Pierwszy raz spotkałam się z Harry’m Potterem, kiedy to szłam z matką i młodszym bratem przez ulicę i zobaczyłam, że jakiś staruszek sprzedaje książki z chłopakiem w okularach, który lata a to na miotle, a to na gryfie, a to trzymając się czegoś czerwonego. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam okładkę Harry’ego Pottera i Kamienia Filozoficznego, myślałam, że akcja dzieje się gdzieś na Bliskim Wschodzie (zmyliły mnie te kolumny na tle fioletowego nieba… zresztą Azkaban też brzmiał jakoś tak arabsko). Później dowiedziałam się, o czym jest ta seria i poprosiłam mamę, aby kupiła mi pierwszy tom. Po jego przeczytaniu, było mi mało i wkrótce dostałam drugi, a niedługo potem trzeci i czekałam aż wyjdzie w Polsce Harry Potter i Czara Ognia.
Jeśli miałabym powiedzieć, co urzekło mnie (i nie tylko mnie) w tej serii, to fakt, że mieliśmy tam niejako wgląd w edukację młodych czarodziejów i czarownic, i to edukację o charakterze instytucjonalnym. Dotychczas w książkach fantasy mieliśmy do czynienia z magami, którzy są albo samoukami, albo uczyli się u jednego mistrza. Szkoły magii nie były tak rozpowszechnione, a jeśli już, to były to częściej wyższe uczelnie, niż placówki edukacji podstawowej (aczkolwiek pamiętam, że był serial telewizyjny opowiadający o szkole dla czarownic). Wydaje mi się, że przynajmniej w pierwszym tomie czytelnikom bardziej podobał się Hogwart, niż dziejąca się na nim przygoda. Chyba każdy fan Harry’ego Pottera chciałby dostać się do Szkoły Magii i Czarodziejstwa, zostać przydzielonym do jakiegoś domu i uczyć się latania na miotle, zaklęć i eliksirów. Świat stworzony przez Rowling jest z jednej strony bardzo podobny do naszego (szkoły magii, Ministerstwo Magii i bigoteryjny stosunek co poniektórych czarodziejów do szlam i pewnych magicznych stworzeń), a z drugiej – zachwyca swoją kolorowością i różnorodnością (począwszy od magicznych cukierków, a na samym Hogwarcie skończywszy). Poza tym jest on zawieszony pomiędzy Urban Fantasy a Heroic Fantasy, gdyż jest częścią naszego świata, a jednocześnie jest od niego do pewnego stopnia odcięty (Hogwart to średniowieczny zamek, większość czarodziejów nosi się po staremu i nie wie nawet, co dzieje się w świecie mugoli).

Pierwsze dwa tomy mają lekki i w miarę wesoły ton. Poza tym wydają się być fabularnie zamknięte w sobie (jak na przykład poszczególne książki o Sherlocku Holmesie, które można przeważnie czytać nie po kolei), a jedyna ciągłość fabularna, która łączy przygodę z pierwszego i drugiego tomu, to fakt, że jest to kontynuacja edukacji Harry’ego w Hogwarcie. Jeszcze nie ma tam motywu z powracającym do życia i zbierającym sojuszników Voldemortem, który zagraża wolnemu światu czarodziejów i mugoli. We Więźniu Azkabanu mamy dopiero pierwsze przesłanki, że Voldemort niebawem znów przybędzie za sprawą swego sługi, a jego ostateczny powrót następuje w Czarze Ognia. Prawdę mówiąc, kiedy czasem porównuję te dwie pierwsze części do takiego chociażby Zakonu Feniksa, poważnie zaczynam tęsknić za prostotą pierwowzoru.
Inna rzecz, na którą chciałabym zwrócić waszą uwagę, jest to, że Harry Potter ma pewne elementy klasycznego kryminału. Przez całą książkę zawiązuje się intryga, Harry napotyka na swojej drodze różne przesłanki odnośnie tego, co się dzieje, wysuwa własne wnioski (często z pomocą Rona i Hermiony), a na końcu, podczas klimatycznej konfrontacji z przeciwnikiem, i potem, kiedy przychodzi do niego Dumbledore i odpowiada na jego pytania, odkrywane są przed nim wszystkie sekrety i okazuje się, że rozwiązanie jest bardzo zagmatwane i niespodziewane.
Nie pamiętam, czy było to z okazji wydania w Polsce Czary Ognia, czy też raczej premiery któregoś filmu, tak czy inaczej Gazeta Wyborcza, która w tym czasie dodawała do piątkowego wydania nie tylko program telewizyjny, ale również kilka małych komiksów z Kaczorem Donaldem, Tymkiem i Mistrzem i innymi, na samym końcu tegoż dodatku z komiksami zaczęła zamieszczać gazetkę opowiadającą o tym, co też takiego dzieje się w świecie czarodziejów (w tym opisującą aferę z panem Twardowskim). Jako że moja faza na Harry’ego Pottera sprawiła, że jeszcze bardziej chciałam zostać czarownicą i często wyobrażałam sobie siebie jako czarownicę, te gazetki działały na moją wyobraźnię.
