Miłość van Hoovena – rozdział 10 (ostatni)

W swoim własnym salonie Cedrick nie potrafił uwierzyć, że wyzwał Guldena na pojedynek. Teraz, kiedy ochłonął, ten akt brawury wydał mu się naprawdę nierozsądny. Z drugiej strony Cedrick miał wrażenie, że postąpił właściwie. Wszak nie bronił tylko swojego dobrego imienia, ale również Winifred. Te wszystkie rzeczy, które Gulden o niej opowiadał – to było zbyt wiele, aby Cedrick mógł to puścić mimo uszu. I gdyby się teraz wycofał, zapewne Winifred by mu tego nie darowała. On sam by sobie tego nie darował. Powinien stawić czoła Guldenowi i kazać mu zapłacić za to, co powiedział.
Ale to nie zmieniało faktu, że Cedrick był pewien swojej przegranej. Gdyby to był inny przeciwnik… Gdyby to tylko nie był Daniel Gulden.
– Ale ja byłem głupi! – biadolił. – Mogłem siedzieć cicho i puścić to co mówił mimo uszu!
Gilbert nic nie mówił na temat wyzwania, jakie rzucił Guldenowi jego pan, lecz Winifred była zachwycona tym, że Cedrick to zrobił, a Markus od razu zaofiarował się na sekundanta. W przeciwieństwie do samego Cedricka byli pewni, że zwycięży.
– Za długo ten łajdak tobą pomiatał – powiedziała Winifred. – Już najwyższy czas pokazać mu, kto jest lepszy.

– Pani nie rozumie, panno Winifred. Poprzednim razem moi przeciwnicy po prostu źle dobrali broń. Chipswick za ciężką, a Moon za krótką. Tym razem ja i Gulden będziemy mieli taką samą broń. Ja… ja nigdy w życiu nie walczyłem z Guldenem, więc nie wiem, jak dobre są jego zdolności.
– W takim razie, powinieneś natychmiast wziąć się za trening – odparł Markus i poklepał go po plecach. – To jeszcze spotęguje twoją wygraną.
– Chciałbym być takim optymistą jak wy.
– Cedrick – odezwała się Winifred i chwyciła go za ramiona. – Jestem pewna, że i tym razem dasz radę, bo nie wierzę, że poprzednio wygrałeś tylko przez głupotę Chipswicka i Moona. Widziałam te pojedynki, śledziłam każdy twój ruch. Machałeś szpadą pewnie i szybko, skakałeś naokoło jakby to była tylko zabawa. Tak walcz z Guldenem.
– P-proszę was – jęknął niemal błagalnie. Spojrzał po kolei na swoich przyjaciół, po czym odezwał się drżącym, prawie przerażonym tonem: – Proszę was, zostawcie mnie w spokoju.
Wybiegł natychmiast z salonu, nie oglądając się za siebie, i zamknął za sobą drzwi sypialni. Położył się na swoim łóżku i pogrążył we własnych myślach. Bał się. Naprawdę bał się tego pojedynku. Gulden zawsze był tym silniejszym, tym zdolniejszym, tym większym i bardziej lubianym. Jak on – Cedrick van Hooven – mógł z nim walczyć? Jak mógł stawić mu czoła?
Chociaż wszyscy troje – Gilbert, Winifred i Markus – próbowali przez drzwi przekonać go, że sobie poradzi, nie chciał ich słuchać. Co oni mogli wiedzieć! To nie oni musieli się zmierzyć ze swoim szkolnym prześladowcą.
W końcu Winifred kazała Markusowi i Gilbertowi zostawić ją samą przy drzwiach. Niechętnie na to przystali. Markus poszedł do swojego pokoju, a Gilbert do kuchni. Dopiero kiedy miała pewność, że nie są w stanie nic usłyszeć, weszła do pokoju Cedricka. Wszystko było tam małe, chociaż sufit był dosyć wysoko. Małe było łóżko i mała dwudrzwiowa szafa obok, małe biurko z małym krzesłem i małą lampką. Ściany, jak w pokoju Winifred, pomalowane były na zielono. Nad łóżkiem wisiała na specjalnych hakach szpada Cedricka.
Na widok Winifred, Cedrick podniósł się i usiadł na łóżku, ale nic nie powiedział. Elfka uśmiechnęła się do niego łagodnie i usiadła tuż obok. Już to wprawiło go w zakłopotanie.
– Pomyślałam, że mógłbyś wpaść do mnie wieczorem – odezwała się. – Mam ci do powiedzenia coś bardzo ważnego.
– Dlaczego akurat wieczorem u pani, a nie tu i teraz? – zapytał Cedrick.
– To niespodzianka – oznajmiła i uśmiechnęła się tajemniczo. – Przyjdź, proszę.
– Skoro bardzo pani na tym zależy… – odparł i uśmiechnął się lekko. – Przyjdę.
– A więc jesteśmy umówieni. Czekam na ciebie zaraz po kolacji.
Winifred gładziła fałdy na swoim łóżku. Zbliżał się moment prawdy. I choć wiele razy rozgrywała go w swojej głowie; choć wiele razy rozmyślała o tym jak ta znacząca rozmowa przebiegnie, nie mogła przestać się denerwować. Nigdy wcześniej nie robiła czegoś takiego. Nigdy wcześniej nie wyznawała nikomu, co do niego czuje.
Rozległo się pukanie do drzwi i po chwili elfka usłyszała znajomy głos:
– To ja, Cedrick. Przyszedłem jak pani prosiła.
Serce Winifred zabiło jeszcze mocniej. Poczuła, że się rumieni. Kazała mu wejść i czekała. Uśmiechnęła się do niego, kiedy tylko stanął w jej pokoju. Miał na sobie szlafrok. Widać było, że nie czuł się komfortowo sam na sam w jej pokoju. Jego oczy błądziły po podłodze, byle tylko nie spoglądać na Winifred. Elfka wiązała to z faktem, że bał się, co Markus albo Gilbert sobie pomyślą, widząc jak gospodarz wchodzi do sypialni, w której rezyduje kobieta.
Zastanawiała się przez chwilę czy dobrze robi. A co jeśli mistrz Will się mylił? Co jeśli Cedrick tak naprawdę jej nie kochał? Mogła się jeszcze wycofać. Mogła wymyśleć jakiś głupi, mało znaczący powód rozmowy z nim. Ale zaraz opanowała tę chęć. Nigdy się nie wycofywała z raz powziętego zamiaru. Trudno. Niech się okaże, że nie jest tak jak myślała, ale wyzna mu miłość.
Ale najpierw chciała mu dodać otuchy przed pojedynkiem.
Znienacka podniosła go jak dziecko i posadziła na łóżku. Następnie stanęła tuż przed nim. Na poziomie swoich oczu miał jej brzuch, a kiedy podniósł nieco wzrok, ujrzał jej piersi. Zawstydził się jeszcze bardziej.
Winifred rozwiązała sznurek u jego szlafroka i zaczęła rozpinać mu guziki u piżamy. Zrobiło mu się gorąco, wiedział, co się dzieje, ale mimo to nie ruszał się z miejsca, jakby nie był pewien jak postąpić. Chociaż kochał Winifred, nigdy nie wyobrażał sobie, że mogłoby dojść do czegoś takiego. Nigdy nawet nie pomyślał, aby ją pieścić ani pocałować. I nie wynikało to nigdy z obawy, że mogłaby go spoliczkować albo znienawidzić. Nawet normy społeczne nie miały z tym nic wspólnego. Po chwili Winifred nachyliła się do ucha niziołka wyszeptała:
– Połóż się wygodnie.
Te słowa najpierw go zmroziły, a potem sprawiły, że się zarumienił. Cedrick niemal natychmiast obudził się z dziwnego transu, w który go wprawiła jego ukochana, ominął ją i zeskoczył z łóżka na podłogę. Będąc odwróconym do Winifred plecami, zaczął w pośpiechu zapinać guziki.
Winifred poczuła się zakłopotana. Chyba posuwała się nieco za szybko. Pięknie, teraz go pewnie do siebie zrazi i już nigdy nie spojrzy na nią tak samo. Co sobie myślała? Przecież Cedrick nie był podobny do tych wszystkich obleśnych mężczyzn, których dotąd spotkała. Nie ślinił się na widok kobiet, nie chciał ich wykorzystać, nie spoglądał tam, gdzie nie trzeba.
– Przepraszam, nie chciałam cie urazić ani nic – odparła Winifred. – Ja tylko…
– Pani powinna to zrobić z kimś kogo pani kocha – przerwał jej nagle, spoglądając za siebie smutno, po czym, kończąc zapinać guziki, dodał: – Kimś lepszym ode mnie.
Winifred oniemiała. A więc nie chodziło o nią, tylko o niego…
Założył jeden płat szlafroka na drugi i chwycił za sznurek. Tymczasem Winifred jeszcze przez chwilę zbierała odwagę, żeby wyznać to, co tkwiło w jej głowie od kiedy uświadomiła sobie, co do niego czuje. Podeszła do niego i znów się nachyliła nad jego uchem. Kiedy poczuł na swoich ramionach jej ręce, a na policzku jej oddech, zamarł z przejęcia nad związanym już sznurkiem. Znów ogarnął go przypływ ciepła.
– Kocham cię, Cedricku van Hoovenie – szepnęła mu do ucha.
Odwrócił się do niej z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Najpierw nastąpił przypływ radości. Ona go kocha! Winifred, jego ukochana Winifred kocha go! Chciało mu się płakać, śmiać, śpiewać z tego niewymownego szczęścia! Tyle dni i nocy cierpiał, myśląc, że nie odwzajemniała jego uczucia, a teraz nareszcie…
Zaraz jednak pojawiło się zwątpienie.
– Jak to? Pani kocha kogoś takiego jak ja? Kogoś tak słabego, nieważnego i żałosnego?
– Nie zakochałam się w kimś słabym, nieważnym i żałosnym – odparła, głaszcząc go po głowie. – Zakochałam się w tobie. W odważnym, szlachetnym i wspaniałym tobie. A to, że jesteś niziołkiem, nie jest akurat ważne.
– Panno Winifred… – zaczął, ale zanim cokolwiek powiedział pocałowała go w usta.
Cedrick rozpłynął się w tym jakże jawnym geście miłości z jej strony. Od chwili, w której ją ujrzał pierwszy raz w „Sokółce”, aż do teraz nie wyobrażał sobie, że jego ukochana mogłaby być tak blisko. Teraz, kiedy był już pewien, że Winifred odwzajemnia jego uczucie, nagle stanęła przed nim wizja ich wspólnej przyszłości. On by się jej oświadczył, ona by go przyjęła. Wzięliby cichy ślub i zamieszkali w jego domu. Mieliby jedno albo więcej dzieci. Wszystko tak sielankowe jak piękny, poranny sen.
Winifred delikatnie przerwała pocałunek i Cedrick powrócił do rzeczywistości. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że jego mała wizja była tylko nierealnym marzeniem. Nawet jeśli kochał Winifred, a ona kochała jego, nie było szans, aby mogli być szczęśliwi.
– Coś się stało, Cedrick? – zmartwiła się Winifred.
Podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
– Jest pani pewna, że chce pani to zrobić, panno Winifred?
– Co masz na myśli przez „to”?
– Zmarnować sobie ze mną życie – odparł. – Widziała pani, co działo się u Guldena. Oni nie dadzą nam spokoju. Dla nich związek elfki i niziołka jest nie do pomyślenia.
– Po pierwsze: mógłbyś już mówić mi na „ty”. Ja do ciebie mówię cały czas po imieniu. – powiedziała. – Po drugie: chyba nie pozwolisz, aby inni kierowali twoim życiem.
Cedrick milczał przez chwilę, wciąż wpatrując się w oczy ukochanej. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że miały piękny, szmaragdowy kolor, w którym można było się rozpłynąć na długie godziny. Była silna, bardzo odważna i nie przejmowała się tym, co sobie o niej pomyślą „wyższe sfery”. Winifred zawsze chodziła własnymi drogami. I jeśli chciał kiedykolwiek być godzien jej miłości, on też powinien taki być.
Winifred martwiła się tym, że może się z nią nie zgodzić. Przecież właściwie to nie ona ryzykowała, tylko Cedrick. To on miał firmę, której zyski mogłyby zawisnąć na włosku przez skandal. To on musiał stawiać czoła Guldenowi i jemu podobnym. To on przeważnie musiałby znosić ostracyzm i złośliwe uśmieszki ze strony klasy, do której należał. Już i tak był pośmiewiskiem dla większości z tych sępów.
Nagle uśmiechnął się delikatnie i chwycił ją za rękę.
– Nie, nie pozwolę – odpowiedział cicho.
