To wszystko zaczęło się dosyć niepozornie. Pewnego dnia nagle poczułem ból w lewej, przedniej nodze. Ponieważ był to ból dokuczliwy, ale znośny, i ponieważ ja i mój kowboj byliśmy wtedy na tropie kolejnego podrzędnego rzezimieszka, postanowiłem nie zdradzać się Luke’owi z tą dolegliwością. Pamiętam, że pomyślałem sobie wtedy: Czegóż to ja nie robię dla tego mojego kowboja – czekam pod oknem saloonu, aby w razie czego pomóc mu uciec; robię zakupy, rozwiązuję węzły, przybywam na gwizdnięcie… A on tylko poklepie mnie czasem po plecach w geście uznania moich zasług. Nie to, żeby mi to przeszkadzało, ale pamiętam, że wyraziłem wtedy głośno pewną myśl:
– Czasem chciałbym wiedzieć, ile mój kowboj jest w stanie zrobić dla mnie.
Oczywiście Luke mnie nie słyszał. I dobrze, bo gdyby usłyszał kiedyś, co mamroczę pod nosem, najpierw wybałuszyłby oczy ze zdumienia, że jego koń potrafi mówić (ale z drugiej strony – umiem robić takie rzeczy, że pewnie umiejętność mowy nie zrobiłaby na nim większego wrażenia), a potem zacząłby na te moje komentarze odpowiadać.
Jednak w miarę jak posuwaliśmy się dalej, ból zyskiwał na intensywności i oto następnego dnia był tak silny, że ledwo mogłem iść. Kiedy spojrzałem w dół, odkryłem, że tuż przy kopycie moja lewa noga spuchła jak balon. Mój kowboj zaczął właśnie zbierać to, co pozostało z rozpalonego poprzedniej nocy ogniska, a ja zacząłem się poważnie martwić tym, czy uda mi się daleko zajść z opuchniętą nogą. Po raz pierwszy w życiu spotkało mnie coś takiego. Dotąd byłem niemal niezniszczalny. To ten debil, Bzik, bez przerwy przeziębiał się, bo wiecznie wpadał do wody i tylko dzięki interwencji mądrzejszych od siebie nie kończył na dnie. Ja miałem zawsze końskie zdrowie (ha, ha).
Mój kowboj założył mi na grzbiet derkę i zapiął siodło. Następnie wsiadł na mnie, chwycił za lejce i lekkim pociągnięciem rozkazał iść przed siebie. Ledwo zrobiłem dwa kroki, a już poczułem kolejną falę bólu w nodze. Niejako odruchowo podniosłem do góry głowę i mógłbym przysiąc, że mój pysk wykrzywił się w grymasie bólu. Nie uszło to uwadze mojego kowboja, zwłaszcza, że natychmiast przystanąłem.
– Coś nie tak, Jolly? – spytał, zniżając głowę.
Właśnie wtedy musiał spostrzec w jakim stanie była moja lewa noga. Mogłem zobaczyć jak jego wyraz twarzy zmienia się z neutralności w szczere zdziwienie, a nawet zauważyłem w jego rysach coś na kształt… lęku? Natychmiast ze mnie zszedł, aby zaraz przykucnąć i przyjrzeć się lepiej schorzeniu. Przez moment milczał, a jego czoło zmarszczyło się, zdradzając ślady głębokiego zamyślenia.
A potem podniósł się na równe nogi i rozejrzał dookoła. Nagle uśmiechnął się. Spojrzałem w stronę, w którą patrzył. W oddali znajdował się znak głoszący, że najbliższe miasto jest oddalone stąd o dwa kilometry.
– Ciekawe, że po zmroku nie zwraca się uwagi na takie szczegóły… – powiedziałem sam do siebie.
– Będziesz musiał wytrzymać dopóki tam nie dojdziemy i nie obejrzy cię weterynarz – oznajmił mój kowboj, klepiąc mnie po barku.
Następnie ściągnął siodło wraz z derką i położył je sobie na barku.
To były chyba najgorsze, najdłuższe dwa kilometry w moim życiu. Przez całą drogę nawiedzały mnie jakieś dziwne myśli. Obawiałem się, że z moją nogą nie da się już nic zrobić, a ponieważ nie będę użyteczny dla mojego kowboja, mój kowboj się mnie pozbędzie w ten, czy inny sposób. Może niekoniecznie pośle do fabryki kleju czy zastrzeli, ale na pewno wyśle na zieloną trawkę i spędzę resztę życia, rozmawiając ze starymi kobyłami, które dotąd prowadziły pług albo coś w tym stylu. Cóż począć, często marudzę na swoje życie, ale koniec końców jest ono bardziej ekscytujące niż praca na farmie czy w kopalni. Poza tym wiem, że… Ale o tym jeszcze wspomnę później.
Mój kowboj był mi bardzo pomocny w tej podróży. Może na starość robię się sentymentalny, ale to, że przy mnie był i że co chwilę zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze, czyniło tę mękę o niebo znośniejszą. Jednocześnie co chwila jego przyjacielski uśmiech bladł, a głos, którym mój kowboj próbował mnie uspokoić, nosił w sobie nutę niepewności. Miałem wrażenie, iż on sam obawiał się tego, co mogło wyniknąć z tej mojej małej kulawizny.
Po trwającej wieczność wędrówce nareszcie dotarliśmy na miejsce. Miasto nazywało się Black Hole Gulch, a napis pod tą nazwą głosił: „Hej, nieznajomy! To może i pipidówa, ale, jak w każdej pipidówe, za fałszywy ruch dostaniesz kulkę.” Jakoś tak zawsze, kiedy czytam coś takiego, mogę być pewien, że w saloonie mój kowboj zostanie zaczepiony przez jakiegoś nadpobudliwego i pewnego siebie gostka z rewolwerem, potem zawiąże się walka, którą Luke wygra, ale gościu, zamiast sobie odpuścić jak każdy normalny człowiek, zechcę się na nim odegrać czy coś w tym stylu. Będziemy musieli go wyprowadzić z błędu, nadrabiając nieco drogi i niwecząc jego plany, ale i tak na końcu wygramy. Naprawdę wolałem tym razem sobie darować.
Zaczęliśmy iść przez główną ulicę i rozglądać się za szyldem weterynarza albo chociaż jakąś stajnią. Wszyscy mieszkańcy się na nas gapili i to pewnie była moja wina. Musiałem wyglądać pokracznie, utykając i co chwila podnosząc głowę, w dodatku z bulwiastą w okolicach kopyta nogą. Te natrętne oczy były wszędzie, a kilku miejskich chłopaczków raczyło nas komentarzami w stylu: „Co staruszku? W kaktus się wdepło?” Czułem się idiotycznie, jakbym nosił na głowie Bzika. Co oni, konia z kulawizną nie widzieli? Słowo daję, niektórzy ludzie to istne perełki tępoty. Myślą, że są śmieszni, gdy tymczasem udowadniają po raz kolejny, że śmieszy ich byle krowi placek.
W końcu dotarliśmy do jakiejś stajni i nawet ktoś wyszedł nam naprzeciw. Był to młody, ledwie dwudziestokilkuletni mężczyzna z czupryną jasnobrązowych włosów, okrągłą twarzą i cienkimi okularami na nosie. Bylibyśmy go uznali za zwykłego stajennego (rękawy miał podwinięte, a w ręku trzymał widły), gdyby nie zaczepiona na niebieskiej koszuli gwiazda.
– Erm… jesteś szeryfem? – spytał mój kowboj, podnosząc brew.
– Zastępcą. Ale pracuję też jako stajenny – wyjaśnił nam młokos. – Jestem Artur McGee, ale mówią na mnie Artie.
– Miło mi. Lucky Luke – przedstawił się najzwyczajniej w świecie.
A nasz zastępca szeryfa/stajenny najzwyczajniej w świecie zareagował na tę nowinę jak większość ludzi, którym mój kowboj się przedstawia.
– Ten Lucky Luke?
– Tak – odpowiedział mój kowboj.
– Ten, który strzela szybciej niż jego własny cień?
– Tak, tak, to ja – westchnął, przewracając oczami.
– Ten, który…?
– Rozumiem, chłopcze, że jesteś podekscytowany – przerwał mu Luke – ale mój koń potrzebuje pomocy. Macie tu jakiegoś weterynarza?
– Ach, tak, tak – obudził się młokos. – Zaraz po niego pójdę.
No i poszedł. My tymczasem rozejrzeliśmy się po stajni. W środku znajdowało się kilka koni, ale tylko jeden zwrócił uwagę moją i mojego kowboja. Był szary, o czarnej grzywie i z niemal idealnie okrągłą, białą kropką na czole. Stał sobie w przegrodzie. Na podłodze, tuż przed nim leżała otwarta książeczka, w której lekturze ten szary koń wydawał się być pogrążony.
– Ciekawe rzeczy tam piszą? – spytałem.
Koń oderwał wzrok od książki i popatrzył na nas.
– Niespecjalnie. Ale czego się spodziewać po Arystotelesie? Ciągle tylko byt, substancja, przypadłości…
Nie pierwszy raz widziałem konia-intelektualistę (poniekąd sam się za takiego uważam), więc ten chłystek nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Westchnąłem tylko ze zniechęceniem, że będę musiał dzielić z nim stajnię. No, cóż… Przynajmniej mój kowboj dotrzyma mi towarzystwa, prawda?
