżował w czasie, miał dwóch nastoletnich synów i zdobywał się na jakiś wysiłek fizyczny, jeśli wymagała tego sytuacja, jest już starcem. Po prostu doktor nigdy dotąd nie zdradzał oznak starości. Nie miał problemów z pamięcią, ze słuchem ani ze wzrokiem, nie łamało go w krzyżu, nie tracił włosów… Fakt, był siwy i pomarszczony, ale poza tym wydawał się być zawsze w pełni sił. Kiedy jednak Marty jechał wieczorową porą przez ulice Hill Valley i rozmyślał, w zasadzie wszystko zaczynało mieć dla niego sens. Doktor Brown często przesiadywał w garażu i raczej nie miał okazji, aby się poruszać. Miał również mnóstwo powodów do stresu, poczynając od spraw zwyczajnych (jak wychowanie dwóch nastolatków i rachunki), a na nadzwyczajnych (jak postaranie się, żeby nie zginąć z czyjejś ręki kilka dekad przed własnym narodzeniem) skończywszy. Poza tym kto wie, czy przez te dziesięć lat po ślubie z Klarą, nie żywił się głównie mięsem, nabawiając się wysokiego cholesterolu. Zawał był w zasadzie tylko kwestią czasu.

Kiedy Marty dotarł wreszcie na miejsce, okazało się, że na doktorze Brownie przeprowadzany jest właśnie jakiś zabieg (Jules wyjaśnił, że chodziło o angioplastykę wieńcową, która miała na celu udrożnienie i rozszerzenie żył) i wszyscy czworo spędzili więcej jak godzinę na korytarzu, martwiąc się o to, czy zabieg się uda. Potem Emmett został przetransportowany do pokoju szpitalnego, a lekarz poprosił Klarę na stronę.

Po jakimś czasie Marty wkroczył do pokoju szpitalnego, w którym leżał jego przyjaciel, i zobaczył, że był nienaturalnie, wręcz trupio blady. I mokry. Mokry od potu, który pojawił się na jego czole. W jego lewej ręce tkwił cewnik, prowadzący do jakiegoś urządzenia monitorującego. Na twarz Emmetta Browna założono maskę tlenową.

Nagle przekręcił głowę z boku na bok, zdradzając niespokojny sen. Po chwili przyszła Klara.

– Co z doktorem? – zapytał Marty, wchodząc do środka.

Kobieta popatrzyła na chłopka przez dłuższą chwilę, a potem przeniosła wzrok na męża. Usiadła przy doktorze i chwyciła go za rękę, tymczasem Verne oparł się o ścianę, a Jules stanął przy oknie. Wszyscy trzej czekali na jej odpowiedź.

– Lekarz powiedział, że stan Emmetta jest na razie stabilny – zaczęła wyjaśnienia. – Emmett podobno szeptał coś niewyraźnie podczas zabiegu.

– W drodze na izbę przyjęć ojciec uronił też kilka łez, ale nie odzyskał świadomości – wtrącił nagle Jules.

– Musiało mu się przyśnić coś niemiłego – stwierdził krótko Marty.

– Zapytałam, czy długo Emmett pozostanie nieprzytomny – ciągnęła dalej Klara i przeniosła wzrok na męża. – Lekarz twierdzi, że powinien się niedługo obudzić, aczkolwiek Emmett zapadł w bardzo głęboki sen. To niemal śpiączka.

– Śpiączka? – powiedział cicho Marty i popatrzył na doktora.

Wiedział, choćby z telewizji, że ludzie w śpiączce mogli się nie budzić przez miesiące, a nawet lata. Myśl o tym sprawiła, że poczuł jak robi mu się niedobrze. Doktor Brown – wynalazca i naukowiec, w którego głowie mieściły się niezliczone liczby, fakty, abstrakty i Bóg wie, co jeszcze – miałby zostać zredukowany do człowieka pogrążonego w śpiączce i być może przeżyć resztę życia w odcięciu od realnego świata? To nie mogło się tak skończyć. Nie jemu. Nie doktorowi.

Ale spokojnie. Lekarz powiedział, że to niemal śpiączka. Czy to „niemal” mogło oznaczać, że zagrożenie jest mniejsze? Że doktor Brown lada chwila się wybudzi?

