Recenzje

Recenzja: Star Trek: Następne Pokolenie

Pierwotnie ten tekst miał być opublikowany jutro, ale ponieważ mogę wtedy nie mieć dostępu do internetu, publikuję go dzisiaj.

8 września 1966 miała premierę oryginalna seria Star Treka. O tym jak wielki wpływ na popkulturę wywarł ten serial chyba nie muszę nikomu mówić. Przez lata Star Trek niósł przesłanie o świetlanej przyszłości ludzkości, a jednocześnie podejmował kwestie etyczne i filozoficzne. Jest on również uważany za jednego z pionierów science-fiction w telewizji (tuż obok Strefy Widmo i Zagubionych w kosmosie).

Przez lata Star Trek: Oryginalna Seria, był dla mnie jedynie słusznym Star Trekiem. Wiedziałam, oczywiście, że jest całe startrekowe uniwersum, czekające na odkrycie – od Następnego Pokolenia po Voyagera – ale nie paliłam się do poznania go. Być może była to kwestia przeświadczenia, że żadna załoga nie dorówna Kirkowi i spółce, a być może chodziło o to, że jako mała dziewczynka widziałam jakieś fragmenty Następnego Pokolenia i Stacji Kosmicznej i sprawiły one, że dopiero w gimnazjum przekonałam się do Star Treka.

W końcu jednak zapragnęłam jednak wyjść poza Oryginalną Serię i poznać wreszcie te inne załogi Enterprise (i nie tylko). Wypadało też dowiedzieć się, dlaczego fani uważają, że Następne Pokolenie jest równie dobre, co pierwszy Star Trek, i czemu ludzie wciąż debatują na temat tego, kto jest lepszym kapitanem: Kirk czy Picard.

Zajęło mi to dwa lata. Wielokrotnie przerywałam oglądanie na długie tygodnie, ale wreszcie udało mi się obejrzeć wszystkie siedem sezonów Następnego Pokolenia. Nie powiem, była to bardzo ciekawa i wzbogacająca podróż, choć i tak pewne jej elementy mi się dłużyły. Ta recenzja jest więc zbiorem moich wrażeń na temat serialu, jego postaci i wątków.

W tym momencie zwykle piszę w recenzjach opis fabuły recenzowanego dzieła, jednak – podobnie jak jego legendarny poprzednik – Następne Pokolenie jest właściwie zbiorem pojedynczych przygód, które przytrafiają się naszym bohaterom, i zwykle można je oglądać nie po kolei. Pomówmy więc o bohaterach, bo wydaje mi się, że oni najbardziej rzucają się w oczy.

Przede wszystkim kapitan Jean-Luc Picard. Od samego początku jest to zupełnie inny bohater od Kirka, już choćby przez to, że jest samotnikiem, ale to, co uderza w jego przypadku najbardziej, to to, że jest to człowiek oczytany i żywo zainteresowany innymi kulturami (i być może to wpływ Patricka Stewarta, który jest przecież aktorem szekspirowskim). To właśnie wydawało mi się w nim najbardziej unikalne. Dodajmy do tego kogoś, kto ma dyplomatyczne podejście, ale nie boi się podjąć stanowczych działań; a do tego troszczy się o swoją załogę, i mamy bohatera, który patrzy na ludzką naturę przez pryzmat historii, tradycji i sztuki.

Pierwszym oficerem kapitana Picarda jest William Riker… I tutaj muszę wyjaśnić, że ja grającego Rikera Jonathana Frakesa znam z serialu Nie do wiary, prawda czy fikcja, gdzie był prowadzącym, a jego zadaniem było zapowiadanie kolejnych opowieści i budowanie mrocznej atmosfery. Dlatego też zdziwiłam się, kiedy okazało się, że zaczynał karierę w Star Treku.