Winifred również się rozpromieniła. Przeszło jej przez myśl, że być może potrzebowali tylko jednego zwycięstwa. Być może jeśli Cedrick wygra pojedynek z Guldenem, cokolwiek potem zrobi wbrew konwenansom, zostanie mu wybaczone. Jedna wygrana i wszyscy będą na niego patrzeć inaczej – nie jak na błazna, ale jak na szlachetnego i godnego szacunku mężczyznę, którym przecież był.
Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich Gilbert. Oboje zakochanych poczuło się nagle zakłopotanych całą sytuacją, ale Cedrick jeszcze nie puszczał ręki Winifred. Krasnolud po krótkiej chwili ciszy, jedynie odchrząknął, wyprostował się i powiedział poważnym, służbowym tonem:
– Panie van Hooven, powinien pan już się położyć. Jutro ma pan aż cztery ważne spotkania, a jedno z nich ma miejsce o ósmej nad ranem.
– Dziękuję, Gilbercie. Zaraz się położę.
Lokaj bez słowa zamknął drzwi, zostawiając swojego pana i jego ukochaną samych.
Cedrick pocałował ją w rękę i ruszył do drzwi. Położył dłoń na klamce, ale zanim wyszedł, popatrzył na elfkę z uśmiechem.
– Kocham cię, Winifred – oświadczył.
– Ja ciebie też, Cedrick – odparła.
Winifred wróciła po całym dniu spaceru po mieście i opadła z ukontentowaniem na fotel. Nogi ją bolały, a do tego była trochę wściekła na doktora, bo zatrzymywał się przy każdej dziewczynie i zalecał się do niej aż do momentu, w którym ta albo go nie spoliczkowała, albo po prostu nie odeszła. Przynajmniej teraz stopy Winifred mogły poczuć ulgę. Markus przyglądał się jej przez dłuższy czas uważnie z wyrazem badawczej ciekawości. Po chwili zdała sobie z tego sprawę i spytała z lekkim rozdrażnieniem:
– Coś nie tak, doktorku?
– Nie, nie – odpowiedział szybko i spuścił wzrok. Ale zaraz uśmiechnął się do swoich myśli i dodał – To nie moja sprawa, ale mam nadzieję, że się dobrze bawiliście zanim przylazł Gilbert.
– Masz rację. To nie twoja sprawa – odparła chłodno.
Markus wyciągnął spod pachy zakupioną wcześniej gazetę, rozłożył ją i zaczął czytać. Jego wyraz twarzy był nagle bardzo niepokojący.
– Spójrz na to, Winifred. – zwrócił się do niej i pokazał pierwszą stronę.
Nagłówek głosił wielkimi literami: „Archemski konsul w Tayi ranny!”, a podtytuł brzmiał: „Stosunki między Tayą a Archemią pogarszają się. Czy czeka nas wojna?” Markus podał gazetę Winifred, aby mogła przeczytać więcej. W artykule wydrukowano oświadczenie jakie miał wygłosić generał Tolby jakoby „naród tayański był gotów odeprzeć atak ze strony Archemii” i że „jeśli rząd archemski nie zaprzestanie wtrącania się w tayańską politykę”, on „będzie zmuszony odpowiedzieć siłą”.
– Niedobrze – stwierdziła Winifred, oddając gazetę Markusowi.
Oboje wiedzieli, co to oznaczało. Jeśli Tolby zdecyduje się wypowiedzieć Archemii wojnę, niechęć do elfów przeistoczy się w paranoję. Aż nazbyt często po takich incydentach dochodziło do prześladowań ludności, która przez resztę społeczeństwa była postrzegana za wrogów. Zamieszki, lincze, donosy… To nie wyglądało zbyt dobrze. Winifred obawiała się takiego obrotu zdarzeń, zwłaszcza, że teraz miała o wiele więcej do stracenia. Miała więc szczerą nadzieję, że nic się nie stanie.
Nagle ich ponure rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Kiedy tylko Gilbert je otworzył, do przedpokoju wkroczył Cedrick, który trzymał coś za plecami. Na widok Winifred uśmiechnął się szeroko i wstąpił natychmiast do salonu. Stanął przed ukochaną.
– Przechodziłem koło kwiaciarni i pomyślałem sobie, że…
Wyciągnął zza pleców jedną różę, wprawiając Winifred w miłe zaskoczenie. Elfka odebrała od niego kwiat i przyjrzała się mu uważnie. Już goździk był miłym gestem ze strony Cedricka, a teraz po raz pierwszy w życiu zdarzyło jej się dostać różę, która przecież wyrażała o wiele głębsze uczucia. Być może jeszcze kilka tygodni temu nie wzbudziłoby to w niej wzruszenia, tylko zażenowanie albo nawet i złość, ale teraz uśmiechnęła się do Cedricka i pocałowała go w czoło.
Ku zdziwieniu wszystkich, w tym właśnie momencie ktoś znów zapukał do drzwi. Było to o tyle dziwne, że ani Cedrick, ani Markus, nie spodziewali się tego dnia żadnych gości. Gilbert bez słowa podszedł do drzwi, a kiedy tylko je otworzył, do domu Cedricka wszedł zdecydowanym krokiem Orson. Natychmiast odnalazł gospodarza, wkroczył do pokoju i powiedział:
– No, przyjacielu, stałeś się w krótkim czasie bohaterem. Nie, nie tylko bohaterem! Symbolem!
– O czym ty mówisz? – zapytał z niedowierzaniem Cedrick.
– Każdy niziołek, krasnolud i elf w Belvazie i okolicach mówi dziś tylko o tobie. Wszyscy chcą, abyś wygrał z Guldenem.
W jednej chwili radosny nastrój został przerwany, bo Cedrick przypomniał sobie, że pojutrze czeka go pojedynek z Guldenem. Wieść, że do tego wszystkie uciśnione rasy pokładają w nim jakieś nadzieje, sprawiała, że jeszcze bardziej się denerwował. A nie ćwiczył tego dnia wcale!
Na twarzy Cedricka malowała się troska. Winifred położyła rękę na jego ramieniu.
– Czemu zrobiłem ten szaleńczy krok? – spytał cicho. – Dlaczego po prostu nie puściłem tego, co o mnie mówił, mimo uszu?
– Chyba się nie wycofasz? – zapytał z obawą Orson. – Tylu pokłada w tobie nadzieję…
– Ale ja jestem nikim! – odparł Cedrick i zakrył twarz w dłoniach. – Jestem tylko niziołkiem.
– A więc ja też jestem nikim?! – oburzył się Markus i stanął na krześle.
Cedrick spojrzał na niego. Nigdy w życiu nie śmiałby nazwać najlepszego przyjaciela nikim. Kiedy zaś Markus chwycił go za kołnierz, Cedrick zobaczył w jego spojrzeniu ten sam gniew, co wiele lat temu u swojego ojca.
– Wiesz dlaczego oni wszyscy pokładają w tobie nadzieję? – mówił stanowczo doktor. – Czy zdajesz sobie z tego sprawę, głupku? Bo myślą o sobie tak jak ty teraz. Tutejsze elity wmówiły im, że są niczym. A ty wyzwałeś jednego z nich na pojedynek na oczach jego gości. To tak jakbyś wyzwał ich wszystkich! Wygraj więc ten głupi pojedynek albo przegraj, dając z siebie wszystko!
Markus skończył i puścił Cedricka, który patrzył na niego z wielkim zaskoczeniem. A potem Cedrick przeniósł wzrok na Winifred. Przecież nie chodziło tylko o niego. Przecież nie tylko jego Gulden obrażał tamtego dnia. Właściwie to Cedrick wyzwał go na pojedynek, bo mówił różne niemiłe rzeczy o kobiecie, którą kochał. W ciało niziołka wstąpiły nowe siły. Mógł puścić mimo uszu, co Gulden opowiadał o nim, ale nie zamierzał tolerować obrażania Winifred. Nagle był gotów walczyć z Guldenem. Nagle nie bał się konfrontacji z nim.
Popatrzył po kolei na Winifred, Gilberta, Markusa i Orsona, a potem uśmiechnął się do nich.
– Postaram się wygrać. Możecie być pewni.
Przez cały następny dzień Cedrick wraz z Gilbertem ćwiczyli prawie bez przerwy walkę na szpady. A trzeba było przyznać, że Gilbert, wbrew pozorom, był w tym całkiem niezły. Cedrick w walce z nim pocił się i oddychał ciężko, ale nie przestawał. Winifred, widząc to samozaparcie aż nie mogła uwierzyć, że jeszcze dwa dni temu Cedrick mówił, że nie da rady. Tego dnia Cedrick położył się wcześniej i był bardzo obolały. Wszyscy w domu dali mu spokojnie spać i nie hałasowali.
Kładąc się do łóżka, Winifred miała nieodparte wrażenie, że jutro czekał Cedricka najważniejszy pojedynek w życiu. Jutro miał się zmierzyć ze swoim szkolnym koszmarem, obronić swój i jej honor, i pokazać wszystkim tym snobom jaki jest. Nie wyobrażała sobie co czuł jej ukochany, ale wiedziała, że cokolwiek się stanie, będzie przy nim i albo będzie z nim świętować wygraną, albo pocieszy go po przegranej. Pamiętała jednak pojedynki z Chipswickiem i Moonem, i w związku z tym nie martwiła się, że Cedrick może przegrać. W końcu to był Cedrick.
Wreszcie nadszedł ten wielki dzień. Dwaj szermierze – niziołek i człowiek, ubrani w białe koszule i czarne spodnie – stanęli naprzeciwko siebie na zielonym trawniku. Gulden ustawił w ogrodzie wielkie, białe trybuny, gdzie zasiedli wszyscy zainteresowani, włącznie z Winifred. Obok sędziego stało dwóch medyków – Markus i osobisty lekarz Guldena. Między Cedrickiem a Guldenem stał wychudły starzec o łagodnych rysach, który był sędzią pojedynku.
– Panowie – zaczął sędzia – czy obaj zgadzacie się na to, że wygrywa ten, który pierwszy pozbawi przeciwnika broni?
– Zgadzam się – oświadczył Gulden.
– Ja też się na to zgadzam – odparł Cedrick.
Wymienili jeszcze chłodne spojrzenia, po czym na znak sędziego przyjęli pozycje. Kiedy arbiter głośno i wyraźnie powiedział: „Start”, pojedynek się rozpoczął.
Przez chwilę jeszcze stali naprzeciw siebie, po czym Gulden zbliżył się do Cedricka i spróbował go dźgnąć w prawy bok, lecz Cedrick trochę odskoczył. Wtedy Gulden zaatakował z prawej, ale Cedrick zablokował i szybko odepchnął jego szpadę. Potem podskoczył i zamaszystym ruchem musnął jego ramię, jedynie rozrywając biały materiał koszuli. Wywołał tym skokiem wielkie zdziwienie pośród widowni.
– Arbiter, arbiter! – zawołał Gulden i pojedynek został przerwany.
Obaj podeszli do sędziego. Siedząca na widowni Winifred zamarła. Czy Cedrick przegra za to, że skoczył?
– On oszukuje! – Gulden wskazał szpadą Cedricka. – Takie skoki to jawne oszustwo!
– Sir Guldenie – zwrócił się do niego sędzia. – Żaden przepis dotyczący walki na szpady nie zabrania skakania. Przeciwnie, mały cwał jest czasem potrzebny do uniknięcia ciosu. Dlatego skoki pana van Hoovena to nie oszustwo. Gdyby pan van Hooven kopał pana z półobrotu, wtedy złamałby reguły, a tak, kiedy wykorzystuje naturalną zdolność, aby atakować szpadą, wszystko jest w porządku.
– Ależ… – Gulden próbował protestować.
– To nie oszustwo – powiedział stanowczo sędzia. – To moje ostatnie słowo. Wracajmy do pojedynku.
Winifred odetchnęła z ulgą, kiedy obaj pojedynkujący się mężczyźni ponownie stanęli naprzeciw siebie. Gulden znów zbliżył się do Cedricka i znów zaatakował z prawej, a Cedrick znów zablokował jego szpadę. Oddalił się o dwa kroki i nastąpiła między nimi wymiana ciosów. Raz po raz Gulden atakował Cedricka albo Cedrick Guldena, ale zawsze jeden lub drugi zdążyli zablokować szpadę przeciwnika i odepchnąć ją od siebie.
Winifred przyglądała się temu z wielkim napięciem. Cedrick miał rację przynajmniej w jednej rzeczy – zupełnie inaczej walczyło się z przeciwnikiem który zamiast toporem albo sztyletem, posługiwał się szpadą. A Gulden był nawet sprawniejszym szermierzem, niż jej się wydawało.
Siedząca obok Winifred lady Gulden popatrzyła na nią z wyższością. a elfka to zauważyła.
– Głupia elfko, to tylko kwestia czasu, aż twój niziołek przegra z kretesem.
– Przeliczy się pani, lady Gulden – odparła Winifred, jedynie zerkając w jej stronę.