Tak wtedy w swej naiwności myślałem.
Artie i weterynarz wreszcie się pojawili. Najpierw doktorek obejrzał moją nogę, a potem kazał mojemu kowbojowi przeprowadzić mnie kilka kroków. W końcu usłyszeliśmy jakie są zalecenia: solidny wypoczynek w stajni i okłady. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że grozi mi coś poważniejszego – co najmniej, że nie będę chodził. Ale widocznie jako rumak głównego bohatera mam fory u scenarzystów.
Mój kowboj wyglądał, jakby coś go nurtowało. Czyżby nie cieszył się z takiego obrotu sprawy? Mnie się podobało, że nie będę musiał się nigdzie ruszać. Tak rzadko ja i mój kowboj możemy sobie pozwolić na wakacje… Myślałem, że on też się ucieszy. W końcu ta fucha dyżurnego bohatera Dzikiego Zachodu jemu też dawała w kość. Niestety zapomniałem o jednym ważnym szczególe.
– Mógłbym pogadać z twoim przełożonym, Artie? – zapytał mój kowboj.
– Pan Brokenbee, właściciel stajni, jest obecnie na wakacjach.
– Chodziło mi o szeryfa – sprostował Luke. – Widzisz, jestem w trakcie szukania pewnego bandyty i zdaje się, że będę potrzebował waszej pomocy, nie mówiąc już o koniu zastępczym.
Poczułem jak coś mnie ściska w sercu. Bandyta… Kompletnie zapomniałem o bandycie. Czy Luke naprawdę chciał za nim ruszyć? I to na innym koniu niż ja? Chyba nie mówił poważnie. Przecież dobrze wiedział, że żaden rumak nie zastąpi mu mnie, szczególnie przy ściganiu przestępców.
– Może zanim zaprowadzę pana do szefa, panie Luke, zajmijmy się pana koniem – oświadczył Artie i otworzył wolną przegrodę tuż obok konia-intelektualisty.
Chwycił mnie za lejce i już chciał zaprowadzić do środka, ale oparłem się na tylnych kopytach i stawiłem mu opór. Dzieciak nieźle się namęczył, aby ruszyć mnie chociaż o milimetr z miejsca, ale i tak jego wysiłki spełzły na niczym. Im mocniej ciągnął, tym mocniej ja się zapierałem. Jak na konia, który właśnie okulał, miałem całkiem sporo krzepy. Aż sam się dziwiłem. Lewa noga, rzecz jasna, bolała mnie jak diabli, ale zaciągnięcie do przegrody równało się z zostawieniem mojego kowboja samego. Luke mógł jeździć na mnie i tylko na mnie. Jedynie ja wiedziałem, co robić, kiedy on był w potrzasku. Jedynie ja potrafiłem sam rozwiązać węzeł, otworzyć zamek i pokonać paru oprychów za jednym kopnięciem. Jedynie ja mogłem być koniem Lucky Luke’a! W tamtej chwili byłem gotowy przebyć z tą kulawą nogą choćby sto mil, byle tylko nie rozdzielano mnie z moim kowbojem. Między nami oboma zaś stał ten czterooki gołowąs, który próbował z całych sił zaprowadzić mnie do przegrody. Byłem świadom tego, że inne konie się na mnie gapią, ale nie obchodziło mnie to.
A potem usłyszałem gwizd. Przeciągły gwizd, który zawsze stawia mnie na nogi i każe podążać za Lukiem, gdziekolwiek jest w danej chwili. To wystarczyło, abym zamarł, a młody stajenny padł na ziemię, wciąż trzymając się oburącz moich lejc i oddychając ciężko. Luke podszedł do niego, pomógł mu wstać i odbierając od niego lejce, powiedział:
– Może lepiej wezwij tu szeryfa, a ja spróbuję zaprowadzić Jolly Jumpera do jego tymczasowego apartamentu.
Chłopak tylko przytaknął i ruszył w drogę. Mój kowboj tymczasem zaczął iść w stronę przegrody, próbując pociągnąć mnie za sobą. Ale i tym razem stawiłem opór. Odwrócił się do mnie, przewrócił oczami, a w końcu popatrzył na mnie z dezaprobatą.
– Jolly Jumper, co się z tobą dzieje? Przecież to dla twojego dobra.
– Napisz do tych idiotów z Teksasu, że nie będziesz gonił tego zbira albo mnie dosiądź, kowboju, i wyruszamy w prerię – powiedziałem, choć zdawałem sobie sprawę z tego, że ten argument do mojego kowboja nie dotrze.
– Jolly, ty masz kulawiznę – oznajmił, grożąc mi palcem. Luke. – Wiesz, co się stanie, jeśli nie odpoczniesz?
– No już daj spokój – odparłem. – Jak ty masz katar, to i tak gonimy Daltonów, Billy Kida czy komu tamci idioci pozwolą uciec z więzienia.
– To dopiero! – odezwała się jakaś kobyła. – Koń uparty jak osioł.
– Ekhm… to prywatna rozmowa. Lepiej zatkaj uszy – rzuciłem w jej stronę.
– Za przeproszeniem, czym? – odgryzła się.
– Jolly, patrz na mnie jak do ciebie mówię! – prawie krzyknął mój kowboj, a ja natychmiast zwróciłem wzrok z powrotem na niego. Luke westchnął, usiadł na pobliskim sianie i dopiero wtedy znów do mnie przemówił: – Rzecz w tym, staruszku, że jeśli ci się pogorszy, możesz okuleć na stałe. A wtedy, Jolly, będę musiał cię posłać do stajni spokojnej starości.
– Uuu, to by była dopiero kaszana – zasyczał jakiś inny koń. – Podobno mają tam kiepskie żarcie.
– Będę musiał się z tobą rozstać, Jolly – kontynuował mój kowboj, konsekwentnie olewając rżenia zgromadzonych. – A ja nie chcę się z tobą rozstawać. – Podniósł się z siana i położył rękę na moim pysku. – Ja chcę jeszcze na ciebie wsiąść, Jolly Jumper.
Normalnie powiedziałabym mu coś o samolubstwie, ale jakoś tak sposób, w jaki mój kowboj do mnie przemawiał, sprawił, że się wzruszyłem. I pewnie bym nawet uronił jedną łezkę, gdyby nie to, że gapiło się na nas stado obcych koni, które zarżałyby chórem ze śmiechu na ten widok.
– To co? Będziesz grzeczny, old boy? – spytał Luke, uśmiechając się i klepiąc mnie po podbródku.
Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, chwycił znów za lejce i zaczął iść w stronę przegrody. Tym razem jednak nie stawiałem oporu. Pozwoliłem mu się zaprowadzić, a kiedy już byliśmy w środku, ściągnął ze mnie uzdę i wraz z derką i siodłem położył ją na ziemi. Sama przegroda była dość przestronna, abym mógł się w niej położyć albo odwrócić, aby skorzystać ze żłobu. Nie ma co – ta stajnia była porządniejsza niż do tej pory myślałem.
Wtedy właśnie pojawił się Artie z wysokim, podstarzałym szeryfem. Mój kowboj poklepał mnie ostatni raz po plecach i wyszedł im naprzeciw. Uścisnął rękę szeryfa, który chwycił oburącz dłoń Luke’a i potrząsnął ją zamaszyście dwa razy.
– Jestem szeryf Darren Willowbee. Miło mi poznać człowieka, który strzela szybciej niż jego własny cień.
Uwolnił z uścisku rękę mojego kowboja, który odchrząknął i przeszedł do sedna sprawy:
– Widzi pan, szeryfie, zanim mój ognisty ogier okulał, śledziłem pewnego kojota, który uciekł z więzienia, bo strażnicy pewnie wpadli na genialny pomysł, aby wstawić go do dawnej celi Daltonów z niezakopanymi dołami. Teraz włóczę się po okolicy, szukając gościa po całym Teksasie, bo policja jest zbyt leniwa i zamiast samodzielnie się tym zająć, marnuje czas mój i mojego konia.
Dobra, może niekoniecznie użył dokładnie tych słów, ale wiem, że to właśnie myśli za każdym razem, gdy dostaje telegram o nowym uciekinierze/zadaniu od gubernatora. W zasadzie ten bandyta, którego szukaliśmy, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był po prostu kolejnym facetem, który krążył po okolicy, okradał banki, wkurzał Indian i strzelał do każdego, kto jakoś mu zawinił. Gdybyście byli na moim miejscu i przeżywali to wciąż i wciąż, również nie uważalibyście gościa za wartego zapamiętania. Zresztą, ten bandyta nie jest wcale aż taki ważny w tej historii. Dla potrzeb narracji będę go nazywać Bob Antagonista.
Mój kowboj opisał pokrótce doczesne dokonania faceta, podał jego rysopis i przedstawił wyniki swojego śledztwa.
– Wczoraj doszedłem do wniosku, że Bob Antagonista zapewne zatrzyma się w Sul-Sul Gulch, które jest milę na północ od miejsca, w którym rozbiłem obóz, ale dzisiaj rano, zaraz po odkryciu dolegliwości Jolly Jumpera odkryłem drogowskaz mówiący o tym, że wasze miasteczko jest dwa kilometry stąd.