Jako postać Riker mnie ani ziębi, ani grzeje, chociaż denerwuje mnie to, że duży nacisk jest położony na jego relacje z doradczynią Troi, z którą Riker miał kiedyś romans i do której nadal coś czuje. I też czasem ma się wrażenie, że nadal ich coś łączy. Był nawet odcinek, w którym cała załoga straciła pamięć i w rezultacie Riker się przespał z kimś, a potem, kiedy już załoga odzyskała pamięć Troi potraktowała Rikera tak, jakby właśnie ją zdradził, i ja już wtedy w ogóle nie wiedziałam, na czym polega ich związek.

Natomiast powiem tak: doradczyni Troi i cały koncept jej postaci mi się bardzo podoba. Ot, pokładowy psycholog, który jest w dodatku empatą. Fajny pomysł i całkiem niezłe wykonanie. Przy czym zanim w ogóle zasiadłam do oglądania Następnego Pokolenia, słyszałam opinie, jakoby jej rola ograniczała się do mówienia oczywistości (no bo po twarzy widać, że ktoś jest wściekły albo coś knuje). Ja osobiście nie odniosłam takiego wrażenia. Być może Troi była taka na początku serii, ale z czasem stała się kimś więcej i ja ją bardzo polubiłam.

Jednakże niewiele odcinków jej poświęconych mnie interesowało. Tak samo jak niewiele odcinków poświęconych doktor Crusher. Powód tego jest prosty: zaskakująco dużo epizodów koncentrujących się na którejś z pań, opierało się na schemacie, że one przeżywały romans z kimś, kto potem okazywał się albo mieć złe zamiary względem nich, albo być poza zasięgiem.

Generalnie doktor Beverly Crusher, jako lekarz pokładowy, nie przypadła mi do gustu. Tak, jest ciekawą postacią, jednakże za każdym razem, kiedy czytałam w opisie odcinka, że będzie on skoncentrowany na niej, oglądałam go bez entuzjazmu, bo wiedziałam, co tam znajdę: doktor Crusher i Picarda wzdychających do siebie, co na dłuższą metę było irytujące.

Zdecydowanie bardziej od doktor Crusher, lubiłam doktor Pulaski, która niestety była na Enterprise tylko jeden sezon, zanim doktor Crusher nie wróciła. Doktor Kathrine Pulaski jest powszechnie nielubiana przez fandom ze względu na to, że twórcy próbowali zrobić z niej damskiego Bonesa (doktora McCoya), co nie zdawało egzaminu, bo Data (będący poniekąd odpowiednikiem Spocka) nie mógł odpowiedzieć na jej zaczepki tak jak Spock odpowiadał na zaczepki doktora McCoya. Z czasem jednak doktor Pulaski zmieniła nastawienie względem Daty i stała się interesującą postacią sama w sobie, i trochę mi żal, że zniknęła, tak po prostu.

Skoro już omówiliśmy McCoya w tej serii, przyjrzyjmy się ichniemu Spockowi, czyli Dacie. Data jest androidem żywo zafascynowanym ludzkością i pragnącym stać się człowiekiem. Jest też jedną z postaci, które mają najbardziej interesujące odcinki sobie poświęcone. Z jednej strony mieliśmy cały wątek związany z przeszłością Daty i jego rodziną (jego twórcą, doktorem Soongiem, oraz złym bratem, Lorem), a z drugiej pytanie o to, jakie Data ma prawa jako android i jak dąży do zbliżenia się do człowieczeństwa (na przykład, jest odcinek o tym jak tworzy sobie córkę i uczy ją wszystkiego, co sam umie). Poza tym jest on tak przemiłą postacią, że trudno go nie lubić.

Drugim bohaterem, którego bardzo polubiłam, jest Worf, Klingon będący oficerem Gwiezdnej Floty. Czytałam gdzieś, że Gene Rodenberry, twórca Star Treka, żałował, że traktował Klingonów w Oryginalnej Serii jak sztampowych złoczyńców i dlatego w Nowym Pokoleniu chciał ich pokazać jako bardziej skomplikowane społeczeństwo. W rzeczy samej, niejako poprzez Worfa poznajemy klingońską kulturę, filozofię, a nawet mitologię. Worf kultywuje tradycje przodków, traktuje swoje dziedzictwo bardzo poważnie i pragnie przekazać je synowi, Alexandrowi (którego też bardzo lubię; słodki jest). Jednocześnie nie jest stereotypowym, ciągle szukającym bitki Klingonem, tylko kimś, kto stara się postępować honorowo i któremu zależy na przyjaciołach i członkach załogi.