Zaraz ponure przemyślenia Marty’ego przerwał głos drobnej, rudej pielęgniarki, która właśnie stanęła w drzwiach i oznajmiła:

– Przepraszam, przyszłam sprawdzić stan pacjenta.

Wkroczyła do środka, a Klara natychmiast wstała i zeszła na bok. Przez chwilę wszyscy czworo przyglądali się jak pielęgniarka najpierw sprawdza Emmettowi puls, a następnie zerka na monitor tajemniczego przyrządu. Miała jaspisowe oczy i jasną, okrągłą twarz. Marty zerknął przypadkiem na jej identyfikator, ale zamiast pełnego nazwiska, tkwiło tam tylko imię tajemniczej pielęgniarki – Adelina.

Nie przypominał sobie, aby widział ją kiedykolwiek wcześniej. Być może miał prawo nie znać wszystkich ludzi w Hill Valley, jednak mimo wszystko było w niej coś obcego. Niekoniecznie groźnego, po prostu… innego.

Cała procedura zabrała jej kilka sekund. Potem Adelina pochyliła się na moment nad pacjentem, a następnie przeniosła wzrok na wciąż stojącą obok Klarę, uśmiechając się delikatnie.

– Proszę się nie martwić, pani Brown. Technicznie rzecz biorąc, wszystko jest w jak najlepszym porządku, więc pani mąż może się niebawem obudzić.

– Kiedy mniej więcej może to nastąpić? – spytał Marty.

Pielęgniarka nagle wyprostowała się i spojrzała na niego, poważniejąc.

– Trudno powiedzieć. Ale choćby nie wiem co, nie powinniście go opuszczać. Mówcie do niego, trzymajcie go za rękę, róbcie cokolwiek, byle byście przy nim czuwali. Musi czuć wasze wsparcie.

– Nigdzie się nie wybieramy – odparł Verne z poważną miną, zdradzającą determinację.

– Wiem. Właśnie dlatego jestem dobrej myśli. – Adelina znów się uśmiechnęła i skierowała w stronę drzwi. – Jeszcze tutaj zajrzę.

Wyszła, zostawiając ich samych. Wszyscy czworo przenieśli wzrok z drzwi na nieprzytomnego doktora Browna. Klara znów usiadła przy mężu i chwyciła go za rękę.


Emmett czuł jak strzelba zaczyna mu ciążyć, przyczyniając się do bólu ramion. Zaczął żałować, że zdecydował się na tak długą lufę. Tymczasem Saturnin przybliżył się do jego twarzy i szepnął do ucha:

– Są rodziny, których członków powinno się albo z miejsca zastrzelić, albo wykastrować. Pomyśl jak dobrze byłoby się pozbyć Tannenów raz na zawsze. Nie musieć użerać się z Kidem, Biffem, Griffem, czy kim tam jeszcze. Wystarczy, że pociągniesz za spust i załatwisz pierwszego Tannena w mieście, a Hill Valley uwolni się wreszcie od swojego największego wrzodu.

Doktor Brown stał nieruchomo, choć czuł przemożną potrzebę, aby coś zrobić. Zarówno Saturnin, jak i Buford oczekiwali od niego jakiegoś czynu. On zaś był sparaliżowany. Nie wiedział, co powinien zrobić. To znaczy – wiedział doskonale. Wiedział, że nie powinien strzelać. Gdyby teraz zabił Wściekłego Psa, prawdopodobnie George McFly nie miałby komu się przeciwstawić i nigdy nie zostałby dobrze prosperującym pisarzem.

Jesteś mi winien pieniądze, kowalu.

A to czemu?

Mój koń zgubił podkowę. Tyś go podkuł, czyli to twoja wina.

Nie zapłaciłeś mi, więc jesteśmy kwita.

Nie! Kiedy koń zgubił podkowę, upadłem na ziemię i stłukłem butelkę porządnej wódy z Kentucky. Należy mi się pięć dolców za whiskey i siedemdziesiąt pięć za konia…

Z drugiej strony zbyt dobrze pamiętał wszystko, co zrobił Buford Tannen. Poczynając od tego, że nie zapłacił jemu – Emmettowi – za podkucie konia, a na tym, że na jego oczach zastrzelił jego najlepszego przyjaciela, skończywszy. Poza tym wciąż pamiętał stwierdzenie Klary, że Buford jest lepszym mężczyzną od niego. I choć nie chciał wierzyć, że żona go zdradzała, jakaś część jego brała taką możliwość pod uwagę. Gdyby rzeczywiście tak było, czy pociągnąłby za spust jak jakiś oszalały z zazdrości mąż? Przez to wszystko nie wiedział, co powinien zrobić.