– Nie jest zbyt lotny ten twój kowboj – usłyszałem komentarz następnej kobyły.
– O, wybacz. Nie wszyscy kowboje widzą w ciemnościach, szczególnie po kilku godzinach w siodle – odburknąłem.
– Tak czy inaczej być może Bob Antagonista się tutaj ukrywa. W razie gdyby go tu jednak nie było, będę musiał wypożyczyć od kogoś konia.
– Chętnie bym oddał panu mojego – zaczął szeryf – ale jest mi potrzebny, a poza tym nie jest zbyt szybki. Jestem jednak pewien, że ktoś panu chętnie wypożyczy swojego wierzchowca. – Zwrócił się nagle do swojego zastępcy: – Artie, Horacemu na pewno przyda się nieco ruchu.
Ku memu wielkiemu zdumieniu dotąd oderwany od rzeczywistości koń-intelektualista podniósł wzrok i z wyrazu jego pyska mogłem wywnioskować, że wieść ta wprawiła go w osłupienie. W pierwszej chwili niedowierzałem, ale to, że zastępca spojrzał na mojego sąsiada z tym samym wyrazem zdziwienia, ostatecznie przekonało mnie, iż koń-intelektualista jest właśnie tym, którego proponują Luke’owi jako mojego zastępcę.
Kiedy mój kowboj zauważył reakcję młodzika, z przyjaznym uśmiechem powiedział:
– Oczywiście, nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz. Pewnie wszyscy trzej źle byśmy się z tym czuli.
Młodzik zaśmiał się nerwowo.
– Ależ, panie Luke, to byłby zaszczyt i w ogóle… – zaczął się tłumaczyć. Po chwili spuścił wzrok, po czym popatrzył znów na mojego kowboja i kontynuował: – Widzi pan, chętnie go panu pożyczę w tej konkretnej misji, ale on bardzo dawno nie był dosiadany.
– Jak to? – Brew mojego kowboja podniosła się. – Nie jesteś czasem zastępcą szeryfa?
– Prawda, jest – wtrącił Willowbee. – Ale tutaj prawie nic się nie dzieje, więc chłopak przeważnie siedzi tutaj, zbiera łajno albo czyta swojej szkapie którąś z tych dziwacznych książek, które przyniósł ze studiów.
– To on jest jeszcze studentem? – Tym razem to moja brew się podniosła.
– Ściślej mówiąc, już absolwentem – oznajmił z uśmiechem dumy Horacy. Dostrzegłem w jego oczach rozmarzenie, kiedy dodał: – Ukończył Harvard z wyróżnieniem. Byliśmy z niego tacy dumni…
– To co robi jako stajenny? – niemal wykrzyknąłem.
– Wypełnia swoją misję jako filozof. – Teraz w głosie Horacego dało się wyczuć pewnego rodzaju pompatyczność. – Zagłębia się w świat, aby zbliżyć się do prawdy. – Odchrząknął i dodał nieco mniej wzniośle: – Tylko, idiota, wybrał jako swoją szkołę perypatetyków[1], gdy tymczasem wszyscy wiedzą, że to Platon zgłębił prawdę do samej jej istoty.
– A ty? – dopytywałem się go. – Podoba ci się takie bezczynne bytowanie.
– Mój drogi, nie ma czegoś takiego jak bezczynne bytowanie. Zawsze wykonujesz jakieś czynności.
Gdybym miał ręce, pewnie by mi teraz opadły.
– I co pan powie, panie Luke? – spytał szeryf.
Popatrzyłem znów na mojego kowboja, którego wyraz twarzy zdradzał głębokie zamyślenie. Obawiałem się najgorszego. Z jego pomysłami, wszystkiego można się było spodziewać. A ja nie chciałem oddawać go jakiemuś bumelantowi-intelektualiście.
Jednak uśmiech na jego twarzy, który pojawił się chwilę potem, świadczył o tym, że mój kowboj właśnie podjął decyzję i – niestety – nie była ona po mojej myśli.
– Niech będzie Horacy. Wydaje mi się, że w tym koniu jest więcej, niż można się spodziewać.
Pokręciłem głową. Moim zastępcą miał być koński zwolennik Platona. To nie mogło się udać. To było istne szaleństwo.
– A teraz, szeryfie – odezwał się znów mój kowboj – rozejrzę się po mieście.
– Oczywiście. Jakby co, jestem w saloonie.
Szeryf wyszedł, a mój kowboj podszedł do mnie, poklepał czubek mojej głowy i powiedział:
– Baw się grzecznie z innymi dziećmi i nie narób kłopotów. Wrócę za jakiś czas.
Po chwili już go nie było.
Oczywiście rozumiecie, że chciałem, aby Bob Antagonista był w Black Hole Gulch i aby mój kowboj raz-dwa go przymknął. Tym razem nie byłoby odjazdu w stronę zachodzącego słońca z Poor Lonesome Cowboy na ustach, ale przynajmniej mógłbym wtedy cieszyć się w spokoju rekonwalescencją. Za nic nie chciałabym, aby Luke jechał za Bobem na obcym koniu, szczególnie na byle jakim koniu.
W czasie kiedy mój kowboj szukał Boba, Artie robił mi okłady. To przynosiło sporą ulgę mojej obolałej nodze. Starałem się jak najmniej ruszać, a przy okazji rozmyślałem o zaistniałej sytuacji. Dobrze wiedziałem, że nawet jeśli Bob Antagonista był w Black Hole Gulch, rzadko się zdarzało, aby bandyta, którego śledził Luke, pozostał w jednym mieście. Właściwie dość często zdarzało nam się podążać za rzezimieszkami przez prerię, pustynię albo góry i załatwiać ich dopiero w innym mieście, czy osadzie. Tak czy inaczej – perspektywa ta była bardzo prawdopodobna i to napawało mnie smutkiem.
– Coś nie tak, przyjacielu? – pytanie Horacego wyrwało mnie z rozmyślań. – Wyglądasz na zmartwionego.
Zwróciłem głowę w jego stronę.
– Nie obraź się, Horacy, ale nie sądzę, abyś był odpowiednim koniem dla mojego kowboja.
– O czyżby? – zapytał, ale ku memu wielkiemu zdumieniu nie usłyszałem w jego głosie oburzenia. – Wbrew pozorom całkiem niezły ze mnie rumak. Po dziesięciu metrach nie dostaję zadyszki.
– A umiesz otwierać zamki albo rozwiązywać węzły?
– Nie, ale mam kilka ukrytych talentów. Myślisz, że Artie nie wpakowuje się w kłopoty?
Ta rekomendacja nie brzmiała dość pocieszająco, choć wiedziałem, że Horacy ma dobre chęci.
Nigdy nie znosiłem, kiedy Luke dosiadał innego konia niż mnie. Czułem się wtedy taki jakiś zdradzony, chociaż wcześniej marudziłem, że jeździ na mnie zbyt często. Po prostu byliśmy duetem, którego się nie rozdziela. Oczywiście czasem to było nieuniknione. Jak wtedy, kiedy ukradł mnie doktor Daxey i mój kowboj musiał ruszyć za nim na pijanym koniu szeryfa[2] albo kiedy nie byłem pewien, którym oknem wyjdzie mój kowboj, więc ustawiłem po koledze pod każdym[3]. I wyglądało na to, że i tym razem będę musiał oddać Luke’a innemu koniowi. Mój kowboj potrzebował środka transportu. Ja – z wiadomych przyczyn – nie mogłem pełnić tej funkcji. To jednak nie zmieniało faktu, że decyzja ta przychodziła mi z trudem.
Ale spokojnie – myślałem sobie. Jeszcze za wcześnie na podejmowanie decyzji. Musiałem poczekać na dalszy rozwój wydarzeń.
Otóż i jakieś półtorej godziny później pojawił się mój kowboj. Artie, który właśnie przekładał widłami siano z jednego miejsca na drugie, przerwał pracę i przywitał go szerokim uśmiechem.
– I jak poszło, panie Luke?
– Ani śladu Boba Antagonisty – odparł ze zrezygnowaniem mój kowboj. – Przeszukałem całe miasto kilka razy, ale wygląda na to, że jednak zawitał zeszłej nocy w Sul-Sul Gulch albo ukrywa się gdzieś na prerii. Będę musiał dosiąść twojego konia.
– Zaraz go przygotuję – oznajmił Artie.
A więc stało się. Mój kowboj musiał wyruszyć w drogę i to nie na mnie. Osiodłanie Horacego zajęło Artiemu jakieś pół minuty, ale zanim mój kowboj wskoczył na koń; zanim w ogóle wyprowadził Horacego z przegrody, poprosił młodzika na stronę. Ja tymczasem postanowiłem pouczyć mojego zastępcę o tym, co ma robić.
– Posłuchaj mnie, młody, bo to bardzo ważne. Sukcesy mojego kowboja zależą zwykle od trzech czynników: jego sprytu, jego kolta i jego konia, czyli mnie, a teraz ciebie…
Rzecz w tym, że kiedy ja pouczałem Horacego jak ma postępować z moim kowbojem, mój kowboj pouczał Artiego jak ma postępować ze mną.