Głównym inżynierem na Enterprise jest Gordie LaForge. Tak jak w przypadku Rikera, Gordie nie jest postacią, którą jakoś szczególnie lubię, ale na pewno znoszę ją o wiele lepiej od pierwszego oficera Enterprise. Po części dlatego, że ma fajne relacje z Datą (można śmiało powiedzieć, że łączy ich przyjaźń na poziomie intelektualnym). Gordie jest też niewidomy, ale to nie jest główna cecha jego postaci. Gordie kocha swój statek i lubi wprowadzać do niego ulepszenia. Jest takim pięknym przykładem przyszłości, w której osoba niepełnosprawna może realizować swoją pasję i swobodnie funkcjonować.

Wspominałam o doradczyni Troi i o doktor Pulaski, ale jest jeszcze jedna postać, o której wcześniej słyszałam mnóstwo negatywnych rzeczy, a po obejrzeniu serii zdałam sobie sprawę z tego, że są one nieco przesadzone. Tą postacią jest Wesley Crusher, syn doktor Crusher, który zyskał wśród fanów status Gary’ego Stu.

Widzicie, w pewnym momencie w pierwszym sezonie pojawia się istota nazywana Wędrowcem i mówi załodze Enterprise, że Wesleyowi przeznaczona jest świetlana przyszłość, gdyż jest on supergeniuszem. I też w pewnym momencie kapitan Picard bierze na siebie przygotowanie Wesleya do Akademii Gwiezdnej Floty, a i wiele odcinków pokazuje, że Wesley ma dobre pomysły, które ratują potem statek przed katastrofą. Mimo wszystko jednak nie odniosłam wrażenia jakoby był Gary’m Stu (no cóż… przynajmniej do ostatniego odcinka z Wesleyem jako jednym z bohaterów). Zdarzają się sytuacje (zwłaszcza później), w których Wesley nie ma racji i popełnia głupie błędy (chociażby jak już trafia do Akademii). Ma też bardzo ciekawe relacje z kapitanem, który z jednej strony nie czuje się zbyt dobrze w jego towarzystwie, a z drugiej próbuje nim pokierować (a pamiętajmy, że ojciec Wesleya zmarł, kiedy on był dzieckiem). Sam Wesley nieźle to ujął: „Nie lubi pan dzieci. A szkoda, bo byłby pan dobrym ojcem.”

Oczywiście są także postaci wspierające albo powracające w każdym sezonie. I tutaj, na przykład, nigdy nie przepadałam za odcinkami z Q i matką Troi, Loxwanną, bo oboje mnie denerwują swoim zachowaniem (Q ciągle trolluje załogę Enterprise, a Loxwanna wprowadza zamęt i za bardzo klei się do Picarda). Natomiast chorążego Barclaya oglądało mi się z przyjemnością, choć jest on neurotycznym psychosomatykiem.

Czasami owymi powracającymi postaciami są rasy, z którymi Enterprise ma styczność jako jednostka Federacji. A tak się składa, że ciągnącym się wątkiem serialu jest kruchy pokój z Cardassianami, którzy co chwila coś knują; oraz Federacja stojąca na granicy wojny z Romulanami. Następne Pokolenie wprowadza też Ferengi, którzy niby przez lata nie kontaktowali się z Federacją; niby prawie nic o nich nie wiadomo, no ale jednak od odcinka, w którym pojawiają się po raz pierwszy, nagle zdają się być prawie wszędzie (nawet na Stacji Kosmicznej 9).