Przypadkiem spojrzała na dół. Pod trybunami, koło belki podtrzymującej rząd na samej górze, stało paru krasnoludów, które zapamiętała z przyjęcia. Próbowali zobaczyć pojedynek, sami pozostając niezauważonymi. Wchodzili pod trybuny i poprzez nogi widzów wodzili wzrokiem za Cedrickiem.
Cedrick po raz kolejny zablokował szpadę Guldena, ale tym razem szlachcic przechylił się bardziej, tak że niziołek uginał się pod jego masą. Wydawało się, że zaraz upadnie, ale niespodziewanie dla wszystkich użył prawie całej siły swoich ramion, aby odepchnąć Guldena od siebie i cofnął się dwoma skokami do tyłu. Ciężko dyszał. Jego czoło było mokre od potu. Czuł się potwornie zmęczony, ale pojedynek musiał wytrwać, aż do rozwiązania.
– Patrz jak van Hooven słania się na nogach, elfko – zwróciła się do Winifred lady Gulden.
Satysfakcja w jej głosie denerwowała Winifred, ale elfka nic nie odpowiedziała, tylko powróciła do oglądania Cedricka. Zaczęła się już poważnie obawiać, że jej ukochany może przegrać. Tymczasem Gulden znów zaatakował. Cedrick przyjął pozycję i czekał. Postanowił, że tym razem nie będzie się tylko bronił. Miał już plan na to jak wygrać.
Kiedy Gulden znalazł się jakiś metr od Cedricka, niziołek skoczył dość wysoko, aby jednym machnięciem szpady zaatakować to samo ramię, co przedtem. Zatrzymał się kilka metrów za Guldenem i odwrócił się, aby zobaczyć, co zdziałał. Drasnął Guldena na tyle, aby zaczął krwawić, ale jednocześnie na tyle, aby człowiek był w stanie walczyć. Krew spływała mu po ramieniu i po dłoni trzymającej szpadę, po czym pociekła na trawnik.
Tym razem to Winifred była pewna siebie.
– Widzi pani, lady Gulden? Pani mąż jest ranny.
– Van Hooven wykorzystał tylko chwilę nieuwagi Daniela.
– Jasne – odparła z sarkazmem Winifred.
Cedrick znowu czekał na ruch Guldena. Szlachcic wydawał się być równie zmęczony, co niziołek. Stał i przyglądał się Cedrickowi przez jakieś półtorej minuty, aż w końcu znów na niego ruszył. I tym razem Cedrick wykonał ten sam manewr – poczekał, aż Gulden będzie dość blisko, po czym skoczył, drasnął jego prawe ramię, przeszedł pod nim i, będąc dość daleko, odwrócił się. Gulden oddychał ciężko, zakrywając drugą ręką ranę. Prawa dłoń jednak wciąż kurczowo trzymała rękojeść szpady.
Zmęczenie znów dało o sobie znać. Serce waliło Cedrickowi coraz mocniej. Chciał paść na ziemię, ale wiedział, że nie może, przynajmniej nie w tej chwili. Jeszcze jeden cios, aby zmusić dłoń Guldena do upuszczenia broni. Potem będzie mógł nawet zdrzemnąć się na jego trawniku.
– Dalej, Cedrick – szepnęła jakby do niego, ale także do siebie Winifred. – Dasz radę.
Tym razem to Cedrick ruszył pierwszy. Nieśpiesznie podszedł do wciąż stojącego w miejscu Guldena. Niziołek zatrzymał się jakiś metr od szlachcica, uśmiechnął się z wyższością i jednym szybkim, precyzyjnym ruchem drasnął wnętrze dłoni tuż pod kciukiem. Gulden upuścił szpadę, która jak głaz opadła na ziemię. Cedrick schował swoją i podniósł broń Guldena. Sędzia podszedł do niego i uniósł do góry rękę Cedricka, który pokazał wszystkim triumfalnie szpadę Guldena. Wśród widowni najpierw zapadła cisza. A potem Winifred i kilka innych osób zaczęło klaskać, a po chwili reszta widowni poszła ich w ślady. Winifred spojrzała z wyższością na siedzącą obok szlachciankę i zapytała:
– I cóż teraz pani powie, lady Gulden? Mój niziołek wygrał.
Cedrick po raz pierwszy w swoim życiu naprawdę w pełni cieszył się ze swojej wygranej. Czuł się większy niż kiedykolwiek; czuł, że nie ma dla niego już nic niemożliwego, skoro pokonał w walce swoją największą zmorę. A ci, którzy dotąd śmiali się z niego i mieli za nic, wreszcie zobaczyli, na co go stać. To zwycięstwo było zupełnie inne niż to nad Chipswickiem czy Moonem. Nie, to było zwycięstwo również moralne. Był wyczerpany, ale warto było, dla tego niesamowitego uczucia.
Opadł na ziemię i spojrzał w niebo. Było takie piękne tego dnia. Tak cudownie niebieskie i pogodne…
Nie dane mu było jednak długo cieszyć się zwycięstwem, albowiem następnego ranka wszystkie gazety pisały o tym, że Archemia znalazła się w stanie wojny z Tayą.

Miłość van Hoovena – rozdział 9

Stanęli u wrót wielkiej posiadłości należącej do Guldenów. Winifred ubrana była w wiśniową sukienkę z białym kołnierzem, a Cedrick – w czarny surdut. Miał też na nosie nowe okulary.
Brakowało mu odwagi. Z tym ogromnym domem z fasadą kolumn, które podtrzymywały balkon rozciągający się nad całą frontową ścianą, wiązały się zbyt bolesne wspomnienia, aby zechciał tam wejść. Poza tym bał się szyderczych i oceniających spojrzeń reszty gości. Obecność Winifred trochę mu pomagała. Elfka cały czas powtarzała, że będzie z nim i będzie go bronić przed kpinami. Jednak Cedrick wolał tam nie iść także dla niej. Oni mogli ją zjeść żywcem za to, że była elfką, która śmiała pojawić się na przyjęciu wyższych sfer.
Jednakże Winifred była niewzruszona.
Wrota były otwarte, więc oboje przeszli powoli przez nie i po drodze pokrytej kostką skierowali się do domu przed sobą. Po ich prawej i lewej stronie rozciągała się wielka, zielona przestrzeń. Gdzieniegdzie jedynie można było dostrzec kilka drzew. W końcu Cedrick i Winifred stanęli na ganku i zadzwonili. Po chwili czekania otworzył im szczupły krasnolud o poważnej twarzy.

– Witam, panie van Hooven – przywitał gościa oficjalnym tonem, po czym zwrócił się do Winifred: – Panią również. Państwo Gulden czekają już w salonie.
– Dziękujemy – odparł z uprzejmym, acz wymuszonym uśmiechem Cedrick.
Zaprowadził Winifred do wielkiej sali z kominkiem, przepełnionej ludźmi, ogrami i niziołkami w eleganckich strojach. Kilka dam siedziało przy kominku i rozmawiało, popijając herbatę. Mężczyźni zaś stali w kilku małych grupach i rozmawiali przy kieliszku jakiegoś trunku. Krasnoludzcy służący z przekąskami krzątali się po całym pomieszczeniu za wołającymi ich gośćmi. Kiedy jednak kilka osób na sali zdało sobie sprawę z tego, że Cedrick przyszedł w towarzystwie elfki, wszyscy przerwali rozmowy i zwrócili swój wzrok na niego i Winifred, którzy nagle poczuli się napiętnowani. Po chwili goście powrócili do swoich spraw, ale od czasu do czasu ktoś spoglądał w stronę Cedricka i Winifred.
– Możemy jeszcze uciec – szepnął do niej Cedrick. – Jest pani pewna, że…?
– Tak, musimy im przecież pokazać. Za długo się z ciebie śmiali – powiedziała stanowczo.
Niebawem podeszła do Cedricka i Winifred jakaś kobieta. Młoda dama w różowych falbankach i czepku. Wyglądała dziecinnie z tą swoją pyzatą twarzą, małym noskiem i ustami, oraz kędzierzawymi, miodowymi włosami. Oczy jej i Winifred się spotkały. Popatrzyła na elfkę z wyższością, rozwinęła wachlarz i zaczęła się energicznie wachlować. Następnie nieznajoma zwróciła się do elfki:
– Witam cię, moja droga. Ja jestem lady Marie Gulden, żona sir Daniela Guldena. Ty musisz być Winifred.
– Tak, to ja. Mnie również jest miło – odpowiedziała Winifred i skinęła głową.
– No, no, muszę przyznać, że wygląda pani bardzo ładnie. Prawie jak osoba cywilizowana. – Lady Gulden uśmiechnęła się jeszcze szerzej i jeszcze bardziej wyniośle.
– Ależ,  lady Gulden… – oburzył się Cedrick.
Winifred zrozumiała do razu, że gospodyni ma ją za dzikuskę. Elfce przeszło przez myśl kilka złośliwych odpowiedzi, ale ograniczyła się tylko do słów:
– Ciekawe. To samo pomyślałam o pani, lady Gulden.
Z twarzy szlachcianki zniknął uśmiech. Zakryła usta wachlarzem, spojrzała na Winifred chłodno i powiedziała:
– Proszę się rozgościć.
Podeszła do dam przy kominku i zaczęła z nimi o czymś rozmawiać. Oczami wskazała im Winifred i wszystkie panie spojrzały w jej stronę z dezaprobatą. Porozumiały się między sobą i powróciły do picia herbaty.
Cedrick poczuł, że się poci. Jego obawy sprawdzały się. Te wszystkie kobiety już zaczęły szemrać między sobą różne przykre rzeczy o Winifred. Jeśli oboje tu zostaną, będą musieli znosić te wszystkie ciche pomruki. O siebie się nie martwił aż tak bardzo – w końcu nieraz się z niego śmiano – ale nie zniósłby upokorzenia Winifred. To byłoby dla niego nawet bardziej bolesne, niż poniżenie ze strony Guldena.
– Błagam panią, idźmy stąd – jęknął w nadziei, że ją przekona.
Kucnęła przed nim i spojrzała mu w oczy.
– Wykluczone, Cedrick. Przyszliśmy tu, aby im pokazać. Ja więc pokażę im jakie elfy są naprawdę, a ty – jakie są niziołki.
Spokój w jej oczach sprawił, że Cedrick uległ. Zapomniał o tym, że Winifred nie była tak delikatna na jaką wyglądała. Była odważna i silna. Wiedziała co robi, a jej opanowanie udzielało się też jemu. Ta kobieta była niesamowita!
Chciał jej to powiedzieć, ale z nikąd pojawił się gospodarz. Winifred wstała z kolan. Gulden spojrzał jej w oczy. W jego spojrzeniu tkwiły niepokojące iskierki, które sprawiły, że po raz pierwszy od wielu lat poczuła dreszcz. Nie wiedziała dlaczego, ale ten, z pozoru zwyczajny, człowiek napawał ją lękiem. A przecież stawiała czoła wielu o wiele silniejszym typkom. Więc dlaczego bała się właśnie jego?
Również Cedrick zauważył ten lęk w jej oczach i postanowił uważnie obserwować Guldena.
Gulden na tę niespodziewaną reakcję, sposępniał. Zaraz jednak uśmiechnął się uprzejmie.
– Już myślałem, że nas pani nie zaszczyci.
Winifred nie potrafiła z siebie nic wykrztusić. Po prostu nie wiedziała co powiedzieć. Na szczęście wyszła ku nim lady Gulden i, przytuliwszy się do ramienia męża, powiedziała:
– Kochanie, chyba czas, abym porwała panią Winifred. Ty się zaś zajmij drogim panem van Hoovenem.
– Dobry plan, kochanie. Van Hooven – zwrócił się do Cedricka. – chodź ze mną.
– A pani – odezwała się do Winifred lady Gulden, biorąc ją pod ramię. – pójdzie ze mną.
I tak oto Winifred i Cedrick zostali rozdzieleni. Cedrick został zaprowadzony do dwóch, właściwie dobrze mu znanych mężczyzn. Jeden był stosunkowo wysokim ogrem o jasnej cerze i złocistych włosach. Był to bliski przyjaciel Guldena, ale Cedrick nie potrafił nigdy zapamiętać jego nazwiska. Drugi z mężczyzn był półłysym, nieco niskim ogrem z baczkami i krasnoludzkimi rysami – przysadzistą twarzą o małym, kartoflanym nosie. Nazywał się Orson Stubb i z powodu swojego pochodzenia (mówiono, że któryś z jego przodków był krasnoludem) miał w życiu tylko odrobinę lepiej niż pełnej krwi krasnolud. Zdobył wyższe wykształcenie, chociaż musiał wciąż udowadniać, że nie jest półgłówkiem. W którymś momencie życia postanowił, że poświęci się polityce, jednak żadna partia nie chciała go przyjąć i żadna nie odpowiadała jego poglądom na temat ras. Żadna bowiem partia (a w każdej dominowały ludzie i ogry) nie chciała znieść niewolnictwa.