– Jolly zazwyczaj jest spokojny, ale potrafi otwierać zamki i rozwiązywać węzły pyskiem, więc na niego uważaj…
– Kiedy mój kowboj wchodzi do salonu, masz stać przy oknie i czekać aż z niego wyskoczy…
– Teraz nie może, co prawda, biegać, ale jeśli mu się polepszy i jeśli ci ucieknie, nie próbuj złapać go na lasso, tylko zagwiżdż. Myślę, że to mu wystarczy…
– Kiedy każe ci pędzić, bo gonicie kogoś albo ten ktoś goni was, pędzisz jak szalony…
– Jeśli sam zagwiżdże, to do niego idź. Od razu pokaże ci, czego chce…
– Kiedy ktoś chce go zaatakować od tyłu, a on jest zbyt zajęty, aby zareagować, eliminujesz zagrożenie kopytami…
– Wiem, że to brzmi głupio i pewnie sam bym się z tego śmiał, gdybym nie wiedział lepiej, ale od czasu do czasu zagraj z nim w szachy…
– Bądź zawsze w gotowości. Mój kowboj ma tu wrócić cały i zdrowy.
– Rozumiem – odparł Horacy. – Coś jeszcze?
Chyba go przestraszyłem, bo przełknął ślinę. Pewnie powinienem dodać mu otuchy, ale raz, że miałem wtedy większe rzeczy na głowie (jak na przykład martwienie się o mojego kowboja), a dwa, że Luke chwycił lejce Horacego i – widząc zapewne jego zdenerwowanie – poklepał go po plecach mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Zanim wyprowadził go na zewnątrz, odwrócił się jeszcze raz w moją stronę i posłał mi lekki uśmiech, jakby to samo chciał powiedzieć mnie. Przez drzwi stajni widziałem jak dosiada Horacego i rusza w siną dal, zostawiając mnie samego.
Przez pierwsze dwie godziny od wyjazdu mojego kowboja nic się nie działo (poza, oczywiście, tym, że martwiłem się czy mój kowboj do mnie wróci). Patrzyłem jak Artie krząta się po stajni, rozrzucając siano, czyszcząc podłogę i doglądając koni. Gdzieś tak popołudniu, kiedy wyglądało na to, że na razie nie ma już nic więcej do roboty, chłopak usiadł, oparł się o drzwiczki przegrody, którą jeszcze niedawno zajmował jego „dzielny rumak” i podniósł leżącą tam książeczkę, którą czytał wcześniej Horacy. Nie zagłębił się jednak w lekturze tylko obejrzał z obu stron, a nawet przekartkował, aby po chwili prychnąć śmiechem i powiedzieć (do dziś nie wiem, czy do siebie, czy do rezydentów stajni):
– No, no, Horacy robi postępy. Tym razem nie wygryzł żadnej kartki. Swoją drogą, po co czyta Arystotelesa, skoro go nie znosi?
Wzruszył ramionami i włożył książeczkę do tylnej kieszeni spodni. A potem jego wzrok skierował się na mnie. Artie nagle posmutniał, podniósł się na równe nogi i podszedł do mojej przegrody. Następnie podparł podbródek i popatrzył na mnie jakbym był jakąś ciekawostką przyrodniczą.
– Ty, koń Lucky Luke’a, umiesz grać w szachy, rozwiązywać węzły i otwierać zamki.
– Tak, tak, wiem – powiedziałem. – Tyle razy już wspomnieliśmy o tym w tej historii, że czytelnicy pewnie zaraz porzucą tego fanfika.
– Horacy umie czytać, rozwiązuje zadania logiczne, dobiera mi ubranie i sam nie wiem, co jeszcze robi.
A więc to były te słynne „ukryte talenty” Horacego… Mój kowboj był zgubiony.
– Ty jesteś biały, on szary. Ty należysz do jednego z najsłynniejszych rewolwerowców na Dzikim Zachodzie, a on do zwykłego zastępcy szeryfa. A mimo to…
Myślałem, że zmierza w stronę: „A mimo to, mój koń służy teraz Lucky Luke’owi.”, co byłoby w sumie dość żałosne i w pewnym sensie byłby to też chwyt poniżej pasa dla mnie, który musiał tu tkwić. To, co usłyszałem, wprawiło mnie w lekkie zdziwienie, a nawet zmusiło do tego, abym zamienił się w słuch.
– A mimo to macie ze sobą przynajmniej jedną rzecz wspólną.
– Zakład o podkowę, że to znowu będzie koniowatość? – odparł brązowy koń, bezczelnie odwracając moją uwagę od Artiego.
– Obaj posiadacie koniowatość – oznajmił młodzik.
– Wygrałem! – zawołała triumfalnie szkapa. – Teraz będzie pewnie o kocie.
Chciałem zapytać co za „koniowatość” i o co chodzi z tym kotem, ale nie mogłem, bo Artie ciągnął dalej:
– Kiedyś ludzie pytali, po co są koty, i większość z nich odpowiadała, że koty istnieją po to, aby łapać myszy. Idąc tym tropem można by przypuszczać, że konie istnieją po to, aby wozić ludzi i ciągnąć pług. – Oddalił się o dwa kroki i usiadł znów na ziemi, aby kontynuować swój wywód: – Ale w takim razie, co z dzikimi końmi? Czy działają wbrew swej naturze? A skoro koty istnieją po to, aby łapać myszy, to po co istnieją myszy? Jeśli spojrzeć na to zagadnienie z biblijnego punktu widzenia, to w Księdze Rodzaju nie ma nic o powinnościach koni i kotów. Jasne, wspomina się tam, że człowiek ma sobie czynić ziemie poddaną, ale przecież najpierw została stworzona natura, dopiero potem Bóg pomyślał o stworzeniu człowieka. Tak więc wszystkie zwierzęta w Raju, tuż przed i prawdopodobnie również po szóstym dniu, istniały tak po prostu, aby być dziełem bożym. Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę teorię ewolucji Darwina, to ona również nie wyjaśnia po co istnieją zwierzęta. Co najwyżej wyjaśnia istnienie poszczególne części ich ciała. Aczkolwiek…
Nagle podniósł się na równe nogi i zaczął chodzić z kąta w kąt.
– Aczkolwiek w zasadzie Darwin twierdzi, że głównym celem wszystkich istot żywych, łącznie z roślinami, jest samo istnienie. No dobra, może nie tyle istnienie, co przetrwanie. I to nie tylko przetrwanie jednostki, ale również całego gatunku. Procesy ewolucyjne zaś służą wypracowaniu pewnych zachowań i dziedziczeniu pewnych cech. Darwin twierdzi, że zwierzęta i rośliny mają podświadomą potrzebę rozmnażania się dla zachowania gatunku. Czy więc w takim razie nie mają poczucia indywidualności?
Muszę przyznać, że bardzo interesowałem się tym, co ten młody mówił, mimo że nie wiedziałem, kim był Darwin. Właściwie to wciąż miałem nadzieję, że w końcu dowiem się, o co chodzi z tą koniowatością.
Nagle zatrzymał się i spojrzał znów w moją stronę, sprawiając, że poczułem się nieswojo. To, że chwilę potem podszedł do mnie, tylko zwiększyło moje zdenerwowanie.
– Dawno temu ludzie nauczyli się oswajać zwierzęta – kontynuował, oparłszy się o drzwiczki mojej przegrody. – Zaczęli hodować psy, koty, bydło, drób… No i konie. Piękne, majestatyczne, a przy tym wytrzymałe konie…
Spojrzał w dół i zaśmiał się pod nosem.
– Oswajanie to naprawdę dziwna rzecz – odparł, znów podnosząc wzrok, ale przez chwilę nie patrzył na mnie, tylko na sąsiednią przegrodę. – Człowiek myśli o oswojonym przez siebie zwierzęciu: „mój pies”, „moja krowa”, „mój koń”… – Ostatnie słowa wypowiedział szeptem, po czym popatrzył wreszcie na mnie i ciągnął dalej: – Ale bardzo często nie tyle traktuje je jak swoją własność, ale jak towarzysza. A ten pies, krowa czy koń potrafi odróżnić swojego człowieka od tysięcy innych ludzi; dzieli napotkanych przechodniów na swoich i obcych; reaguje na nadane mu imię…
Zrobił dwa kroki w tył i znów powrócił do spaceru po stajni.
– Również w stadach, wśród dzikiej przyrody, poszczególne osobniki rozróżniają się. Członkowie stada zawsze podążają za tym, którego postrzegają jako swojego przewodnika, którego wybrali i który wyróżnia się od reszty siłą woli czy pewnymi cechami fizjologicznymi.
Stanął, aby zaraz potem opaść na pobliskie siano z lekkim westchnieniem, jakby właśnie wykonał jakąś ciężką pracę. Wpatrując się w podłoże, cicho, bardziej do siebie, niż do nas, przemówił po raz kolejny:
– Tak więc wychodzi na to, że tak – zwierzęta mają poczucie indywidualności.
W tym momencie pojawił się w drzwiach szeryf Willowbee.
– No, młody, teraz będziesz mógł wygłosić te swoje tyrady komuś, kto będzie cię słuchał. Chodź, popilnujesz aresztu.