– Nie strzelisz, kowalu – powiedział nagle Buford Tannen, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Nigdy w życiu nie zastrzeliłeś człowieka.

To prawda. Nawet kiedy zadomowił się w roku 1885, nie strzelał do nikogo. Co najwyżej miał na muszce, jak w tej chwili, ale tylko po to, aby wymusić posłuch. Najgorsze było to, że gdyby Wściekły Pies był na jego miejscu, nie wahałby się zabić. Zabijał przed i po przybyciu Emmetta do 1885. Młodych, starych, kobiety, mężczyzn, być może nawet dzieci; białych, czarnych, żółtych, Indian… Nie miał szacunku dla ludzkiego życia. To była dla niego zabawa. Właśnie dlatego był gorszy od Biffa. Biff przynajmniej działał w granicach prawa.

Doktor Brown czuł jak wzbiera w nim złość. Może rzeczywiście lepiej było go z miejsca zastrzelić? To byłoby takie łatwe… Pociągnąć za spust i go zabić bez mrugnięcia okiem. Tak jak on zabijał. To byłaby dla niego idealna kara za całe cierpienie, które spowodował.

Zaraz się jednak otrząsnął. Nie, nie powinien tak myśleć. Był naukowcem. Powinien kierować się rozumem. Niezależnie od tego, co czuł wewnątrz, nie mógł być sędzią ani katem.

– Wynoś się stąd, Tannen – powiedział cichym, chłodnym tonem i opuścił strzelbę. – Znikaj mi z oczu.

Wściekły Pies prychnął śmiechem.

– Typowe. Nie masz jaj, kowalu, aby mnie wykończyć.

– Wynoś się stąd – powtórzył doktor.

– Hm… – odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu Saturnin. – Widzę, doktorze, że potrzebujesz odpowiedniej zachęty.

Pstryknął palcami. Przez chwilę trwała śmiertelna cisza, a potem…

– Ojcze! Ojcze, przyniosłem drwa na opał!

Emmett wytrzeszczył oczy. Ten głos… Brzmiał zupełnie jak… Ale skąd…?

Niebawem z lasu wyszedł nie kto inny, tylko jego starszy syn, Jules, niosący w rękach chrust. Na widok ojca i Wściekłego Psa, natychmiast się zatrzymał i mimowolnie upuścił chrust na ziemię. Bandyta uśmiechnął się i szybko wyciągnął z kabury rewolwer, celując prosto w chłopaka. Następnie przeniósł wzrok na doktora Browna.

– To zdaje się, twój bachor, co, kowalu?

– I co teraz, doktorze? – spytał Saturnin. – Nadal nie chcesz go zabić?

– Liczę do dziesięciu, kowalu. Potem albo ty zastrzelisz mnie, albo ja twojego syna. Tak więc raz…


Urządzenie rejestrujące pracę serca zaczęło nagle gwałtownie skakać. Wszyscy zgromadzeni w pokoju natychmiast drgnęli, a Klara nawet podniosła się z miejsca. Stojący najbliżej drzwi Verne wybiegł na korytarz i zawołał:

– Siostro, siostro! Z tatą coś się dzieje!

Przez moment nikogo nie było, ale potem jakiś lekarz pojawił się na końcu korytarza i przybiegł na wezwanie chłopca. Podszedł do łóżka doktora Browna i przez chwilę przyglądał się wszystkim urządzeniom, aby szybko ocenić sytuację. Kiedy w drzwiach stanęła znajoma im ruda pielęgniarka, kazał jej przygotować jakieś leki. Ona przytaknęła i wybiegła.


Emmett znowu odczuł wzbierający w nim paraliż. Z jednej strony jeśli zastrzeliłby Buforda Tannena, zagroziłby linii czasu i wpłynął ujemnie na przyszłe wydarzenia.