A skoro już jesteśmy przy rasach, to siłą rzeczy charakteryzacja w Następnym Pokoleniu jest o wiele lepsza od tej w Oryginalnej Serii, ale o ile tam mieliśmy przeważnie ludzi pomalowanych na różne kolory, o tyle tutaj mamy takich z licznymi protezami na twarzy. W zasadzie niektóre rasy są tak do siebie podobne w tym, że mają wielkie, pofałdowane czoła, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy czasem się Picardowi i spółce nie myli jedna rasa z drugą.

No i oczywiście estetyka… Mimo wszystko każda seria science-fiction musi być w ten czy inny sposób zainspirowana technologią i estetyką czasów, w jakich jest tworzona. I też tutaj mamy getry, sweterki, lycrę… Ale poza tym przyciemnione światło i ciepłe kolory na mostku. Do tego Borgowie – nowy przeciwnik, który został wprowadzony do Star Treka właśnie w Następnym Pokoleniu – wydają się trochę kiczowaci ze swoimi mechanicznymi młynkami zamiast rąk i wystającymi tu i ówdzie kablami. I też jak porównamy ich z takim Datą podczas rutynowych napraw (gdzie fragment jego głowy jest usuwany i widzimy małe światełka i kabelki) od razu widać ten kontrast.

Efekty specjalne dają radę (zwłaszcza na blue screenie), ale pamiętajmy, że to jednak przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a serial miał (mimo wszystko) ograniczony budżet, zwłaszcza względem filmów. Niektóre rzeczy jednak wychodzą gorzej, choć CGI się zestarzało całkiem-całkiem. Inna sprawa, że również oryginalny Star Trek musiał sobie radzić z ograniczeniami technologicznymi i właściwie oglądałam go nie dla efektów, tylko dla historii.

No właśnie, jak sobie radzi Następne Pokolenie z punktu widzenia fabularnego? O kilku rzeczach już mówiłam w tym tekście, ale co z poziomem opowiadanych historii tak w ogóle? Oryginalny Star Trek, mimo że schematyczny, poruszał jednak różne kwestie etyczne i społeczne, a przy tym przedstawiał różne ciekawe koncepty sci-fi i pozaziemskich społeczeństw. Następne Pokolenie nie ustępuje poprzednikowi w tym względzie, choć wiele odcinków oglądałam ratami, nieraz w odstępie kilku tygodni, bo dopiero później robiły się interesujące. Na przykład, był odcinek, w którym Picard (dzięki pewnej sondzie) przeżył prawie całe życie jako członek nieistniejącej już cywilizacji, choć na zewnątrz trwało to tylko kilka minut (odcinek zaczynał się powoli, a na końcu sprawił, że zachciało mi się płakać). W innym odcinku mieliśmy rasę, która porozumiewa się poprzez metafory i załoga musi zrozumieć, co one znaczą. Kiedy indziej Enterprise odwiedził podróżnik w czasie, który twierdził, że jest historykiem i przybył, aby zobaczyć na własne oczy jak zakończy się pewien konflikt. Trafiały się również odcinki w najlepszym razie średnie, które w sztampowy sposób podchodziły do danego konceptu (na przykład, planeta, na której panuje matriarchat), a niektóre historie zestarzały się gorzej z powodu zmian norm społecznych.

Ogólny werdykt jest taki: cieszę się, że zapoznałam się ze Star Trek: Następne Pokolenie. Ma on pewne elementy, które mnie denerwowały, ale z drugiej strony ma też fantastycznych bohaterów i po latach trzyma poziom. Nie powiem, który serial jest lepszy – Oryginalna Seria czy Następne Pokolenie – bo, obie są na swój sposób unikalne i mają swoje wady i zalety. Niemniej jednak teraz już wiem, dlaczego Następne Pokolenie cieszy się tak dużą miłością wśród fanów.

Pozostaje mi więc ruszyć w dalszą podróż po uniwersum Star Treka. Może niedługo wezmę się za Stację Kosmiczną?

Leave a Reply