Pamiętam, że pierwszy materiał promocyjny do filmu na podstawie Harry’ego Pottera i kamienia filozoficznego był bardzo długi – najpierw pokazywali tam dzieciaki siedzące w kinie i przyciskające do piersi pierwszy tom, a potem przeszli do narracji opowiadającej o tym jak to młody czarodziej Harry Potter ma przybyć do Hogwartu, gdzie „spotka swoich przyjaciół (tu pokazani Ron i Hermiona) i wrogów (tu pokazany Snape)”, a potem narrator przeszedł do przeróżnych kinowo-cocacolowych promocji. Tak czy inaczej – jak zwykle przy kinowych adaptacjach książek – filmowy Harry Potter był wielkim wydarzeniem dla fanów serii. A że tak się złożyło, że jego polska premiera miała odbyć się w styczniu, rozważałam pójście na niego w dniu swoich urodzin (dopóki nie odkryłam, że została ona i tak zaplanowana na dziesięć dni po nich). A tymczasem na Gwiazdkę dostałam pierwszą grę na licencji (opowiem o niej później). Kiedy wreszcie obejrzałam w kinie z tatą ekranizację Kamienia Filozoficznego, raczej mi się podobała i chyba nie zauważyłam jakiegoś specjalnego odejścia od fabuły, które mogłoby mnie wkurzyć.
W wakacje 2001 roku wyjechaliśmy do Australii i jedną z wielu atrakcji, na które się natknęliśmy, był park rozrywki na Gold Coastcie – Movie World, będący pod patronatem wytwórni Warner Brothers. Toteż większość atrakcji w Movie Worldzie była powiązana z filmami właśnie Warner Bros., i nie mogło tam zabraknąć Harry’ego Pottera. W zasadzie jednak ta atrakcja polegała na tym, że za przejściem przypominającym ścianę dzielącą świat mugoli od Ulicy Pokątnej, kryła się wystawa z rekwizytami z filmu. Pamiętam też, że w sklepie z pamiątkami można było kupić między innymi Nimbusa 2000.
Lata mijały, kolejne tomy pojawiały się w księgarniach i kolejne filmy trafiały do kin. Na Komnatę Tajemnic poszłam wraz z wycieczką szkolną (moja wychowawczyni powiedziała mi po seansie, że ciągle słyszała mój chichot), Więźnia Azkabanu obejrzałam na komputerze taty, a Czarę Ognia, Zakon Feniksa i Księcia Półkrwi w telewizji. Przy okazji zauważyłam pewien ciekawy trend, jeśli chodzi o premiery telewizyjne filmów z Harry’m Potterem. Zazwyczaj kiedy na ekrany kin wchodziła adaptacja kolejnego tomu, stacją, która puszczała poprzednią część po raz pierwszy w telewizji, było HBO, tymczasem TVN pokazywał tą, która była jeszcze wcześniej, robiąc przy okazji maraton wszystkich części, które ma w archiwach. Ta zasada przestała obowiązywać przy ostatnich dwóch filmach, bo choć HBO wyemitowało już dawno drugą część Insygniów Śmierci, TVN wciąż nie pokazało pierwszej.
Jak już wspomniałam w swojej liście ulubionych filmów, moją ulubioną ekranizacją jest Więzień Azkabanu. O ile sama książka dłużyła mi się niemiłosiernie i nie wzbudzała takich emocji jak pozostałe dwie, o tyle film zachwycił mnie, szczególnie w scenie, kiedy Gary Oldman udaje szaleństwo. Jednakże gdybym miała wybrać, która książka mi się szczególnie podobała, pewnie nie byłabym w stanie wskazać jednej książki. To samo tyczy się postaci – chyba nie miałam i nadal nie mam swojej ulubionej.

Pomówmy teraz o grach. Ja osobiście grałam w dwie pierwsze i nawet napoczęłam czwartą (dzięki uprzejmości mojego starszego brata). Pierwsza sprawiła mi dużo frajdy, bo w sumie był to jakiś ekwiwalent bycia uczniem Hogwartu – chodziło się po korytarzach szkoły i jej obrzeżach, grało w quidditcha (tak na marginesie – wyszła gra poświęcona w całości mistrzostwom szkół w quidditchu), rzucało zaklęcia… Wciąż pamiętam lekcję latania polegającą na przelatywaniu przez kolorowe kółka z baniek, a także to, że po narysowaniu każdego zaklęcia myszką, trzeba było wypróbować je w praktyce na poziomie rodem z Tomb Raidera (a poziom na lekcji zielarstwa był jeszcze najeżony niebezpiecznymi roślinami). Sama gra na podstawie Kamienia Filozoficznego nie była jakoś szczególnie trudna i mój brat bardzo szybko ją przeszedł, ja jednak, mimo licznych prób, nie byłam w stanie pokonać finałowego bossa i musiałam zadowolić się zakończeniem osiągniętym przez brata.