Cedrick rozmawiał z nimi właściwie o niczym. Cały czas zerkał w stronę kominka, gdzie siedziała i rozmawiała z innymi kobietami Winifred. Wyglądało na to, że dobrze sobie radziła, bowiem kiedy ją o coś pytały, odpowiadała ze zdecydowaniem w oczach, a jej rozmówczynie co rusz się dziwiły jej słowami. To go podnosiło na duchu. Ale niech no któraś z tych harpii powie coś, co zrani jego Winifred, to on opuści grono mężczyzn i ruszy jej na ratunek.
Tymczasem siedząca przy kominku Winifred próbowała elokwentnie, ale i ostro, odpowiadać na kąśliwe uwagi grupki wyfiokowanych kobiet w różnym wieku, które najwyraźniej za wszelką cenę chciały wywołać u niej konsternację. Jednak ona nie zamierzała dać im tej satysfakcji.
– A czy to prawda, że elfy się nie myją? – zapytała jakaś młoda dama, spoglądając na Winifred w taki sposób, że jej oczy przypominały elfce spojrzenie węża.
– Cóż, to my wynaleźliśmy mydło. W Tayi kiedyś był nawet zwyczaj ścinania elfów, które myły się rzadziej niż na tydzień. Natomiast ty, kochanie, masz brudną szyję – wskazała szarą plamkę na szyi dziewczyny, która ją zapytała.
Młoda dama z zakłopotaniem złapała się za kark. Tymczasem do ofensywy przeszła jakaś matrona:
– Ta sukienka już dawno przestała być w modzie. Wydaje się być nawet trochę sponiewierana. Czyżby była pani tak biedna, panno Winifred, że nie stać panią na nic nowszego i bardziej gustownego?
– Ależ, proszę pani, ja nie trwonię cennego czasu, energii i pieniędzy na coś tak przyziemnego i bezużytecznego jak modne stroje. Poza tym trudno znaleźć dobrą sukienkę. Równie dobrze mogłaby pani zapytać męża, dlaczego nie zamieni żony na coś nowszego i bardziej gustownego.
Mówiąc ostatnie zdanie, Winifred uśmiechnęła się i wypiła łyk herbaty. Matrona posłała jej chłodne spojrzenie. Winifred pomyślała, że mogłaby to robić cały dzień. Przez chwilę trwała cisza. Najwyraźniej żadna z nich nie miała już pomysłów na to jak przyszpilić elfkę, która tak sprawnie odpowiadała na ich złośliwości. Dotknęły już wszystkich możliwych tematów – od kultury, poprzez edukację, a na modzie i pogodzie skończywszy.
I kiedy Winifred spodziewała się, że to całkiem miłe milczenie potrwa jeszcze do obiadu, na twarzy gospodyni pojawił się niepokojący, pełen jadu uśmiech. Na ten widok Winifred jedynie podniosła brwi do góry. Lady Gulden wzięła w rękę filiżankę i zapytała:
– A czy można zapytać cóż takiego tak egzaltowana dama jak pani robi u boku tak żałosnego osobnika jak Cedrick van Hooven?
Winifred zachowała spokój, choć nie omieszkała posłać gospodyni chłodnego spojrzenia. Teraz dopiero zamierzała wyciągnąć ciężką artylerię. Odłożyła na stolik swoją filiżankę, przeleciała wzrokiem po wszystkich swoich słuchaczkach, a potem powiedziała bardzo poważnie:
– Panie nie widziały go w akcji. Ten niziołek ma w sobie wielki ogień – zaczęła mówić z lekkim rozmarzeniem i nawet nie zauważyła. – Żebyście widziały jak on walczy szpadą…
– I myśli pani, że uwierzymy w tak niedorzeczną rzecz? – odparła lady Gulden i zaśmiała się, a chwilę potem reszta dam. – Jego zdolności szermiercze są mizerne. Tak mówi mój mąż.
Winifred nadal zachowywała kamienną twarz, chociaż wewnątrz cała aż się gotowała.
– No, tak. Ktoś, kto nie wychodzi z domu może jedynie zdać się na zakrzywione relacje innych. Ja widziałam te dwa pojedynki Cedricka na własne oczy. Teoretycznie powinna pani wiedzieć o nim więcej niż ja, zna go pani przecież dłużej, ale prawda jest zupełnie inna. – Winifred pochyliła się bardziej ku gospodyni i powiedziała poważnie: – Pani nie zna Cedricka, lady Gulden, i nie próbuje go poznać. Widzi pani tylko niziołka, z którego się pani śmieje.
– Ależ, droga panno Winifred, wiem, że Cedrick van Hooven jest potomkiem nuworysza ze wsi, który wzbogacił się dzięki pułapce na szczury. Wiem, że mój mąż chodził z van Hoovenem do tej samej szkoły podstawowej i że ten po jakimś czasie przeniósł się do internatu, gdzie przebywał w wątpliwym moralnie towarzystwie Markusa Wilmuta. Wiem, że przejawia dziwną sympatię do swojego lokaja krasnoluda, a niedawno dowiedziałam się też, że utrzymuje elfkę. – Twarz lady Gulden przybrała bardziej chłodny wyraz. – A być może nawet łączą go z nią bardziej zażyłe stosunki. – Znów się uśmiechnęła. – Co więcej trzeba o nim wiedzieć? To już świadczy o nim dość, aby uznać go za niepoważnego.
– Jeśli większość elity Archemii ocenia wartość obywateli według tych samych kryteriów, co pani, lady Gulden, to ten kraj jest już zgubiony.
– O, czyżby? – Lady Gulden znów zaczęła się wachlować.
– Skupia się pani na nieistotnych szczegółach i nie zauważa tego, co jest naprawdę ważne, czyli cech charakteru. Co z tego, że ojciec Cedricka wybił się ze wsi swoją uczciwą i ciężką pracą; co z tego, że jego fabryka daje waszym obywatelom pracę i pomaga uporać się ze szkodnikami, skoro pani pamięta tylko to, że był ze wsi? I co z tego, że jego syn jest dobrze wychowanym, współczującym i wartościowym mężczyzną, skoro pani tego nie widzi i ocenia tylko po pozorach? Znałam wielu osobników, którzy byli niewykształceni i mało rozgarnięci, i żaden z nich nie był tak ograniczony jak pani. Ale kogo ja chcę przekonać? Nadętą ignorantkę.
Winifred już chciała odejść, kiedy pojawił się szczupły krasnolud i szepnął coś do lady Gulden. Gospodyni dyskretnie odparła, że rozumie, po czym wstała, uśmiechnęła się uprzejmie do wszystkich gości i oświadczyła:
– Panie i panowie podano do stołu.
Wszyscy skierowali się do wielkich drzwi, które prowadziły do ogromnej jadalni z czterema ułożonymi w kwadrat stołami. Przy każdym miejscu siedzącym znajdowała się karteczka z imieniem gościa. Cedrick był tu tyle razy, że nauczył się, gdzie ma siadać (na zaszczytnym trzydziestym szóstym miejscu od krzesła gospodarza), jednak obawiał się, że Winifred zostanie posadzona z dala od niego. Na szczęście dla niego elfka siedziała między nim a Orsonem Stubbem.
Winifred żałowała, że nie obroniła Cedricka innymi słowami. Kiedy o nim mówiła, myślała, że sam fakt pokonania człowieka i ogra w walce wystarczy, aby te lafiryndy zaczęły bardziej szanować Cedricka. Teraz miała przeczucie, że mogła spisać się lepiej. Może gdyby poświęciła więcej czasu, udałoby się jej przekonać lady Gulden i jej świtę o tym jaki Cedrick jest naprawdę. Powinna wyjść z czymś, co widać było na pierwszy rzut oka, kiedy spotykało się Cedricka. Z drugiej wiedziała, że to i tak by nic nie dało. Cokolwiek by powiedziała, nie przekonałaby tych snobek, że się mylą. Winifred czuła, że zawiodła.
Cedrick przyjrzał się ukochanej. Wydawało się, że coś ją męczy. Była bardzo smutna i nie zareagowała, kiedy przed nią pojawił się talerz z ziemniakami.
– Wszystko dobrze, panno Winifred? – zapytał Cedrick.
Winifred spojrzała na niego i się rozpromieniła.
– Nie, nic się nie stało – odpowiedziała, po czym znów posmutniała i dodała: – Tylko podczas dyskusji z tymi… no, paniami… źle wyszłam z ostatniego tematu.
– Niech się pani tym nie przejmuje – pocieszał ją Cedrick. – I tak pewnie to, co pani powiedziała, nie pozostanie zbyt długo w pamięci tych dam.
Zaczęli sobie nakładać różne rzeczy z półmisków na stole. Mimowolnie Winifred spojrzała w stronę gospodarzy. Lady Gulden szepnęła coś mężowi, a on zerknął w stronę Winifred i Cedricka ze zdziwieniem. Lady mówiła dalej, a na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. Kiedy skończyła, Gulden zaśmiał się pod nosem. Jeszcze kilka razy coś mu szepnęła, a on również wtedy odpowiadał śmiechem. Reszta gości też o czymś między sobą rozmawiała, i choć tylko kilkoro z nich spojrzało w stronę Cedricka i Winifred, elfka czuła na sobie ich palący wzrok i miała wrażenie, że oni z niej szydzą i ją oceniają. Mimowolnie słyszała – być może naprawdę, a być może była to tylko jej wyobraźnia – pełne jadu szemranie swoich obserwatorów i to sprawiało, że trudno było jej skupić się na jedzeniu.
Cedrick jadł pogrążony w ciszy i smutku. Tak jak Winifred miał wrażenie, że jest obserwowany i że wszyscy dookoła szepczą o nim i jego towarzyszce, ale powód jego smutku miał jeszcze jedną przyczynę. Zbliżała się ta część przyjęcia, której nienawidził i której się obawiał. Zwykle podczas obiadu Gulden szydził sobie z niego. Tym razem czekało go poniżenie na oczach ukochanej kobiety!
– Cedrick – odezwał się, dotąd milczący przy stole, Orson Stubb. Zwrócił tym samym uwagę Winifred. – Chyba zapomniałeś mi przedstawić tę uroczą damę, z którą przyszedłeś.
– Och, tak! Przepraszam cię, Orson – powiedział Cedrick i przeszedł do prezentacji. – To jest moja droga przyjaciółka, panna Winifred. Panno Winifred – zwrócił się do elfki. – To jest pan Orson Stubb.
– Bardzo mi miło – odparła z rezerwą Winifred.
– Mnie także – odrzekł Orson. – Mam dla was pewną propozycję, moi drodzy – powiedział uśmiechając się tajemniczo. – Myślę, że wam się spodoba.
– Mów – odparł Cedrick, przy okazji krojąc mięso na swoim talerzu.
– Zamierzam założyć organizację, która będzie zrzeszać takich jak my – wyjaśnił Orson. W jego oczach żarzył się najprawdziwszy entuzjazm. – Sami wywalczymy prawa dla siebie. Co ty na to?
Cedrick nie wyglądał na przekonanego. Przełknął w zamyśleniu kawałek mięsa i, choć Orson najwyraźniej pragnął usłyszeć jego zdanie, niziołek się nie odzywał. Nie, nie był typem rewolucjonisty, chociaż pomysł Orsona mógł mieć szanse powodzenia.
– Chyba nie powiesz mi, Cedrick, że uwielbiasz obecny stan rzeczy? – Orson nie dawał za wygraną.
– Orson, ja… – zaczął Cedrick i próbował dobrać słowa. – Ja nie jestem osobą, której szukasz. Ty potrzebujesz kogoś odważniejszego niż ja.
– Nonsens, Cedrick – odparł Orson i zwrócił się do Winifred: – Przepraszam, ale chciałbym z nim porozmawiać na bardzo dyskretny temat, więc muszę się na chwilę przesiąść na pani miejsce.
Winifred niechętnie wstała i zamieniła się miejscami z Orsonem. Półogr nachylił się do ucha Cedricka i szepnął:
– A te wszystkie krasnoludy, które szmuglujesz do Ziem Dzikich? To niby nie wymaga odwagi? Dobrze wiesz, że mogą cię za to wsadzić na dwadzieścia lat albo i dłużej, a mimo to posyłasz ich do domu.
A jednak wiedział. Cóż Cedrick już dawno się tego domyślił.
Spojrzał na Orsona smutno, kiedy ten trochę się odsunął, i również szeptem odpowiedział:
– To co innego. Działam w konspiracji i muszę się starać, aby nikt niczego się nie domyślił. Myślisz, że jak dołączę do twojej organizacji, nikt nawet nie pomyśli, że mógłbym mieć coś wspólnego z wyzwalaniem krasnoludów?