Artie natychmiast wstał, ale zanim wyszedł z szeryfem, otworzył jeszcze przegrodę swojego konia. Schylił się, pogrzebał trochę w sianie, a po chwili – ku mojemu wielkiemu zdumieniu – wyciągnął pasek z doczepionym doń koltem. Dopiero, kiedy się uzbroił, ruszył za swoim przełożonym pełnić obowiązki zastępcy szeryfa. Prawdę mówiąc nie wyglądał już jak stajenny. Wyglądał bardziej… męsko.
Wychodząc zostawił mnie jednak z niezłym mętlikiem w głowie. Nadal nie wiedziałem o co chodzi z tą koniowatością. Próbowałem się tego dowiedzieć od innych koni w stajni. Bądź co bądź, wydawały się wiedzieć, o czym mówił Artie, bo słyszeli to tysiące razy. Wszystkie jednak powtarzali jedno: „Nie wiem. Zapytaj Horacego jak wróci. On jeden wie zawsze, o czym ten dzieciak mówi.” Tak więc wyglądało na to, że będę musiał poczekać nie tylko na mojego kowboja, ale również na mojego tymczasowego zastępcę.
Przez kolejne dni, które spędziłem na oczekiwaniu na mojego kowboja i na Horacego, przeminęły mi pod znakiem dziwnej mieszanki monotonii, melancholii, niecierpliwości, niepewności, zmartwienia i zwyczajnej tęsknoty. Artie bardzo dobrze się mną opiekował, nie powiem. Opuchlizna z każdym dniem robiła się coraz mniejsza, a ból w nodze również stawał się bardziej znośny, aż w końcu wydawało się, że moja noga była już całkiem wyleczona. A że miałem już powoli dość tego siedzenia w jednym miejscu, tym bardziej wyczekiwałem dnia, w którym mój kowboj powróci i na mnie wsiądzie.
Konie w stajni były odbierane przez swoich właścicieli, a pod koniec dnia odprowadzane do niej z powrotem. Za każdym razem, kiedy słyszałem tętent kopyt, miałem wrażenie, że zaraz pojawi się mój kowboj wraz z Horacym, toteż kiedy okazywało się, że to jednak ktoś inny, upadałem nieco na duchu. Tęskniłem za Lukiem. Za naszymi wspólnymi wędrówkami w stronę zachodzącego słońca. Za otwartą przestrzenią. I obawiałem się, że wkrótce usłyszę o tym, że jednak tym razem zginął. W końcu kilka razy już robił mi takie numery. Udawał, że nie żyje, ja się wypłakiwałem, a on po chwili ożywał i kpił sobie z mojej rozpaczy. Miałem nadzieję, że i tym razem jego szczęście go ochroni.
Odniosłem wrażenie, że Artie również. To było właściwe zrozumiałe. Kiedy ja martwiłem się o jeźdźca, on martwił się o konia. Swoją drogą, Artie i Horacy wyglądali na równych gości. Szkoda by było, gdyby Horacy nie wrócił.
Lecz po niemal tygodniu nasza wspólna męka się wreszcie zakończyła. Mój kowboj wkroczył do miasta na Horacym, ciągnąc za sobą skrępowanego Boba Antagonistę. Przez dłuższy czas nie widziałem ich, a jedynie słyszałem zamieszanie na zewnątrz. Ludzie na ulicy wołali i szeptali między sobą: „Lucky Luke! Lucky Luke wrócił!” Pierwszą reakcją moją i Artiego było ożywienie, a potem młody wybiegł na dwór, aby sprawdzić czy to prawda. Po chwili powrócił prawie że w podskokach i natychmiast podbiegł do mnie.
– Są, Jolly Jumper! – wykrzyknął, a potem zbliżył się bardziej w moją stronę i dodał nieco spokojniej: – Lucky Luke powiedział, że tylko odstawi Boba Antagonistę do więzienia i zaraz tu przyjdą.
Cieszyłem się bardzo z takiego obrotu sprawy. Po niespełna tygodniu od rozstania, miałem zobaczyć znów mojego kowboja. Cały aż się gotowałem, taki byłem podniecony na jego przyjście. Minuty dłużyły się niemiłosiernie, ale w końcu wkroczył do stajni prowadząc za lejce Horacego. Artie natychmiast rzucił się swojemu koniowi na szyję, a pysk Horacego od razu rozpromienił się w radości. Po chwili Artie przerwał uścisk i zwrócił się do mojego kowboja:
– No i jak się spisał?
– Bardzo dobrze. Masz wspaniałego wierzchowca, Artie.
Denerwowało mnie, że tak długo muszę czekać na to, aby mój kowboj raczył na mnie spojrzeć, ale w końcu jego wzrok powędrował z filozoficznego duetu w moją stronę. Od razu na jego twarzy zajaśniał uśmiech. Luke podszedł do mnie, a ja skorzystałem z okazji i polizałem go po policzku. Zareagował śmiechem. Wciąż chichocząc, zrobił krok w tył i poklepał mnie przyjacielsko po pysku.
– No, już, już, staruszku. Też za tobą tęskniłem. – Po czym zwrócił się do Artiego, który właśnie otworzył przegrodę Horacego: – A jak tam z Jolly Jumperem? Dawał ci w kość?
– Nie, był całkiem spokojny – oświadczył młodzieniec, wprowadzając swojego konia do jego przegrody. – No, Horacy, teraz sobie odpoczniesz – mówił do niego.
Mój kowboj popatrzył w dół, aby przyjrzeć się mojej nodze. Po chwili na jego twarzy zajaśniał kolejny uśmiech.
– No, no – odezwał się znów i spojrzał mi w oczy. – Wygląda na to, że ci się polepszyło, old boy.
– Weterynarz też tak twierdzi, panie Luke – odrzekł Artie, ściągając Horacemu uzdę.
Pomyślałem, że to dobry pomysł, aby zaproponować mojemu kowbojowi przejażdżkę. Wziąłem w zęby kawałek zawieszonej na belce derki i pociągnąłem ją bliżej do Luke’a wraz ze spoczywającym na niej siodłem. Uśmiech natychmiast zniknął z twarzy mojego kowboja. Luke spojrzał na mnie tymi smutnymi oczami, a potem znów się uśmiechnął, ale tym razem słabo, jakby się do niego zmuszał. Zacząłem mieć złe przeczucia.
– Wolę nie ryzykować, Jolly – odparł. – Kto wie czy ci to czasem nie zaszkodzi.
– Kowboju, za kogo ty mnie masz? Za rumaka, czy kucyka? – spytałem, nie bez irytacji.
– Weź, daj mu spokój – wtrącił się Horacy. – Jeździł konno przez tydzień. Pewnie ma odciski na siedzeniu.
Ten argument postawił mnie do pionu. Nie pomyślałem o tym wcześniej. Właściwie to myślałem tylko o sobie. Dobra, ciągle myślę o sobie, ale zwykle potrafię się przemóc i pomyśleć też o moim kowboju. Rodzice zawsze mi mówili, że człowiek to nie zabawka, a opieka nad nim to duża odpowiedzialność.
Mój kowboj przeciągnął się i ziewnął. Dopiero teraz zauważyłem, że wyglądał na bardziej zmęczonego niż zwykle i chyba nawet miał lekko podkrążone oczy (chociaż teraz myślę, że to akurat była wina oświetlenia).
– Zajmę pokój w hotelu i się na chwilkę zdrzemnę – wyjawił swój zamiar. – Pewnie jeszcze potem wpadnę, Jolly, więc się nie martw.
Poklepał mnie ostatni raz po pysku i wyszedł.
– Hej, Artie! – usłyszeliśmy z ulicy i po chwili w drzwiach stanął szeryf. – Popilnuj trochę aresztu. Nasz nowy więzień pewnie nie może się doczekać wykładu o wewnętrznym dążeniu wszystkich istot do dobra.
– Tak jest, szefie. Już idę. – Artie aż zasalutował, a szeryf odwrócił się i oddalił.
Artie wziął swoją broń i natychmiast wybiegł na ulicę. Byliśmy tylko ja i Horacy.
– Czy tu naprawdę nie ma innych stajennych? – spytałem. – Przecież mogliby nas ukraść.
– Nie, kiedy ja tu jestem – odparł Horacy. – Każdy koniokrad dostaje ode mnie Diogenesem Laerthiosem[4]. – Wskazał mi głową grubą książkę, leżącą tuż pod jego siodłem.
– A właśnie – zacząłem, aby podjąć wątek koniowatości. – Mam do ciebie jedno pytanie…
– Ja do ciebie też, ale jestem wykończony, więc pogadamy potem, dobra?
– Erm… Ale ja…
Zanim cokolwiek zdążyłem odpowiedzieć, mój towarzysz ziewnął i ułożył się wygodnie na sianie. A ja zostałem sam, skazany na nudę.
Kiedy Horacy znów ziewnął, oznajmiając swoje przebudzenie, za oknem słońce chyliło się ku zachodowi, pozostawiając za sobą czerwone niebo. Mimo tak późnej pory, wciąż byliśmy jedynymi końmi w stajni. Horacy podniósł się na równe nogi i wciąż zaspanym wzrokiem spojrzał w moją stronę.
– Słucham – odezwał się. – Chciałeś o coś zapytać.
Gdybym musiał czekać dłużej, pewnie bym sobie odpuścił, ale teraz nareszcie mogłem przejść do nurtującej mnie kwestii. Postanowiłem nie przedłużać i nie bawić się w uprzejmości. Zwyczajnie walnąłem prosto z mostu:
– Co to jest koniowatość?