Komnata Tajemnic była o wiele trudniejsza i odkryłam to już w momencie, kiedy byłam zmuszona ganiać za (w pierwszej grze nieruchomą) czekoladową żabą, będącą moją apteczką. Gobliny, które pierwszej części po jednym rzuceniu zaklęcia były unieszkodliwione, w drugiej po jakimś czasie się podnosiły i znów atakowały. Dodatkowym utrudnieniem dla mnie był problem systemowy polegający na tym, że po jakimś czasie wszystkie zapisy gry (obojętnie, na którym byłam etapie) zaczęły się sypać i musiałam zaczynać od początku. Oczywiste jest to, że po jakimś czasie straciłam grą zainteresowanie. Kiedy zaś starszy brat pokazał mi czwartą grę, gdzie można było wybrać postać (Harry’ego, Rona lub Hermionę), którą można było się poruszać, pomyślałam, że fajna byłaby gra na podstawie Harry’ego Pottera, w której tworzyłoby się własną postać ucznia Hogwartu. Wiem jednak, że to by się trochę mijało z celem, bo przecież wszystkie te przygody przydarzają się Harry’emu, a nie jakiemuś OC (można by zrobić coś takiego tylko w oderwaniu od kanonicznych wydarzeń).
Harry Potter był też pierwszym fandomem, w którym zetknęłam się z koncepcją fanfików i fanartów, a to za sprawą prac fanowskich, które były zamieszczane na polskiej stronie poświęconej serii. I choć parę fików zaczęłam czytać, po kilku linijkach mi się odechciewało, bo to jednak nie był ten styl J.K. Rowling i po prostu nie czytało mi się tego, jak dzieło macierzyste. Później dowiedziałam się, że Harry Potter uchodzi za fandom, do którego pisze się najgorsze fanfiki, czego przykładem jest chociażby legendarne My Immortal.
Rozmawiałam o Harry’m Potterze z koleżankami w gimnazjum, trochę również w liceum, na studiach zaś przyrównano mnie do Hermiony Granger, a o koleżance z roku, która chodziła na wiele wykładów i zajęć żartowano, że ma wisiorek z cofającą czas klepsyderką. Wiele razy rozmyślałam o tej serii (porównując ją na przykład z taką Serią Niefortunnych Zdarzeń), dwa razy w życiu robiłam sobie test na to, do którego domu by mnie przyjęto (za pierwszym razem był to Ravenclaw, a za drugim – Hufflepuff… osobiście wolałabym znaleźć się w tym pierwszym), a co jakiś czas rozważam odświeżenie sobie lektury wszystkich posiadanych przeze mnie tomów, a być może nawet zakupienie tych dwóch ostatnich części, które znam właściwie z drugiej ręki – szóstego filmu, recenzji siódmego i ósmego, a także przeróżnych gifów. Wiem też, że jest coś takiego, jak A Very Harry Potter Musical, będący parodią całej serii zrobioną przez grupkę studentów. Tak czy inaczej, jest to element mojej młodości i bodajże pierwsza wielka faza, która przetrwała w sumie kilka lat. Co więcej, był to niejako mój start w fantastykę. Zaraz po Harry’m Potterze przeczytałam Hobbita, czyli tam i z powrotem, a także pierwszą część trylogii Ursulii Le Guin o Czarnoksiężniku z Archipelagu. W swoim życiu przeczytałam mnóstwo książek fantasy – od lekkich, łatwych i przyjemnych przygodówek z Jakubem Wędrowyczem po poważną i ciężką Grę o Tron – ale to właśnie Harry Potter był moją pierwszą książką fantasy. I jestem pewna, że nie tylko moją.
Taaaak, jeśli chodzi o zasługi dla czytelnictwa to nie da się ich pani Rowling odmówić. Pamiętam, że jakiś dokumentalny o tym kiedyś był – że to fenomen, że tyle dzieci czyta, że mały czarodziej tak się przyjął…Podobają mi się twoje spostrzeżenia o tej \”instytucjonalności\” – faktycznie, nie licząc \”Sabriny, nastoletniej czarownicy\” (która zresztą w szkole czarownic pojawiała się jedynie sporadycznie, raczej przesiadywała ze śmiertelnikami), \”Harry Potter\” był właściwie pierwszy. Ale ogólnie uważa się, że popularność przyniosły książce niesamowite możliwości utożsamiania się – Harry Potter czuł się nikim i voila! Pewnego czasu ktoś inny go znalazł i \”zmusił\” do wkroczenia w tej wspaniały świat. Standardowy Gary Sue jak nie patrzeć :)Oooo, pamiętam komiksy, tęsknię nawet za nimi czasem. Zwłaszcza za Tymkiem i Mistrzem – to od nich ściągnęłam to \”ó\” wpychane w każdy rząd \”u\” XD Ale telewizyjna to była w piątek, nie w czwartek..?
W piątek, piątek. I nadal jest XD. Też tęsknie za Tymkiem, zwłaszcza, że antagonistami byli Psuj i Popsuj, a mój tata często woła: \”Ty psuju!\”.