Starał się mówić dość cicho, aby nikt oprócz Orsona, go nie usłyszał, jednak Winifred zrozumiała od razu o czym mówią. Półogr westchnął, ale ze zrozumieniem poklepał go po ramieniu i powiedział:
– W takim razie poszukam kogoś innego. Ale jeśli kiedykolwiek zmienisz zdanie, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Razem z Winifred powrócili na swoje miejsca. Tymczasem Gulden powstał, wywołując skupienie wśród gości. Cedrick wiedział, że teraz nastąpi ta część przyjęcia, której tak nienawidził. Gulden głośno i wyraźnie, ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, powiedział:
– Panie i panowie. Zapewne zorientowaliście się, że nasz drogi pan van Hooven nie przybył dzisiaj sam. Jest tu również jego „gość”, panna Winifred.
Cedrick zamarł. Nagle poczuł uderzenie chłodu epatujące z mostka. Powoli podniósł wzrok na Guldena, który uśmiechnął się jeszcze szerzej i ciągnął dalej:
– Zastanawiacie się pewnie, dlaczego pozwoliłem sobie zaprosić tutaj pannę Winifred. Otóż zrobiłem to, aby „gość” pana van Hoovena miał możliwość obcowania z jakąkolwiek kulturą. Wszyscy wiemy przecież, że ojczyzna panny Winifred zginie bez światłych wzorców archemskiej cywilizacji.
Cedrick miał ochotę wygarnąć Guldenowi, tu i teraz, ale tłum sprawił, że zapomniał języka w gębie. Nagle poczuł na swoim ramieniu czyjąś rękę. To Winifred chciała podnieść go na duchu. Kiedy spojrzał na jej twarz, uśmiechnęła się do niego łagodnie. A potem Winifred powstała z krzesła i zwróciła się do Guldena:
– Jak na razie, sir Guldenie, pokazaliście mi tylko to co w Archemii jest najgorsze i z każdą chwilą obraz waszych elit coraz więcej traci w moich oczach. Pokazaliście mi, że jesteście ograniczeni, zadufani w sobie, a przede wszystkim żałośni.
Po pomieszczeniu rozległ się szmer zaaferowanych jej słowami gości. Gulden również nie był zachwycony.
– Żałośni?! – spytał z niedowierzaniem, po czym prychnął śmiechem i już miał coś powiedzieć, kiedy odezwała się jego żona:
– My zaś dowiedzieliśmy się, że wszystko, co mówią o pani rasie jest prawdą. Wygląda na to, że elfy rzeczywiście są krnąbrne, zuchwałe, nieokrzesane i głupie.
Cedrick już chciał coś powiedzieć, ale Winifred zatrzymała go ręką.
– Czy byłam głupia i nieokrzesana, kiedy odpierałam raz po raz każdy atak ze strony pani i pani świty?  – spytała. – Czy jestem taka teraz, kiedy ze spokojem przyjmuję oczywiste obelgi wypływające z pani ust? Hm?
Cedrick zastanawiał się, skąd się wzięła nagle ta cała ogłada i zdolność argumentacji u Winifred. Jeszcze parę dni temu przecież zachowywała się tak jak zwykła kobieta z marginesu, a teraz… Teraz mówiła jak dama. Tak nagła przemiana z twardej złodziejki w dobrze wychowaną kobietę przecież nie mogła nastąpić tak szybko, zwłaszcza, że nikt jej do tego nie przyuczał.
Kiedy wydawało się, że Winifred już może spocząć na swoim miejscu, bo nikt nie odpowiadał na jej argument, odezwał się znów Gulden:
– Być może elfy przywykły do tego, że mogą bezkarnie krytykować lepszych od siebie, ale w Archemii to nie przejdzie. Widzi pani, panno Winifred, nasza krew czyni nas lepszymi od innych członków społeczeństwa i obojętnie jak bardzo będą się starać, aby pokazać się z jak najlepszej strony, pozostaną tylko przedstawicielami barbarzyńskich ras albo śmiesznymi parweniuszami z podejrzaną przeszłością. A już ten, który siedzi obok pani, szanowny pan Cedrick van Hooven, to wybitne źródło rozrywki. Podobno widziała pani jak pokonał ogra. Nie jestem przekonany, aby ktoś tak mały i godny pożałowania był w stanie pokonać nawet krasnoluda z opaską na oczach.
Tym razem to Cedrick nie wytrzymał. To był impuls. Sam nie wiedział czy to przez obecność Winifred, która dodawała mu odwagi, czy przez coś innego, ale uderzył pięścią w stół, stanął na swoim krześle i wrzasnął:
– Dość tego, sir Guldenie! Żądam satysfakcji w pojedynku na szpady!
Gulden prychnął śmiechem. Również wśród gości rozległ się jeden chóralny rechot. Tylko Winifred i Orson nie śmiali się.
– Ty chcesz satysfakcji ode mnie, van Hooven? Ale dobrze. Skoro tak bardzo pragniesz zginąć w pojedynku z mistrzem, nie odmówię ci tej przyjemności. Proponuję, aby pojedynek odbył się za dwa dni, u mnie w ogrodzie.
– Zgadzam się. A teraz pan wybaczy, sir, ale zamierzam opuścić to przyjęcie. Panno Winifred – zwrócił się do elfki, która natychmiast podniosła się z krzesła.
– Żegnam państwa – odparła. Nikt nie wiedział dokładnie dlaczego wyglądała na tak pewną siebie.
Razem z Cedrickiem wyszła z jadalni, a potem z domu Guldenów.

Miłość van Hoovena – rozdział 8

– Kto? Kiedy?! – wykrzyknął Cedrick.
Markus zamknął oczy i westchnął, po czym popatrzył na Cedricka i odpowiedział:
– Chyba Moon – Spuścił wzrok i zaczął opowiadać: – Następnego wieczoru po waszym odejściu, kiedy wracałem od pierwszego od wielu dni pacjenta, zauważyłem, że w mojej dzielnicy coś się pali. Dopiero kiedy pobiegłem tam, zrozumiałem, że to mój dom. Życzliwi sąsiedzi próbowali go gasić, ale i tak po mojej praktyce pozostały tylko zgliszcza.
Zakrył twarz dłońmi. Szlochał. Cedrick podał jego marynarkę Gilbertowi, a sam uścisnął przyjaciela.
– Pięć lat! – załkał Markus. – Pięć lat oszczędzania, aby ją wybudować! A w ciągu jednej nocy obróciła się w proch!
– To wszystko moja wina – powiedział smutno Cedrick.
– Nie, ty akurat nic złego nie zrobiłeś – odparł Markus. Przez chwilę na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech, ale zaraz doktor dodał nieco smutniej: – Nie mam już nic, oprócz podstawowych przyrządów medycznych i rewolweru. Przyjechałem pociągiem do ciebie za ostatnie pieniądze. Proszę cię, przygarnij mnie na jakiś czas.
– Zostań jak długo chcesz – oświadczył Cedrick i spojrzał na doktora przyjaźnie. – Musi ci być zimno. Gilbercie… – zwrócił się do służącego, który wyprzedził jego prośbę:
– Zaraz przygotuję panu Wilmutowi trochę zupy.

Poszedł do kuchni. Winifred nie mogła się nadziwić jak szybko wszystko zostało załatwione. Najpierw Cedrick poszedł z Markusem na górę i pokazał mu jeden pokój po lewej, który odtąd miał być sypialnią doktora. Tam przygotował mu czyste i suche ubranie. Tymczasem Gilbert postawił zupę na stole w salonie. Niebawem Markus zszedł na dół i mógł zasiąść do stołu i coś zjeść.
Cedrick również usiadł przy stole. Podczas gdy sam poszkodowany jadł w ciszy ogórkową, on starał się go pocieszyć po tak potwornym przeżyciu jak utrata domu.
– Widzisz, teraz wyrównamy rachunki – odezwał się dziarsko Cedrick i poklepał po plecach Markusa, który spojrzał na niego ze zdziwieniem. Cedrick od razu wyjaśnił: – Pamiętasz? Ty mnie przechowałeś u siebie w domu. Teraz ja przechowam ciebie.
– Postaram się nie być ciężarem – oznajmił Markus.
– Wiem, ale nie myśl o tym. – Cedrick posmutniał. – Musisz się pozbierać.
– Przepraszam, że cię w ogóle nie uprzedziłem, ale kiedy tylko przyszło mi do głowy po paru bezczynnych nocach w „Sokółce”, że mógłbym do ciebie pojechać, działałem pod wpływem jakiegoś szalonego impulsu. Powiedziałem znajomym abolicjonistom, że muszę zniknąć na pewien czas, przygotowałem się do drogi i ruszyłem do Belvazy. W pośpiechu nie pomyślałem o tym, że mógłbym do ciebie zadzwonić albo wysłać ci telegram. Jeszcze raz bardzo cię przepraszam.
– Nie przepraszaj, miło cię widzieć po tak długiej rozłące. Przyjaciół nigdy nie jest za wiele.
Na twarzy Markusa zajaśniał uśmiech wdzięczności. Postanowił zmienić temat:
– A co u ciebie? Widzę, że sińce po pięści Moona zniknęły już całkiem.
– Wiesz, nie miałem czasu przejrzeć się w lustrze. Sam wróciłem do domu przed paroma godzinami.
– Rozumiem. Nie będę więc pytał jak z twoją firmą – zaśmiał się, ale zaraz spoważniał. – A jak tam Winifred?
Cedrick wzdrygnął się, potem na jego twarzy pojawił się słaby, wymuszony uśmiech. Cedrick z jakiegoś powodu nie chciał wyznać Markusowi tego, co teraz dręczyło jego duszę. Niepewny powiedział jedynie:
– Byliśmy w Lesie Dolmit. Nie okradli mnie, a do tego okazało się, że ci złodzieje nie są znowu tacy źli. Jak już wcześniej mówiłem, przybyliśmy tutaj dopiero kilka godzin temu. Zresztą Winifred nie zamierza tu pozostać na długo. Chce wrócić do Lasu Dolmit, gdzie jest jej dom.
Markus uśmiechnął się do niego łagodnie.
– Ale ty nie chcesz, aby odeszła? – spytał domyślnie.
Cedrick popatrzył na niego smutno. Przyjazna twarz Markusa sprawiła, że wszelka nieufność wobec starego przyjaciela ulotniła się i Cedrick poczuł przemożną chęć, aby mu się zwierzyć, jak za dawnych lat.
– Przecież i tak nic z tego nie będzie – zaczął. – Sam widzisz, że sprawa jest beznadziejna. Nie dość, że ona nie czuje do mnie tego, co ja do niej – spuścił wzrok i dokończył: – to jeszcze jesteśmy z dwóch różnych światów. Nie czułaby się tutaj szczęśliwa.
Markus zachichotał i oparł się wygodnie na krześle
– Prawdę mówiąc nie wiem co ci poradzić – odparł. – Nigdy w życiu nie byłem w nikim zakochany, zwłaszcza w kobiecie innej rasy. Nie jestem też w stanie określić, jak bardzo Winifred cię lubi, ale wiem jedno. – Posmutniał nagle i popatrzył na Cedricka. – Miłość to cierpienie.
Później poszedł do swojego pokoju, aby się położyć, i zastał Winifred koło schodów. Oboje patrzyli na siebie przez chwilę. Winifred odezwała się pierwsza:
– Bardzo mi przykro z powodu pańskiego domu.
Na te słowa stanął przed nią i spojrzał na nią łagodnie.
– Dziękuję.
Nic więcej nie powiedział, tylko wszedł do swojego pokoju, a Winifred po kilku sekundach zdecydowała się pójść do swojego. Tam rozebrała się do bielizny i położyła spać. To łóżko było tak różne od tych, w których zwykle spała, że przez chwilę zanurzyła się w tej miłej, aksamitnej miękkości. Po chwili przyjemności przyszło jednak poczucie winy. Nie powinna się tak roztapiać w tych luksusach. Przecież większość jej rodaków klepała biedę albo gniła w lochach Tayi. Zaczęła bić się ze sobą. Ale to łóżko było tak wygodne, tak miłe w dotyku i jeszcze całkiem pozbawione jakichkolwiek owadów. Przestań! – pomyślała. – Nie przyzwyczajaj się, głupia. Znalazła się elegantka. Ledwie położyła się w łóżku, już jej się przewraca w głowie.
Ciekawe, czy Cedrick też ma takie myśli? Winifred zaczęła się nad tym zastanawiać. Czy będąc abolicjonistą, nie ma wyrzutów sumienia, że żyje w tak wygodnych warunkach, kiedy krasnoludy w kopalniach są tak źle traktowane? Znając Cedricka, było to dosyć prawdopodobne.
Niziołki i krasnoludy miały jedną wspólną cechę – niski wzrost. Byli tak niscy jak pięcioletnie elfie dziecko. Uczeni mówili, że krasnoludy byli najniższą formą praosoby, od której pochodzą wszystkie rasy. Z tego powodu miały niby być głupsze. Najwyższą formą praosoby byli oczywiście ludzie i ogry i dlatego niby ich rasa miałaby być tą największą i najlepszą. Elfy, niziołki, a także gnomy, których w Archemii praktycznie nie było wcale, były podobno formami pośrednimi. Niziołki – jako te równe wzrostowi krasnoludom – miały niby być bliższe im ewolucyjnie, a więc tylko trochę od nich inteligentniejsze.