– Dwa…

Z drugiej strony jeśli nic nie zrobi, to Julesowi coś się stanie.

– Trzy…

Popatrzył na syna. Był przerażony i przyglądał mu się w napięciu, oczekując na to, co zrobi jego ojciec.

– Cztery…

Obowiązkiem Emmetta, jako rodzica, była ochrona swoich dzieci przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem, ale do jego obowiązków, jako naukowca, należało również dbanie o to, aby zapobiec wszelkim szkodom dla ciągłości zdarzeń, jakie wynikłyby z jego podróży w czasie.

– Pięć…

Nie był mordercą. Był naukowcem. Nie potrafił zabić człowieka z zimną krwią.

– Chwila… co jest po pięć? – zawahał się na moment Wściekły Pies.

– Sześć – podpowiedział mu Saturnin.

– Właśnie! Sześć…

Musiał być jakiś sposób na to, aby wyjść z tej sytuacji. Jakiś sposób, aby powstrzymać Buforda, nie zabijając go.

– Siedem…

– Ojcze… – jęknął Jules. Jego oczy zaszkliły się od łez, które spłynęły mu po policzkach.

– Osiem…

– Nie martw się, Jules. Wszystko będzie dobrze. – Emmett uśmiechnął się delikatnie do syna, chcąc go uspokoić.

– Dziewięć… – Twarz Buforda Tannena również rozpromienił uśmiech, ale był to uśmiech złośliwy.

Teraz już tylko sekundy dzieliły go od naciśnięcia spustu. Doktor Brown musiał szybko podjąć decyzję. Niewiele myśląc, znów wycelował lufę we Wściekłego Psa, zamknął oczy…

– Dziesięć!

…i strzelił. Najpierw usłyszał przeciągły wrzask, a potem powoli otworzył znów oczy. Buford Tannen trzymał się za krwawiące obficie ramię, w którym niedawno trzymał rewolwer, i przyglądał się z mieszanką niedowierzania i pogardy Emmettowi. Zrobił dwa chwiejne kroki w tył, a potem odwrócił się szybko i pobiegł w stronę lasu, pozostawiając czerwoną strugę na zielonej trawie.

Po chwili doktor Brown rozejrzał się dookoła. Byli tam tylko on i Jules, który kucnął i zaczął zbierać upuszczony wcześniej chrust. Emmett usiadł na pobliskim kamieniu, a strzelbę położył na kolanach. Nadal czuł przypływ adrenaliny po tym co się stało. Musiał się uspokoić. Pozbierać rozbiegane myśli.


Lekarz już miał zaaplikować leki, kiedy nagle zapis na aparacie się ustabilizował. Medyk i pielęgniarka przyglądali się temu w milczeniu. Dopiero po krótkiej chwili mężczyzna zdecydował się na przerwanie ciszy:

– Nie do wiary…

– Co się stało? – spytała Klara, a on spojrzał na nią.

– Wygląda na to, że pani mąż się tylko zdenerwował. To się czasem zdarza w trakcie snu. W każdym razie już się uspokoił i wszystko wróciło do normy. Siostro – zwrócił się do Adeliny. – Proszę zapisać wyniki i informować mnie o stanie pacjenta.

– Tak jest, doktorze.


Właśnie postrzelił człowieka. Z jednej strony wiedział, że ranienie go było w jego sytuacji idealnym kompromisem pomiędzy nierobieniem niczego (i pozwoleniem na to, aby Buford skrzywdził Julesa) a zabiciem go. Z drugiej strony czuł się winny – kto wie, czy Tannen znajdzie lekarza, który będzie chętny go opatrzyć. Emmett rozważał przez chwilę, czy za nim nie iść i nie udzielić mu pierwszej pomocy, ale pomyślał, że bandyta i tak jej nie przyjmie. Był zbyt dumny, poza tym mógł podejrzewać jakiś podstęp. Zresztą, zapewne nie raz strzelano do niego, więc być może miał już jakieś doświadczenie z ranami tego typu.