– Idea konia – odpowiedział jakby nigdy nic Horacy.
Nie za bardzo rozumiałem. Odpowiedź, choć krótka i zwięzła, wydawała mi się nie zawierać w sobie zbyt wiele informacji.
– Czyli? – dopytywałem się.
– To co czyni konia koniem.
Mój wyraz pyska musiał zdradzić mu, że nadal nic nie rozumiem, bo Horacy westchnął i przeszedł do bardziej szczegółowych wyjaśnień:
– Widzisz, Platon twierdził, że nasz świat jest mętnym odbiciem świata idei. Mógłbym się zagłębić w metafizykę[5], ale oszczędzę ci tego, bo twój mózg pewnie by eksplodował od nadmiaru abstrakcji. To, co musisz wiedzieć, to to, że świat idei zamieszkują byty, które stanowią istotę bytów występujących tutaj. Poniekąd gdzieś tam, w tym świecie idei, bryka sobie idea konia, czyli koniowatość. Koniowatość jest więc tym czymś, co sprawia, że koń jest koniem, i to nie jakimś konkretnym koniem, tylko po prostu koniem.
Zamyśliłem się na chwilę. Przypomniałem sobie jaki byłem, kiedy poznałem Luke’a. Wolny, nie oswojony, nie zaprzątający sobie głowy tym, pod którym oknem saloonu powinienem się ustawić, nie potrafiący samemu się uwolnić ani galopować podczas snu. Mój kowboj często powtarzał, że jestem wyjątkowy, a teraz poważnie zastanawiałem się, czy czasem nie aż nazbyt wyjątkowy.
– Tak sobie myślę… – zacząłem. – Ja już nie przypominam zwyczajnego konia. To znaczy: z wyglądu pewnie tak, ale pod względem umiejętności to nie bardzo. Nie jestem jak konie dzikie ani jak te oswojone. Czy w związku z tym, co powiedziałeś – zwróciłem się twarzą w stronę mojego rozmówcy – utraciłem swoją koniowatość?
– Tak to jest, kiedy się nie słucha ze zrozumieniem – westchnął z rezygnacją Horacy i przeszedł do dalszych tłumaczeń: – To w taki sposób nie działa. Nie ma czegoś takiego jak „zatracenie koniowatości”. Możesz nabywać nowe przypadłości, ale to, że jesteś koniem, pozostaje niezmienne. Koniowatość istnieje niezależnie od cech poszczególnych koni, tak samo jak idee innych bytów istnieją mimo różnic między indywidualnymi przedmiotami. Weźmy na przykład naszych dwóch kowboi. Możesz wyliczyć zachodzące między nimi różnice, ale te różnice nie zmieniają faktu, że obaj są ludźmi. Teraz już rozumiesz?
Przypomniałem sobie wszystkie napotkane w swoim życiu konie – rumaki cyrkowe, które umiały robić różne sztuczki; lubiącego mocne trunki konia szeryfa, którym musiał jechać mój kowboj, kiedy zostałem mu ukradziony; wierzchowca łowcy głów Eliota Belta, Wanted, który nie chciał współpracować, dopóki nie daliśmy mu jakiejś łapówki[6]; należącego do trumniarza Bonesa czarnego konia, który składał mi kondolencje, kiedy myślałem, że mój kowboj nie żyje[7]; oraz wszystkie te szkapy, które towarzyszyły spotykanym przeze mnie i mojego kowboja ludziom. Czasem podobne do swoi właścicieli, czasem trochę się od nich różniące, ale zawsze w pewnym sensie ukształtowane przez swój styl życia.
– Tak – odrzekłem z lekkim uśmiechem. – Rozumiem.
– No to skoro odpowiedziałem już na twoje pytanie, ty musisz odpowiedzieć mi na moje.
Obawiałem się tego, co to może być za pytanie, ale odniosłem wrażenie, że jestem to winien Horacemu. Miałem tylko nadzieję, że nie będę musiał poruszać jakiegoś bardzo kłopotliwego tematu.
– Pytaj – powiedziałem i czekałem na to, co miało wkrótce nadejść.
– Kiedy towarzyszyłem Lucky Luke’owi, zastanawiałem się nad znaczeniem terminu „samotny kowboj”. Możesz mi je wyjaśnić?
– A co tu wyjaśniać? „Samotny” znaczy „samotny”, i już.
– No, tak, ale semantycznie rzecz biorąc „samotny” ma kilka znaczeń. Przeanalizowałem je wszystkie i nadal nie jestem pewien, które z nich pasuje do twojego kowboja. No bo popatrz: Lucky Luke nie żyje z dala od ludzi, jak średniowieczny pustelnik. Wręcz przeciwnie: podróżuje po Zachodzie, zatrzymuje się w miastach, startuje w rodeach, przyjmuje zlecenia od rządu, i za każdym razem, kiedy widzi ludzi w potrzebie, decyduje się im pomóc.
Trudno się było z tym nie zgodzić. Mój kowboj miał syndrom chronicznego bohatera i po prostu musiał wplątywać się w nie swoje sprawy. Była to jedna z bardziej uciążliwych cech przebywania z nim.
– „Samotny” oznacza również uczucie odosobnienia, braku kontaktu z drugim człowiekiem czy jakiegokolwiek innego przyjaznego towarzystwa. Biorąc pod uwagę, że zawsze podróżuje razem z tobą, muszę odrzucić, i tę definicję.
Poczułem nagły przypływ wściekłości na mojego kowboja. Nie wiem czemu akurat wtedy, ale z jakiegoś powodu przypomniałem sobie wszystkie te razy, kiedy zajmował się wdowami i sierotami, brał się za wyznaczanie sprawiedliwości i ruszał w pogoń za zbiegłymi bandytami, a przy tym ciągle zapominał o mnie.
– Czasami mam wrażenie, że go nie obchodzę; że jestem dla niego tylko pomocnikiem. – Sam nie wiem, dlaczego nagle zacząłem się zwierzać Horacemu, ale widocznie potrzebowałem to w końcu z siebie wyrzucić. – Nie towarzyszem, który się co chwilę poświęca, bo jego kowboj musi pochylić się nad każdym biedakiem jak jakiś święty czy rycerz w lśniącej zbroi. Nawet kiedy dostałem kulawizny, po prostu odstawił mnie do stajni i wyruszył na poszukiwanie Boba Antagonisty, nie myśląc wcale o tym, że będę się o niego martwił, a już tym bardziej, że poczuję się dotknięty, jeśli wyruszy na obcym koniu. Bez urazy, Horacy – od razu dodałem.
– Nie, spoko. – Uśmiechnął się pojednawczo.
– Mój kowboj jest „samotnym kowbojem”, bo nigdy nie założy rodziny. Nie dlatego, że nie interesuje się kobietami, ale po prostu dlatego, że jego styl życia mu na to nie pozwala. On jest ciągle w ruchu. Ciągle coś robi. Ciągle kogoś goni. Ale on lubi takie życie i dlatego nie zamierza się ustatkować. Właśnie to, przynajmniej w tym konkretnym przypadku, znaczy termin „samotny kowboj”.
Wziąłem głęboki oddech i milczałem przez chwilę, aby pozbierać myśli. Następnie odwróciłem głowę w stronę Horacego i ciągnąłem dalej:
– Problem polega na tym, że ja podróżuję razem z nim, a więc nawet jeśli będę chciał się kiedyś ustatkować, nie będę w stanie, bo on mi na to nie pozwoli. Właściwie to spotykałem wiele klaczy, które mi się podobały, ale byłem zmuszony je opuścić, bo mój kowboj postanowił mnie osiodłać i wyruszyć w dalszą drogę, znów myśląc przede wszystkim o sobie i innych, ale nie o mnie. Po prostu taki z tego mojego kowboja dobry kumpel.
– No to następnym razem daj mu do zrozumienia, że chcesz zostać i zawrzeć bliższą znajomość z jakąś samicą. Wydaje mi się, że nie jest aż tak samolubny jak ci się wydaje i że zrozumie. Zresztą, gdybyś miał do wyboru pozostać z jakąś klaczą i ruszyć w dalszą drogę z Lucky Luke’iem, zapewne i tak miałbyś spory problem, nawet jeśli on nie miałby nic przeciwko.
– Dlaczego niby tak sądzisz? A może jednak nie wahałabym się wcale.
– Bo przez cały czas mówisz o nim „mój kowboj” – oznajmił Horacy, wprawiając mnie w osłupieniem.
Oswajanie to naprawdę dziwna rzecz. Człowiek myśli o oswojonym przez siebie zwierzęciu: „mój pies”, „moja krowa”, „mój koń”… Ale bardzo często nie tyle traktuje je jak swoją własność, ale jak towarzysza… W zasadzie nigdy się nie zastawiałem, dlaczego zawsze tak go nazywam. Czy to dlatego, że on mnie oswoił?
Gdy po pół minuty nic nie odpowiedziałem, Horacy ciągnął dalej:
– Poza tym wskazówki, które mi przekazałeś, przemawiają za tym, że raczej przez cały czas od rozłąki obawiałbyś się o jego zdrowie i życie. Masz przeświadczenie, że bez ciebie twój kowboj ma zmniejszone szanse na przeżycie.