Myśl ta sprawiła, że Winifred posmutniała. Nawet nauka kazała myśleć niziołkom, że są czymś gorszym.
Następnego dnia Cedrick wstał wcześniej od swoich gości i po niewielkim śniadaniu zajął się wreszcie sprawami swojej firmy. Wziął ze sobą wszystkie zawarte w Denzie umowy i przedstawił je swojej radzie nadzorczej – byli zachwyceni! Potem przeprowadził inspekcję całej firmy, aby sprawdzić, czy jego przedłużona podróż służbowa wpłynęła negatywnie na jej wydajność – nie wpłynęła. Spędził w pracy całe popołudnie, aż do ósmej wieczór (później niż zwykle), a wracając do domu wstąpił do okulisty i zamówił sobie nową parę okularów. Okulista zapewnił go, że okulary będą gotowe już jutro popołudniu.
Przez cały ten czas Winifred i Markus nie wychodzili z domu Cedricka. Być może Markus się bał wychodzić, tak jak jeszcze niedawno Cedrick, albo nie czuł się pewnie, bo nie znał topografii Belvazy. Większość czasu w każdym razie spędził na przygotowywaniu obiadu. Zakazał komukolwiek wchodzić do kuchni. Mówił, że ma dla wszystkich niespodziankę.
Winifred jednak czuła się dziwnie. Kiedy podróżowali wraz Cedrickiem, widywała go prawie cały czas. Teraz nie było go rano, w południe i popołudniu… Niby nie było to nic niepokojącego. Przecież poszedł tylko do pracy, a tak to jest, że czasem pracuje się od rana do nocy. Jednak to była dla niej nowość. Po raz pierwszy Cedrick nie był w pobliżu. I czuła z tego powodu żal. Chodziła niespokojnie po pokoju i zastanawiała się dlaczego tak nagle za nim zatęskniła, dlaczego nagle tak bardzo chciała go znów zobaczyć i dlaczego czuła taki niepokój związany z jego nieobecnością. Czyżby po tylu wspólnych przeżyciach ten miły niziołek w końcu rzucił na nią urok?
Nieco przed południem jej rozmyślania przerwał ktoś pukający do jej drzwi.
– Wejść.
Do środka wszedł Gilbert. W rękach trzymał wyprane i ułożone ubranie Winifred.
– Pani wybaczy, ale pozwoliłem sobie to wyprać – oświadczył i podał Winifred jej własność.
– Och, dziękuję – odpowiedziała i przyjrzała się swojemu ubraniu.
Było prawie jak nowe. Wszystkie plamy zniknęły. Zapach proszku miło łechtał jej nozdrza. Sama pewnie nigdy by tak tego nie uprała. Winifred spojrzała z podziwem na Gilberta i powiedziała:
– Ale to musiało być dla ciebie wyzwanie.
– Pani nie wie jakie rzeczy wyczyniali pan van Hooven i pan Wilmut, gdy byli młodsi – roześmiał się Gilbert, po czym wstał i skierował się do wyjścia. – Pani wybaczy. Muszę zająć się porządkami.
– Powiedz mi jeszcze… – Na te słowa Winifred Gilbert się odwrócił. – Kiedy zwykle twój pan wraca z pracy?
– O drugiej, proszę pani – odparł z uśmiechem i wyszedł.
A więc musiała czekać na Cedricka aż do drugiej?! Winifred była pewna, że wybuchnie z niepewności i zniecierpliwienia zanim ta godzina w ogóle wybije. Jak ona to wytrzyma? Co będzie robić przez ten cały czas?
Nagle naszła ją myśl, która jej samej wydała się dziwna. Mogła spożytkować cały ten czas, aby zrobić Cedrickowi niespodziankę.
Po długim namyśle postanowiła się poradzić kogoś, kto znał Cedricka van Hovena o wiele lepiej niż ona. Zbiegła po schodach i zapukała do drzwi kuchni. Nie czekając nawet na jakąkolwiek odpowiedź ze strony Markusa, zawołała do niego:
– Doktorku, musisz mi w czymś pomóc!
– Myślisz, że tak po prostu cię wpuszczę? – odezwał się za drzwiami głos Markusa. – Nikt nie może zobaczyć przed obiadem, co ma na nim być.
– Ale to bardzo ważne – odpowiedziała Winifred. – Bardzo, bardzo ważne. Daję słowo, nikomu nie powiem, co robisz na obiad!
– Wykluczone! – oświadczył stanowczo Markus.
– Słuchaj, doktorku! – Winifred postanowiła zagrać ostrzej. – Wpuść mnie albo wywarzę drzwi i twój obiad wyląduje ci na łbie.
Zapadła cisza. Po chwili drzwi do kuchni zostały nieco uchylone i Winifred weszła do środka. Umorusany w mące, z zakasanymi rękawami Markus mieszał w misce ciasto. Na niskim stole stała już blacha, na której miało się ono niebawem znaleźć. Piekarnik się grzał, ale na kuchence stało już kilka garnków. Winifred domyślała się, że doktor chce zrobić więcej niż jedną potrawę, a jedną z nich na pewno będzie jakiś wypiek. Przeszedł ją dreszcz na myśl, że to, co szykuje może być niejadalne.
– Nikomu nie mów, co tu widziałaś – powiedział chłodno, ale zaraz złagodniał i zapytał: – Co to za ważna sprawa, z którą do mnie przychodzisz?
Nadal mieszał ciasto, ale jakby mniej energicznie. Co jakiś czas zerkał na Winifred. Elfka wzięła głęboki oddech i przeszła do sedna sprawy:
– Co mogłoby zrobić Cedrickowi przyjemność?
– Przychodzisz z tym do mnie? – spytał ze zdziwieniem Markus.
– Jesteś jego przyjacielem. Znasz go lepiej niż ja – wytłumaczyła. – Powiedz mi, proszę, jak go uszczęśliwić?
Odstawił ciasto na bok i spojrzał na Winifred z ironicznym uśmieszkiem.
– Kobieta pyta mnie jak może uszczęśliwić mężczyznę. Zwykle takie pytania zadają mi w przybytku rozpusty.
– No tak, ale ja nie mam uszczęśliwić ciebie, tylko Cedricka – odparła z lekkim poirytowaniem Winifred.
– A dlaczego właściwie chcesz go uszczęśliwić, Winifred? – Spojrzał jej w oczy.
– Po prostu chcę zrobić dla niego coś miłego.
– Dlaczego?
– Wczoraj wydawał się być bardzo nieszczęśliwy – odpowiedziała. – Chciałabym wywołać na jego twarzy uśmiech.
Markus milczał przez chwilę. Wciąż mieszał ciasto w misie, ale powolne ruchy świadczyły o tym, że jego umysł był zajęty czymś innym. Nagle odłożył miskę na stół i oświadczył:
– Myślę, że cokolwiek zrobisz, aby go pocieszyć, sprawi mu to przyjemność. Zawsze był raczej niepewnym siebie chłopakiem, choć potrafił dokonać niesamowitych czynów, wymagających dużo odwagi i samozaparcia. Są takie rzeczy, które potrafi zrobić tylko najlepszy przyjaciel mężczyzny, i są takie, które potrafi zrobić tylko jego ukochana. Rozumiesz mnie, Winifred?
– Rozumiem – odparła, spuszczając wzrok. – Muszę pomyśleć.
Skierowała się  do wyjścia. Markus powrócił do ciasta, a ona – znowu do swojej sypialni. Musiała się poważnie zastanowić, co czuje do niziołka Cedricka.
Najpierw myślała, że to tylko przyjaźń i nic więcej. Przecież nie działo się między nimi nic romantycznego, prawda? Ten kwiatek, który jej kupił, nie był wyrazem miłości, tylko podziękowaniem. Tak to odbierała.
Winifred, być może źle zrozumiałem twoją opowieść, ale nie sądzę, aby dżentelmen z wyższych sfer zrobił aż tyle dla prawie obcej kobiety z marginesu tylko dlatego, że tego wymaga galanteria…
On po prostu taki był. Odważny, troskliwy, współczujący… Miał w sobie coś, czego przy pierwszym spotkaniu się nie widziało, ale przy bliższym poznaniu okazywało się, że Cedrick van Hooven nie jest zwyczajnym niziołkiem z wyższych sfer. W ogóle wyróżniał się spośród wszystkich mężczyzn, których spotkała.
Wszyscy dookoła nie mieli wątpliwości, że ją kochał. W sumie ona też o tym wiedziała. Dobrze pamiętała swoje przemyślenia z pociągu i rozmowę z mistrzem Willem. Z drugiej strony przy żadnym mężczyźnie nie czuła się tak jak przy Cedricku. Ta tęsknota za nim, fakt, że nie chciała już wracać do Lasu Dolmit i że właściwie czuła się przy nim dobrze – wszystko to świadczyło o tym, że tak naprawdę go kochała.
To niesamowite jak w ciągu tych kilku dni spędzonych razem z nim, ani się obejrzała, a ten niepozorny niziołek z kompletnego obcego stał się dla niej kimś ważnym. A kiedy już przyjęła to do wiadomości, poczuła się tak jakby doznała oświecenia. Była szczęśliwa z tego, czego się dowiedziała.
Kiedy Cedrick powrócił do swojego domu, nie był świadom tego, co szykował dla niego Markus. Wszedł jakby nigdy nic do hollu, gdzie Gilbert odebrał od niego marynarkę. Kiedy jednak prowadził swojego pana do salonu, na twarzy krasnoluda malował się niepokój. Cedrick usiadł, a zaraz potem zbiegła ze schodów Winifred. Na jej twarzy jaśniał uśmiech, który udzielił się też Cedrickowi.
Przysiadła się do niego, mówiąc:
– Dobrze, że jesteś.
Może i by coś odpowiedział, ale nagle wszedł Markus, niosąc na wielkim półmisku gulasz z kawałkami niezidentyfikowanego mięsa. Położył go na stole i zaczął kłaść każdemu na talerz. Kiedy Cedrick już się przymierzał, aby zapytać, czemu on to robi, a nie Gilbert, Markus oświadczył:
– Dzisiaj ja zrobiłem obiad. Zapewne poznajesz już co to za specjał.
Cedrick powąchał gulasz na talerzu, a po chwili dla pewności zjadł kawałek. Skrzywił się, co niezbyt dobrze świadczyło o smaku.
– Tak, to twój słynny gulasz – odparł  Cedrick i odsunął od siebie talerz.
– Hm? – zdziwiła się Winifred.
– Torturował tym wszystkich w internacie – wytłumaczył Cedrick. – Mięso było rozgotowane i tłuste…
– Starałem się – odparł z udawanym oburzeniem Markus.
– …przyprawy źle dobrane…
– Przepis dziadka. – Uśmiechnął się złośliwie doktor.
– A ten smak jakbyś gotował to w wywarze ze starych skarpet… Fuj! – Na twarzy Cedricka zagościł grymas abominacji.
Winifred chciała powiedzieć, że może ciasto nie będzie złe, ale powstrzymała się. Spojrzawszy jeszcze raz na gulasz, poszła w ślady Cedricka i odsunęła go od siebie.
– Nie do wiary, że zmarnowałeś takie dobre mięso na tę swoją breję – odezwał się znów Cedrick. W jego głosie zabrzmiała irytacja. – Co my teraz zjemy, geniuszu?
– Czekałem aż to powiesz – odparł z dziwnym uśmiechem Markus i wyszedł do kuchni.
Jedynie Winifred domyślała się, po co tam poszedł. I dlatego nie zdziwiło jej, kiedy wyszedł, trzymając blachę z ciastem. Postawił ją na stole obok gulaszu. Na wierzchu, pośród fałd kruszonki wystawały naprzemian wiśnie i jagody. Cedrick na ten widok znieruchomiał na moment, a potem uśmiechnął się do Markusa rubasznie.
– Ty stary draniu! – powiedział Cedrick, śmiejąc się. – To ci niespodzianka.
– Czy z tym ciastem też jest coś nie tak? – zapytała Winifred.
– Nie, to ciasto akurat w wykonaniu Markusa smakuje zawsze wyśmienicie – wyjaśnił znów Cedrick. – W internacie wszyscy go błagali, żeby zrobił choć trochę. Czasem się zgadzał, ale w zamian za drobną usługę, jak pościelenie łóżka, zrobienie pracy domowej albo postawienie kolejki piwa. Nie wszyscy się godzili, ale ciasto miało wzięcie.
– To co? Jemy? – powiedział, zacierając ręce, Markus.
– Gilbercie, wyrzuć ten gulasz – zwrócił się do służącego Cedrick.