Działo się tutaj coś dziwnego, coś, czego Emmett Brown nie pojmował. Dlaczego obudził się w swojej starej chacie? Co się stało z Einsteinem? Dlaczego spotkał tego dziwnego człowieka, Saturnina? Dlaczego Marty i Klara byli dla niego tacy okrutni? W jaki sposób Saturnin przenosił go z jednego czasu i miejsca w drugie? W jaki sposób sprawiał, że działy się te wszystkie rzeczy? Kim on był?

Emmett nie był w stanie znaleźć innego wytłumaczenia tych wszystkich wydarzeń, jak tylko to, że był to sen. Bardzo długi, straszny sen. Tak naprawdę wiedział to od samego początku, tylko dał się zaczarować temu, co pokazywała mu jego świadomość. Ale dlaczego jego świadomość pokazywała mu te wszystkie rzeczy? Przecież nie wątpił w miłość Klary ani w przyjaźń Marty’ego. Nie wątpił również w to, że jest ojcem Julesa i Verne’a. Wszystko było dobrze w jego życiu, prawda? Może nie do końca różowo, ale nieźle. Więc dlaczego śniło mu się coś takiego? Przecież te wizje da się jakoś psychologicznie wyjaśnić.

Spojrzał na syna, który ani na moment nie przerwał pracy. On też prawdopodobnie był tylko złudzeniem. Prawdziwy Jules znajdował się teraz zupełnie gdzieindziej, to samo Verne, Klara, Marty i reszta Hill Valley. On – Emmett Brown – też był w innym miejscu. Leżał w jakimś łóżku, być może swoim własnym, być może szpitalnym. I musiał się obudzić. Im dłużej spał, tym dłuższy był ten koszmar. Ale jak mógł się obudzić? Jak mógł się zmusić do powrotu do rzeczywistości?

Zamknął oczy, dotknął skroni i zaczął je delikatnie masować.

– Skup się, Emmett. No dalej, obudź się…

– Ojcze, może pójdziemy już do domu? – Głos Julesa przerwał jego szepty do samego siebie.

Emmett postawił strzelbę pionowo, spojrzał na niego i zastanowił się przez chwilę. Miał iść do chaty? Kto wie, co go tam czeka… Ale równie dobrze coś złego mogło go spotkać również w lesie. W tym dziwnym śnie wszyscy go ranili. Istniała szansa, że jeśli pójdzie z Julesem, jego syn na pewno powie albo zrobi coś, co sprawi mu ból.

– Ojcze, matka czeka na nas z obiadem – odezwał się znów Jules, po czym włożył chrust pod pachę, złapał Emmetta za rękę i pociągnął.

Doktor Brown mimowolnie wstał na równe nogi. Jules zaczął go prowadzić w stronę chaty, ale Emmett zaraz stawił opór, nie ruszając się z miejsca. Jego syn natychmiast się zatrzymał i spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Jules… – powiedział Emmett i popatrzył na Julesa ze smutkiem.


Kiedy tylko chłopak usłyszał swoje imię z ust nieprzytomnego ojca, odszedł od okna i ukląkł przy jego łóżku. Verne i Marty również podeszli bliżej, a Klara pochyliła się nad mężem. Jedynie pielęgniarka stała z boku i przyglądała się całej scenie. Wszyscy czworo oczekiwali na to, aż Emmett Brown powie coś jeszcze. I zaraz po pierwszym słowie, wyszeptał kolejne:

– Ja chcę się obudzić.

Jules uśmiechnął się lekko, ale zaraz poczuł jak łzy nabiegają mu do oczu. Natychmiast zamrugał, aby je odegnać i chwycił oburącz wolną rękę Emmetta.

– Ojcze…


– …my też tego chcemy – powiedział stojący przed doktorem Brownem Jules.

Ale mężczyzna miał wrażenie jakby Jules znajdował się gdzieś obok niego albo nad nim, i szeptał mu te słowa do ucha. Dlatego się zdziwił. Czyżby właśnie usłyszał dźwięki dochodzące ze świata realnego? Czy to oznaczało, że był już bliski wybudzenia? Uśmiechnął się do siebie. Jest nadzieja…

– Nie tak szybko, doktorze!

Krajobraz znów zaczął się zmieniać. Las zniknął, a wraz z nim chata i Jules. Tym razem doktor Brown stał w salonie swojego domu sprzed pożaru, a Saturnin opierał się o kominek i oglądał wiszące nad nim portrety.

Leave a Reply