– No bo tak jest – odparłem.
– Myślę też, że gdyby choć raz zignorował kogoś w potrzebie i gdyby potem wynikło z tego coś złego, być może nie uznałbyś go za godnego siebie jeźdźca.
Trochę drażniło mnie to przeświadczenie Horacego, że zna mnie od podszewki, ale nic nie powiedziałem. Złość na mojego kowboja trochę zelżała, ale mimo wszystko wciąż miałem mętlik w głowie. Myślałem na przemian o tym, co powiedział mi Horacy; o tym, co mówił w swoim małym wykładzie Artie, a także o tym, co się ostatnio wydarzyło – że Luke odłożył na bok poszukiwania Boba Antagonisty i najpierw znalazł mi jakąś stajnię, w której mógłbym wyleczyć kulawiznę (a to już o czymś świadczyło). Już sam nie wiedziałem, co czuć do mojego kowboja – złość czy wdzięczność.
Zapadł zmrok, a ja i Horacy już się do siebie nie odzywaliśmy. Nagle do stajni wbiegł zaaferowany Artie. Natychmiast otworzył drzwi mojej przegrody i zaczął zakładać mi siodło, co zaskoczyło zarówno mnie jak Horacego. Po chwili Artie spojrzał mi w oczy i, zapinając siodło, wyjaśnił:
– Lucky Luke bije się z kilkoma facetami w saloonie i kazał mi cię zaprowadzić pod okno.
– I co, Jolly? – odezwał się do mnie Horacy. – Pojedziesz tam?
Mimo wcześniejszych rozmyślań jedyne o czym teraz myślałem to to, że mój kowboj potrzebuje teraz mojej asysty. Odpowiedź w zasadzie była tylko jedna.
– Wiesz jak to jest z kowbojami. Ciągle wpakowują się w kłopoty.
Kiedy tylko Artie skończył zakładać mi uzdę wybiegłem na zewnątrz, a on za mną. Chyba bał się, że ucieknę, ale kiedy tylko zauważył, że kieruję się w stronę saloonu, uspokoił się i powrócił do stajni. Skąd wiedziałem, że to saloon, skoro było ciemno? One wszystkie wyglądają tak samo, szczególnie z daleka – palące się światła, odgłosy muzyki, kilka przywiązanych do poręczy koni, pijących z poidła, które zapewne niebawem zapełni się jakimś poobijanym kowbojem. Ale dziwne – spodziewałem się, że z budynku będą dochodzić jakieś wrzaski wskazujące na mającą tam miejsce drakę, a okna będą już powybijane. Na razie wydawało się, że w saloonie jest spokojnie.
Podszedłem bliżej i zajrzałem do środka przez okno. Kilku facetów przy pobliskim stole grało w pokera (a każdy z nich miał cztery asy… to już się robiło nudne), kilku innych stało przy barze i piło różne ciecze. Pianista grał, tancerki tańczyły, ale nikt się nie bił. Mój kowboj zaś stał przy ladzie, rozmawiał z barmanem i popijał co jakiś czas oranżadę. Stąd wniosek, że albo bijatyki w Black Hole Gulch były bardzo łagodnie, albo Artie zbłądził w swej misji poszukiwania prawdy i mnie okłamał. A ja biegłem tam prawie łeb na szyję, bo myślałem, że mój kowboj mnie potrzebuje. Ostatnio wszyscy bawili się moimi uczuciami…
Już miałem sobie iść, kiedy nagle Luke popatrzył w moją stronę i natychmiast znieruchomiał na mój widok. Zaraz jednak odzyskał panowanie nad sobą, powiedział coś do barmana i zdecydowanym, zdradzającym wściekłość krokiem, wyszedł mi na spotkanie. Stanął tuż przede mną, chwycił moje lejce i zaczął kierować się w stronę stajni. Ja jednak stawiłem mu opór. Zatrzymał się i spojrzał na mnie.
– Jolly, wracaj do stajni. Musisz odpoczywać – powiedział stanowczo jak do małego dziecka.
– Może nie zauważyłeś, kowboju, ale jestem już zdrowy.
– Pewnie myślisz, że skoro opuchlizna zeszła, możemy już przejść do naszej codziennej rutyny, ale tak nie jest. Natychmiast wracaj. Nie chcę, aby coś ci się stało.
– Przyszedłem tutaj, bo mi powiedziano, że się bijesz, więc przyszedłem ci pomóc. – Zbliżyłem pysk do jego twarzy. – Czy ci się to podoba, czy nie, zamierzam stać pod tym oknem i wykonać moją robotę.
Przez moment milczał, ale potem zrobił krok w tył i z uśmiechem na twarzy poklepał mnie w podbródek.
– Nic się nie dzieje, możesz wracać. A jak nie dasz się zaprowadzić po dobroci, to złapię cię na lasso.
– Akurat! Tak się składa, kowboju, że lasso mam ja, przy siodle. Zresztą jak sobie chcesz. – Odwróciłem się do niego tyłem, w stronę przeciwną od stajni. – Mam już ciebie serdecznie dość.
Żeby jeszcze podkreślić, że jestem na niego obrażony, zrzuciłem z grzbietu siodło (na szczęście dla mnie Artie za bardzo się spieszył, żeby założyć je porządnie) i podniosłem do góry głowę. Zacząłem iść przed siebie, w stronę bezkresnej prerii, z mocnym postanowieniem nie spoglądania na mojego kowboja.
– Ej, no, Jolly, znów się będziesz dąsał? – powiedział za mną.
Słyszałem jak rusza z miejsca i podąża za mną. Wyobrażałem sobie, że na jego twarzy pojawia się w tej chwili głupkowaty, nerwowy uśmieszek. Jednak szedłem dalej, nie spoglądając w tył. A on nadal podążał za mną.
– Jolly! Jolly! – wołał. – Nie zachowuj się jak rozkapryszony dzieciak!
Mogłem wyczuć w jego głosie nutkę irytacji, ale byłem niewzruszony. Dość szybko udało nam się wyjść poza obręb miasta, na pełną krzaków, kamieni i piachu równinę.
– No dobra, Jolly. Stań tu, przodem do mnie i wytłumacz mi wreszcie o co ci chodzi – powiedział nagle, a po ustaniu odgłosu kroków wywnioskowałem, że się zatrzymał.
Ale sam szedłem wciąż naprzód. Wiedziałem, że nie będę mógł wyrazić mu swoich żalów, a przez to moja wściekłość wzrosła do takiego stopnia, że nawet nie zwolniłem.
– Chciałbym wiedzieć, Jolly. Tym razem naprawdę nie rozumiem – oświadczył cichym, spokojnym głosem.
Właśnie ta dziwna zmiana tonu sprawiła, że nagle zwolniłem. No bo przecież nie zawsze mam okazję zobaczyć jak mój kowboj robi się sentymentalny. To było prawie jak nie on. Wciąż jednak stałem tyłem do mojego kowboja, chociaż korciło mnie, aby spojrzeć za siebie.
– To dlatego, że wyruszyłem w pościg za Bobem Antagonistą, zostawiając cię samego? Wiesz, że musiałem. Miałeś kulawiznę i nawet gdybyś był w stanie z nią galopować, mogłoby ci to zaszkodzić. A ja nie chciałem zaszkodzić.
Wydaje mi się, że nie jest aż tak samolubny jak ci się wydaje…
Myślę też, że gdyby choć raz zignorował kogoś w potrzebie i gdyby potem wynikło z tego coś złego, być może nie uznałbyś go za godnego siebie jeźdźca…
Nagle, niewiadomo dlaczego, wydawało mi się, że kopyta mi w jakiś dziwny sposób ciążą i stawianie kolejnych kroków stało się, ni stąd ni zowąd, bardzo trudne. Słyszałem jak Luke nagle rusza z miejsca i po chwili szedł szybkim krokiem tuż obok mnie. Wtedy spostrzegłem, że trzyma w rękach siodło.
– Posłuchaj mnie, Jolly – ciągnął dalej. – Kiedy zobaczyłem, że kulejesz, bałem się, że nieodwracalnie zniszczyłem ci zdrowie; że przez to, że cię nie oszczędzałem, zrobiłem ci krzywdę.
On naprawdę miał wyrzuty sumienia. To również rzadko mu się zdarzało (głównie dlatego, że rzeczywiście rzadko miał czego żałować). Przypomniałem sobie, że kiedy szliśmy do Black Hole Gulch, mój kowboj nie tylko szedł ze mną i dodawał mi otuchy, ale również ściągnął z pleców siodło i derkę. Chciał jak najbardziej przysłużyć się do zmniejszenia mojego cierpienia.
– Zawsze wiedziałem, że jesteś niezwykłym zwierzęciem. Jesteś w stanie galopować we śnie, mając mnie na plecach, i potrafisz przeskoczyć przepaść. Służysz mi pomocą już od tak dawna, że zdawało mi się, że jesteś niezniszczalny. Ale teraz wiem, że muszę o ciebie lepiej dbać, Jolly Jumper!
Ostatnie dwa słowa zadudniły mi w uszach i sprawiły, że się wreszcie zatrzymałem.