Bez słowa Gilbert wziął półmisek i poszedł z nim do kuchni. Potem wrócił i wziął też talerze z gulaszem. Kiedy pojawił się znowu, trzymał w rękach cztery talerze i łyżki, oraz nóż, który podał Markusowi. Doktor ukroił każdemu po równym kawałku i nałożył na talerz. Po chwili wszyscy delektowali się delikatnym, puszystym w środku ciastem z wiśniami i jagodami.
Wszystko przebiegało w miłej atmosferze. Cedrick i Markus wspominali dawne czasy, z których to wspominek Winifred wywnioskowała, że byli wielkimi żartownisiami.
– A pamiętasz jak przestraszyliśmy listonosza? – pytał Cedrick, a Markus zaczął wyjaśniać:
– Schowaliśmy się w krzakach, stojących przy ganku i czekaliśmy aż listonosz przyjdzie. Kiedy nadszedł, złapaliśmy go za kostki i potrząsnęliśmy energicznie.
Roześmiali się na cały głos.
– Uciekał aż się kurzyło! A pamiętasz tamtą kwiaciarkę…
I tak w kółko. Anegdotka, salwy śmiechu, anegdotka, salwy śmiechu… Było bardzo wesoło i przyjemnie. Dla Winifred była to miła odmiana od poprzednich dni, kiedy to na twarzy Cedricka gościł smutek, a czasem nawet strach. Jeszcze wczoraj jadł obiad w ciszy, z posępną miną, a teraz… Nie chciała słuchać samych opowieści, ale jego śmiech sprawiał, że też była wesoła.
Jednak ta radość musiała zostać przerwana. Do drzwi ktoś zapukał. Gilbert odszedł od stołu i poszedł sprawdzić kto to. Otworzył drzwi, a na jego twarzy pojawiła się jakaś obawa.
– Pana van Hoovena nie ma – skłamał temu komuś, kto stał na ganku. – Jeszcze nie wrócił z pracy.
– Nie kłam, krasnalu – odezwał się ten ktoś. – Słyszałem go.
– Pan van Hooven jest w pracy – trzymał się ustalonej wersji Gilbert.
Cedrick zeskoczył z krzesła i ruszył do salonu. Musiał to przerwać. Kto wie, co może się stać z Gilbertem, jeśli on nie dostanie tego, czego chce, czyli jego – Cedricka van Hoovena. Stanął przy służącym i spojrzał w twarz swojemu największemu koszmarowi…
Niebawem również Winifred mogła go zobaczyć, bo wszedł do środka. Wyglądał jak przeciętny szlachcic – był bladym człowiekiem o pociągłej twarzy, z wydatną dolną szczęką i pewnymi siebie piwnymi oczami. Czarne włosy zaczesane do tyłu odsłaniały wysokie czoło, a surdut wydawał się uszyty u najlepszego krawca. Było w tym mężczyźnie coś niepokojącego. Coś w nim sprawiało, że Cedrick miał zaniepokojony i niepewny wyraz twarzy. Gość niebawem znów się odezwał, a w jego głosie brzmiała jakaś wyższość:
– Witaj, van Hooven. Długo cię nie było.
Cedrick chciał powiedzieć: „Wynoś się stąd!”, ale słowa uwięzły mu gardle. Strach przed tym mężczyzną, pamięć o tym, co robił i co mówił Cedrickowi, kiedy byli młodsi, dusił w nim wszelki opór.
Tymczasem człowiek znów się odezwał:
– Pomyślałem, że mógłbyś się pojawić na moim przyjęciu. Pojutrze, po południu. Bez ciebie – uśmiechnął się złośliwie, mówiąc te słowa – nie zaczniemy.
Wyjął z kieszeni surduta zaproszenie i podał je Cedrickowi. Niziołek popatrzył na nie ze smutkiem. Nie chciał iść na to przyjęcie. Dobrze wiedział, po co się go zaprasza. Zaraz oddał zaproszenie i zaczął szukać w głowie jakiejś wymówki. Może lepiej powiedzieć, że jest chory po podróży?
– Nie mogę do ciebie przyjść, Dan… – zaczął, ale przerwał, gdyż jego rozmówca spojrzał na niego groźnie.
– Sir Guldenie, pan van Hooven źle się czuje – wtrącił się Gilbert, chcąc ratować swojego pana.
– Cicho bądź, krasnalu! – wrzasnął na niego Dan Gulden. – Kto to widział, aby takie nic jak ty przerywało lepszym od siebie! A ty van Hooven – zwrócił się znów do Cedricka – musisz pojawić się na moim przyjęciu.
Siedzący w salonie, dotąd niezauważony przez Dana Guldena, Markus nie wytrzymał. Zeskoczył z krzesła i podbiegł do Cedricka, aby mu pomóc.
– On nic nie musi – powiedział chłodno. – Jeżeli nie chce iść na twoje głupie przyjęcie, nie musi.
– A więc ty tu też jesteś, Wilmut – odparł Gulden, a na jego twarzy znów się pojawił złośliwy uśmieszek. – W takim razie zapraszam was obu. Zabawa będzie jeszcze wyborniejsza, gdy pojawicie się obaj.
– Wynoś się stąd, bo zawołam policję – oświadczył niewzruszony Markus.
– Takie zera jak ty i van Hooven powinny się czuć zaszczycone, że zapraszam je na eleganckie przyjęcie.
– Skoro jesteśmy zerami, twoje przyjęcie może się bez nas obejść – rzucił Markus. – Idź sobie, Gulden.
– Nie macie tu nic do gadania, niźki…
Winifred, wciąż niezauważalna dla gościa, przyglądała się temu wszystkiemu z coraz większym poirytowaniem. Jak ten łajdak mógł obrażać Cedricka – jej Cedricka! – pod jego własnym dachem? Markus dzielnie mu się przeciwstawiał, ale Gilbert i – co najważniejsze – sam gospodarz nic nie mówili. Cedrick wydawał się jakiś osowiały. Nie patrzył, ani na Guldena, ani na Markusa. Był jakby nieobecny, pogrążony w jakimś wielkim smutku i bólu. Jakby opuściła go cała energia i wola życia. I nagle przypomniała sobie, co jej wyznał tamtej księżycowej nocy: Niziołek nie jest nikim godnym szacunku. Co prawda zapraszają mnie do towarzystwa, ale jestem kimś w rodzaju błazna…
Podniosła się z krzesła i, tak jak przedtem Markus, poszła obronić Cedricka. Ale ona nie będzie tak delikatna, nie! Tak nagada Guldenowi, że się tu więcej nie pokarze.
Stanęła przed nim, opierając ręce na biodrach i już miała zacząć na niego wrzeszczeć, kiedy on powiedział:
– Proszę, proszę, elfka. Co to, van Hooven? – Spojrzał na gospodarza. – Sprawiłeś sobie pokojówkę? A może…
– To mój gość – odpowiedział szybko Cedrick, zanim Gulden mógł powiedzieć coś więcej.
– Gość? – Gulden prychnął śmiechem, po czym przeniósł wzrok na Winifred. – Od kiedy to niziołki goszczą u siebie elfy? Ale po bliższym przyjrzeniu się w sumie zaczynam rozumieć.
– Jak śmiesz, draniu, obrażać Cedricka w jego własnym domu i zmuszać go by pojawił się gdziekolwiek? – syknęła, mierząc go chłodnym wzrokiem. – On jest tutaj gospodarzem, a gospodarzowi należy się szacunek. I to niby elfy są niewychowane.
– Ach tak? – Brwi Guldena podniosły się nieznacznie, po czym wyprostował się i spojrzał na nią z góry. Po chwili odezwał się znów do Cedricka: – Myślę, że twój „gość” także musi pojawić się na moim przyjęciu. Prawda, panno…
– Winifred – przedstawiła się krótko, ale nie podała mu ręki.
– Winifred – powtórzył jej imię i natychmiast rzucił jej przeciągłe, uwodzicielskie spojrzenie. – Wiem, że nie zaczęliśmy zbyt dobrze, ale może zechciałaby pani towarzyszyć panu van Hoovenowi na moim przyjęciu?
Przez chwilę milczała. Chciała odmówić, ale w taki sposób, aby go obrazić, nie klnąc przy tym wcale. Wyzywać od ostatnich mogła Chipswicka i pijaczków z „Sokółki”, ale rodzice mówili jej kiedyś, że w wyższych sferach kilka subtelnych aluzji potrafi wyrządzić większe szkody. W końcu uśmiechnęła się do swoich myśli i powiedziała:
– A cóż takiego atrakcyjnego ma być na pańskim przyjęciu, że mam się fatygować, panie Gulden?
– Znakomite towarzystwo, jedzenie i rozrywki – odparł z pewnym siebie uśmiechem.
– Doprawdy? Sam na sam z panem, przy resztkach z obiadu i teatrzyk cieni to niezbyt ciekawa propozycja.
Dwa niziołki i krasnolud zachichotali pod nosem, a sama Winifred była zaskoczona, że potrafi się tak galanteryjnie wysławiać. Na twarzy Guldena wystąpiło zniesmaczenie. Winifred mogła wręcz odczytać jego myśli: „Śmiesz mnie obrażać, śmierdzący elfuchu?” Ale nie wypowiedział tych słów. Wyprostował się tylko i westchnął.
– Na wszelki wypadek zostawiam zaproszenie.
Dał je Winifred, pokłonił się i wyszedł.
Przez chwilę jeszcze wszyscy milczeli. Miła atmosfera już dawno prysła i chyba nic nie mogło jej przywrócić, chociaż wszyscy usiedli przy stole, jedli kolejne kawałki ciasta i próbowali rozmawiać na różne niezobowiązujące tematy. Wizyta Guldena sprawiła, że nie mogli być tak roześmiani jak przedtem. Winifred była ciekawa dlaczego Gulden tak wpływał na Cedricka; dlaczego niziołek nie potrafił się mu przeciwstawić. Postanowiła, że potem go o to zapyta, kiedy będą sam na sam.
Ciasto zostało odstawione na później. Wszyscy rozeszli się do swoich pokoi, aby tam odpocząć. Wszyscy, poza Winifred, która podeszła do drzwi Cedricka i zawołała:
– Cedrick, musimy porozmawiać! O Guldenie! Tak sam na sam!
Cedrick nie wpuścił jej. Nawet się nie odezwał.
Gilbert zszedł po schodach i usłyszał wszystko. Natychmiast podbiegł do Winifred, odsunął ją od drzwi i zabrał do kuchni.
– Nie powinna pani pytać pana van Hoovena o sir Guldena. To może tylko sprawić panu van Hoovenowi ból.
– Czemu on tak wpływa na Cedricka? – zapytała Winifred. – Czemu Cedrick jest taki… bierny na jego zaczepki?
– To się zaczęło już w piątej klasie szkoły podstawowej. Sir Gulden i pan van Hooven byli w tej samej klasie. I zawsze, każdego dnia sir Gulden robił to samo – poniżał pana van Hoovena. Pan van Hooven zawsze był jego zabawką, kimś, nad kim się znęcał dla zabawy. To wszystko sprawiło, że pan van Hooven ma teraz o sobie bardzo niskie mniemanie. Myśli, że jest nikim, bo jest niziołkiem. Naprawdę starałem się go podnieść na duchu. Pan van Hooven jest przecież wspaniałą osobą. Te wszystkie krasnoludy, które uwolnił i którym pomógł wrócić do domu, i to jaki potrafi być dla osób w potrzebie…
– Tak, to prawda – przyznała Winifred.
– W końcu ojciec pana van Hoovena, widząc ból syna, przeniósł go do elitarnej szkoły z internatem, gdzie mógł się znaleźć każdy, kto miał dość pieniędzy na czesne. Tam też poznali się z panem Wilmutem, więc pan van Hooven nie był sam.
– Jednak Gulden wciąż go męczy – stwierdziła ze smutkiem Winifred.
– Te przyjęcia to powrót do podstawówki. Na początku pan van Hooven cieszył się, że jest zaproszony, bo chciał poznać wielki świat. Myślał, że dzięki temu zawrze jakieś dobre znajomości, bo kto wie, czy na takim przyjęciu nie pojawi się czasem jakiś ważny przedsiębiorca. Może i tam paru znalazł, ale i tak sir Gulden zaprasza pana van Hoovena tylko po to, aby goście mogli się z niego śmiać.
Winifred milczała. Całe jej wnętrze gotowało się ze złości na Guldena. Tak jak wcześniej chciała się zemścić na Moonie, tak teraz pragnęła zrobić Guldenowi coś złego, aby pożałował tych wszystkich krzywd, które wyrządził Cedrickowi. Niech go dosięgnie sprawiedliwość, niech pozna, że teraz już nie jest bezkarny.
Podbiegła znów do drzwi Cedricka i głośno i wyraźnie oznajmiła:
– Pójdziemy na to przyjęcie, ale nie martw się o nic. Tym razem nie będą się z ciebie śmiać, bo ja im nie pozwolę. Ty i ja pokażemy im prawdziwe elfy i niziołki!