Oswajanie to naprawdę dziwna rzecz. Człowiek myśli o oswojonym przez siebie zwierzęciu: „mój pies”, „moja krowa”, „mój koń”… Ale bardzo często nie tyle traktuje je jak swoją własność, ale jak towarzysza. A ten pies, krowa czy koń potrafi odróżnić swojego człowieka od tysięcy innych ludzi; dzieli napotkanych przechodniów na swoich i obcych; reaguje na nadane mu imię…
Mój kowboj szybko do mnie podbiegł. Postawił siodło na ziemi, natychmiast rzucił mi się na szyję i potarł policzkiem o mój pysk.
– Jolly Jumper – powtórzył mi do ucha.
Jolly Jumper – to było moje imię. Od momentu, w którym przeskakując przepaść uratowałem nas obu (i tego dzieciaka, który wolał zostać wśród Indian niż wracać do swoich rodziców) przed biegnącym za nami stadem bizonów[8]. A ten człowiek przede mną był moim kowbojem, od kiedy jako dziecko uratował mi życie, przeganiając z procy otaczające mnie wilki. Nigdy nie pomyliłem go z innym jeźdźcem (jednakowoż jeden uderzająco do niego podobny typ chciał mnie kiedyś dosiąść; oczywiście, nie udało mu się[9]). I choć życie z nim nie jest zbyt różowe, wiedziałem, że tak naprawdę nigdy nie chciałem go opuścić. Los kiedyś skrzyżował nasze drogi i nic nie jest w stanie ich rozdzielić. Razem dorastaliśmy, razem stawiamy czoła przeciwnościom i zapewne razem posiwiejemy. Być może do tego czasu zdążymy nawet założyć rodziny, ale na razie wystarczyło nam to, że byliśmy tylko we dwóch.
I pewnie obaj zakpilibyśmy sobie ckliwości tej sceny, gdyby nie to, że byliśmy całkiem sami i że w sumie w tym momencie nie miało to dla nas takiego wielkiego znaczenia. Nie czuliśmy się skrępowani okazywaniem sobie przywiązania. W końcu jednak doszliśmy do wniosku, że co za dużo, to niezdrowo, i postanowiliśmy przerwać ten wyciskacz łez, zanim zbłaźnimy się na oczach jakiegoś pieska preriowego.
Mój kowboj spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem i przemówił pierwszy:
– Już dobrze?
Przytaknąłem łbem, a Luke podniósł do góry siodło.
– Mogę to założyć? Czy wykopiesz mnie na Wschód?
– Po prostu zakładaj, kowboju, i wracamy.
Ale wbrew moim oczekiwaniom nie wrócił do miasta na moim grzbiecie, tylko zaprowadził mnie tam za lejce. Noc była ładna, bezchmurna i gwiaździsta. Droga upłynęła nam w sumie bardzo wesoło, bo mojemu kowbojowi zebrało się na wspominki.
A kiedy dotarliśmy do stajni i już mieliśmy wejść do środka, zobaczyliśmy dość ciekawą scenę. Oto w środku znajdowali się tylko Horacy i Artie. Obaj leżeli na pobliskim sianie, Artie opierał się o grzbiet swojego konia i czytał mu na głos jakąś książeczkę. I wtedy wszystko stało się jasne. Już rozumiałem, dlaczego chłopak skłamał o bójce w saloonie. Po prostu chciał się wreszcie nacieszyć swoim koniem. Tak czy inaczej, ja i mój kowboj rzuciliśmy sobie porozumiewawcze spojrzenia i oddaliliśmy od drzwi stajni.
– To co, Jolly? – odezwał się Luke. – Dzisiaj noc pod gwiazdami?
– Wyjąłeś mi to z ust, kowboju – odparłem.
Ostatecznie przekonałem się, że wszystko wróciło do normy, kiedy obudziłem się następnego ranka leżąc na otwartej przestrzeni, z drzemiącą na grzbiecie głową mojego kowboja. Luke obudził się chwilę potem, podważył kciukiem zasunięty na twarz kapelusz i uśmiechnął się do mnie. Następnie rozprostował kości i podniósł się na równie nogi. Ja także wstałem. Nasz poranek przeszedł właściwie normalnie. Zjedliśmy fasolę napiliśmy się kawy, a potem Luke wskoczył mi na grzbiet.
– No, wreszcie! – wykrzyknąłem. – Już myślałem, że się nigdy nie zdecydujesz.
Jeszcze przez chwilę wiercił się w siodle jakby próbował się tak ułożyć, żeby mu było wygodnie. W końcu jednak przestał i chwycił mnie wreszcie za lejce.
– Miło jest nareszcie móc na tobie usiąść, Jolly – wyznał. – Horacy był całkiem niezłym koniem, ale strasznie nerwowym.
Mniej więcej rozumiałem skąd ta nerwowość Horacego się brała, ale mimo to siedziałem cicho. Jedynie ubolewałem nad tym biednym, niedoświadczonym koniem, którego nieźle nastraszyłem, a i pewnie misja mojego kowboja musiała go cokolwiek zestresować jeszcze bardziej. Nieraz zapewne do nich strzelano, no i ten galop na łeb na szyję… Nie każdy jest w stanie znieść taką ilość adrenaliny.
Z sentymentalnego nastroju Luke’a z poprzedniego wieczora nie pozostało nic. I dobrze, bo nie zdzierżyłbym więcej ckliwych scen, kiedy jedyne, o czym teraz myślałem, to wyruszenie w dalszą drogę. Gdyby mój kowboj był sentymentalny dwadzieścia cztery godziny na dobę, pewnie bym go zatłukł.
– Odbierzemy Boba i podziękujemy Artiemu za pomoc – oznajmił po chwili mój kowboj i zaczął robić sobie skręta. – Może chyba nawet lepiej zacząć od Artiego, a później przejść do Boba.
Tak więc zawitaliśmy ostatni raz do stajni. Nasz młodociany filozof właśnie oparł widły o ścianę i przetarł czoło chustką. Na nasz widok od razu się ożywił, wykrzykując: „Pan Luke!”. Horacy, który skubał właśnie swoje śniadanie, natychmiast podniósł głowę i odwrócił się w naszą stronę. Mój kowboj podszedł do Artiego z wrodzoną sobie nonszalancją.
– Wielkie dzięki za wszystko, Artie. – Nagle spoważniał i wyciągnął rękę w jego stronę. – Doceniam to, że zająłeś się Jollym i zaufałeś mi na tyle, aby pożyczyć swojego konia.
– To był zaszczyt, panie Luke – odparł młodzieniec i uścisnął jego dłoń.
– A ja dziękuję tobie – zwróciłem się do Horacego. – Nie tylko dlatego, że zaopiekowałeś się moim kowbojem, ale i za naszą wczorajszą rozmowę.
– Polecam się na przyszłość jako kompan do dialogu! – zawołał do mnie. – Bo jednak uważam, że na konia Lucky Luke’a najlepiej nadajesz się ty. Mimo wszystko miło było was poznać.
– Was też – odpowiedziałem.
Nasi kowboje również się ze sobą pożegnali.
– Do widzenia, panie Luke.
– Nawzajem, Artie.
Po raz ostatni uścisnęli sobie ręce, a potem ja i mój kowboj wyszliśmy na ulicę i skierowaliśmy w stronę aresztu. Już po paru minutach ciągnęliśmy za sobą skrępowanego Boba Antagonistę i zmierzaliśmy ku słońcu, które tym razem nie zachodziło, tylko dopiero się wznosiło. Podróż do więzienia zajęła nam cały ranek, południe i popołudnie. Kiedy dotarliśmy więc na miejsce i odstawiliśmy Boba do jego celi, pora była akurat idealna na nasze standardowe zakończenie. Czekałem aż mój kowboj zacznie śpiewać, a w razie czego byłem nawet skłonny zanucić mu pierwszą linijkę. Spodziewałem się usłyszeć początek pierwszej zwrotki (wiecie: I’m a poor lonesome cowboy/I’m a long long way from home…), zamiast tego Luke zaczął od ostatniej:
I’m a poor lonesome cowboy
But it doesn’t bother me
‘Cause this poor lonesome cowboy
Prefers a horse for company…
————————————————————————————————————————–
[1] Szkoła filozoficzna założona przez Arystotelesa.
[2] Eliksir doktora Doxeya.
[3] Cesarz Smith.
[4] Diogenes Laerthios to historyk starożytny, który spisał życie i poglądy sławnych filozofów greckich. Większość jego informacji na ten temat, to różne anegdoty, które krążyły w tamtych czasach o filozofach starożytności.
[5] Oczywiście “metafizyka” to nauka o bycie w sensie najogólniejszym – jego przyczynach i cechach.
[6] Łowca głów.
[7] Daltnowie na weselu.
[8] I ja sobie tego nie wymyśliłam. To wszystko jest w Kid Lucky. Mogę wam przesłać miejsce, gdzie to jest zachomikowane i do tego po polsku.
[9] To z kolei było w dodatku do numeru Kopalnia Dicka Diggera – Sobowtór Lucky Luke’a, opowiadającym o bandycie Mad Jimie, który fizycznie był do Luke’a podobny, ale Jolly Jumper i tak rozpoznał w nim oszusta. Zresztą, potem właśnie tak ich rozróżnili – przynieśli Jolly’ego i kazali mu wybierać między Luke’iem a Jimem.