Miłość van Hoovena – rozdział 7

Dom Cedricka był inny, niż go sobie wyobrażała. Dwupiętrowy budynek z białego marmuru był do tego tak duży, że w życiu nie pomyślałaby, że mieszka w nim niziołek. Dom był ogrodzony i znajdował się w najmniej zatłoczonej części Belvazy, w dzielnicy gdzie było sporo takich domów.
Weszli przez bramę do środka (Cedrick użył klucza) i stanęli na ganku. Pan domu zapukał i czekał. Po kilku sekundach drzwi się otworzyły i stanął w nich starszy od Cedricka o kilka dekad krasnolud z czarną, posiwiałą na koniuszkach brodą i w czarnym kubraku, wskazującym na to, że krasnolud pełni rolę lokaja. Na widok Cedricka rozpromienił się, ale kiedy tylko spojrzał na towarzyszącą mu elfkę, na jego twarzy zaczął się malować niepokój.
– To jest Winifred, Gilbercie – wyjaśnił na wstępie Cedrick. – Będzie moim gościem na jakiś czas.
Gilbert wyprostował się i odsunął od drzwi, aby mogli wejść.
– Niech państwo nie stoją tak. Muszą być państwo wyczerpani.

Weszli do środka. Gilbert wziął od Cedricka bagaż, postawił go i pomógł swojemu panu ściągnąć kubrak. Winifred tymczasem rozglądała się po hollu. Z lewej były zamknięte drzwi do dwóch pomieszczeń, a z tych bliżej wyjścia dochodziły jakieś smaczne zapachy. Pierwsze drzwi z prawej były otwarte i prowadziły do pokoju gościnnego. Mogła stamtąd dojrzeć kawałek kanapy, dywan i kominek. Drugie drzwi z prawej były zamknięte i małe, przystosowane dla niziołka. Pośrodku hollu znajdowały się schody na górę.
Cedrick zwrócił się do Gilberta:
– Zaprowadź pannę Winifred do pokoju gościnnego i pokaż jej wszystko. Ja tymczasem się wykąpię.
– Tak jest, panie van Hooven – odparł służbowo Gilbert, po czym uśmiechnął się i dodał o wiele mniej oficjalnym tonem: – Dobrze, że pan wrócił. Już się o pana bałem.
– Dziękuję za tę troskę. – Cedrick również się uśmiechnął.
– Proszę za mną, pani Winifred – zwrócił się do niej krasnolud.
Poszła za nim po schodach na górę. Tam również były cztery pokoje. Gilbert zaprowadził Winifred do drzwi po prawej, za którymi krył się ciemnozielony pokój z łóżkiem, komodą i wielką szafą. Na komodzie stała mała lampka. Jednak w tym pokoju były też drugie drzwi i Winifred zapytała Gilberta dokąd prowadzą.
– Do łazienki, proszę pani.
Otworzył je i oczom Winifred ukazała się całkiem schludna łazienka z wanną, toaletą i kranem. Winifred cieszyła się, że wanna była duża. Jednak uda jej się wykąpać.
Gilbert podszedł do wielkiej szafy i otworzył ją na oścież. W środku znajdowało się kilka sukienek.
– Zapewne będzie pani u nas przez kilka dni – wtrącił Gilbert. – Te sukienki są dla gości, gdyby ich ubrania się pobrudziły albo gdyby chcieli się po prostu wykąpać, a nie mają nic na zmianę. Proszę z nich skorzystać. A teraz pani wybaczy. – Wyprostował się. – Muszę przygotować panu van Hoovenowi ubranie i ręcznik.
– Rozumiem – odparła Winifred. Tylko takie słowa przyszły jej do głowy.
Kiedy wyszedł, położyła prowiant koło komody, usiadła na łóżku i zadumała się. Czemu abolicjonista Cedrick posiadał niewolnika? Dla pozorów? A może ją oszukał i nie jest żadnym abolicjonistą. W takim razie po co miałby to robić? Nie, Cedrick by jej nie oszukał. Nie jest taką świnią jak większość mężczyzn.
Ostatecznie postanowiła to z nim wyjaśnić. A najlepiej spytać też samego Gilberta jak jest traktowany przez swojego pana.
Cedrick siedział w wannie i rozluźniał zmęczone mięśnie. Gorąca woda działała na niego relaksująco i miło. Na razie się nie kąpał. Po prostu siedział w tym cieple i rozmyślał. Winifred jest już u niego. I co dalej? Nie krył przed sobą, że chciał ją tutaj zatrzymać jak najdłużej, aby jeszcze troszeczkę mieć ją przy sobie. Bo wiedział, że kiedy tylko Winifred od niego odejdzie, jego serce będzie potwornie krwawiło. Pewnie nie uda mu się skupić na innych rzeczach, bo cierpienie po jej odejściu będzie go absorbować przez cały czas.
Do łazienki wszedł Gilbert, chociaż ubranie i ręcznik przyniósł już wcześniej. Niósł ze sobą krzesło które postawił metr od wanny, po czym na nim usiadł.
– Dobrze, panie van Hooven – odezwał się i spojrzał w stronę Cedricka. – Co ta młoda dama tutaj robi? To utrzymanka?
– Nawet tak o niej nie mów, Gilbert – powiedział chłodno Cedrick. – Jeśli jeszcze raz coś takiego zainsynuujesz…
– Bardzo pana przepraszam, panie van Hooven – odparł pokornie i z bojaźnią Gilbert, po czym nieco spokojniej dodał: – Proszę mi wszystko opowiedzieć.
Cedrick w dużym skrócie opowiedział mu o tym jak poznał Winifred i co się działo przez ten czas od tamtego momentu. Wiedział, że Gilbert zachowa wszystko dla siebie. Był dobrym sługą i powiernikiem.
– Przeszedł pan długą i ciężką drogę, panie van Hooven – podsumował opowieść pana Gilbert, po czym wstał z krzesła, wziął je i dodał: – O piątej będzie obiad. Proszę się nie moczyć zbyt długo.
Wyszedł. Cedrick zaś zorientował się, że woda już zaczęła stygnąć, więc przystąpił do mycia się.
Tymczasem na górze Winifred dopiero wchodziła do wanny pełnej wody. Na pobliskim krześle leżało jej brudne ubranie i drugie, czyste – ciemnofioletowa sukienka z golfem i bielizna, którą wygrzebała z komody.
Winifred nie była przyzwyczajona do kąpieli w wannie. Ostatnim razem myła się w cywilizowanych warunkach jako mała dziewczynka, a od tamtego czasu zawsze musiała szukać jakiej fontanny albo korzystać z wiadra. Chwyciła mydło, nie będąc pewna, czy jeszcze wie jak się go używa. Zamoczyła je i zaczęła delikatnie ocierać kostkę o swoje brudne ciało. Po chwili już nabrała pewności i, nie spiesząc się zbytnio, umyła każdą część ciała, a nawet włosy.
Kiedy już wysuszyła się ręcznikiem i przebrała, spojrzała w lustro zawieszone nad kranem. Niby wyglądała tak samo, ale w jej odbiciu było coś innego, coś co sprawiało, że wydawała się sobie bardziej kobieca i ładniejsza. Zganiła się za te myśli. Próżność nie przystoi rabusiowi z Lasu Dolmit! Znalazła się w tym luksusowym miejscu i nagle zachciewa się jej wygodnego życia?! Chce być jedną z tych pyszałkowatych kobiet z wyższych sfer, które mają się za lepsze i spędzają życie na zbytku?!
Jednak zaraz przestała być dla siebie taka surowa. Wybrała przecież tę suknię, bo wydawała się jej najskromniejsza. Poza tym przecież wyglądała zwyczajnie, tylko była czystsza. Jej twarz nie miała żadnego makijażu ani Winifred nie nosiła na sobie żadnej biżuterii. Widziała tylko siebie z mokrymi włosami, ale musiała przyznać, że była ładna. I pomyśleć, że właśnie w tej twarzy Cedrick się zakochał…
Powróciła do swojego pokoju i znów usiadła na łóżku. Wtedy usłyszała pukanie do drzwi, a kiedy powiedziała: „Wejść”, w jej pokoju stanął Gilbert.
– Pani wybaczy, że tak wchodzę, ale o piątej podajemy obiad. Jadalnia jest w salonie, dół, pierwsze drzwi od wejścia.
Już chciał wyjść, kiedy Winifred go zatrzymała:
– Zaczekaj. Mam do ciebie pewne pytanie, Gilbercie.
Odwrócił się i podszedł do niej. W jego oczach malowało się zainteresowanie.
– Tak, pani Winifred? – zapytał.
– Jak traktuje cię twój pan? – spytała poważnie.
– Dziwi się pani, że abolicjonista ma niewolnika? Niech pani wie, że to ja nie chcę opuszczać pana van Hoovena, a nie on mnie uwolnić. Wiele razy proponował mi wyzwolenie i powrót do Ziem Dzikich, ale ja wolałem zostać tutaj. Zostałem kupiony przez ojca pana van Hoovena, aby opiekować się jego synem. Byłem świadkiem tego jak młody pan van Hooven z dobrego chłopca stał się jeszcze lepszym mężczyzną.
– Dobrze to słyszeć. – Uśmiechnęła się jakby z ulgą. Zaraz jednak spoważniała. – A ty skąd wiesz, że ja wiem?
– Pan van Hooven mi ufa – wyjaśnił Gilbert. – Opowiedział mi przy kąpieli o wszystkim, co razem przeżyliście. Proszę się nie martwić. Wszystko, co ja usłyszę w tym domu, nigdy z niego nie wychodzi. Muszę już iść – powiedział i skierował się do wyjścia. – A pani niech nie zapomni o obiedzie.
Wyszedł.
Cedrick siedział już przy stole w salonie i położył sobie na kolanach serwetkę. Ubrany był w białą koszulę i czarne, płócienne spodnie.
Idealnie wysoki dla człowieka stół dla sześciu osób stał blisko okna, naprzeciw którego znajdował się kominek i piękna kanapa. Salon pomalowany był na niebiesko. Na drewnianej podłodze leżał duży dywan w białe kwiaty na niebieskim tle. Między drzwiami do hollu wisiały dwie lampy o okrągłych kloszach, a nad kanapą i stołem jadalnym – dwa żyrandole. Za oknem na ciemnym niebie kłębiły się czarne chmury, więc oświetlenie w salonie było włączone.
Gilbert już postawił trzy półmiski zupy ogórkowej, a Winifred nadal się nie pojawiała. Cedrick zaczął się niepokoić. Nigdy dotąd nie kazała mu na siebie czekać. Gilbert usiadł obok swojego pana i już zanurzył łyżkę w zupie, kiedy zauważył zniecierpliwienie na jego twarzy.
– Pani Winifred zaraz tu będzie. Lepiej jak pan zacznie jeść bez niej.
Kiedy tylko to powiedział w drzwiach stanęła ona. Cedrick na chwilę oniemiał. Pięknie jej było w fioletowym, a jeszcze po kąpieli jej twarz wydawała się mu o wiele jaśniejsza. Usiadła naprzeciw Cedricka, gdzie czekała już na nią zupa. Wszyscy troje zaczęli jeść w milczeniu. Za oknem zagrzmiało, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Winifred co jakiś czas spoglądała w stronę Cedricka. Zastanawiała się, co mu chodzi po głowie. Dalej, niech coś powie. Niech przestanie być taki posępny.
Nagle w salonie zapanowała ciemność. Najwyraźniej piorun trafił w elektryczność. Mimo to wśród ciemności można było zobaczyć drżącego na swoim krześle Gilberta. Krasnolud oddychał ciężko i rozglądał się nerwowo po pokoju. Mówił też coś drżącym głosem, ale niewyraźnie. Winifred zdziwił ten widok, ale Cedrick wydawał się widzieć go już wiele razy. Zeskoczył ze swojego krzesła i powiedział do Winifred:
– Niech pani z nim zostanie i spróbuje go uspokoić. Ja tymczasem przyniosę jakąś świecę.
– Dobrze – powiedziała.
Cedrick uśmiechnął się do niej w ciemnościach, ale spojrzał jeszcze na pogrążonego w panicznym lęku Gilberta i skierował się do kuchni.
Kiedy on szukał świecy, Winifred przyglądała się Gilbertowi w milczeniu. W końcu przypomniała sobie, że miała go uspokoić, więc usiadła obok niego i położyła rękę na jego ramieniu. Kiedy podniósł na nią wzrok, uśmiechnęła się wyrozumiale. Nagle Gilbert drżącym głosem zaczął jej wyjaśniać, dlaczego jest w takim stanie.
– M-moi p-p-poprzedni właści-ci-ciele trzym-mali m-m-mnie cz-często w sz-sz-szafie. Dl-dlatego boję si-się ciem-m-mności.
Toż to straszne! – pomyślała Winifred. Nic jednak nie powiedziała, tylko przycisnęła go bardziej do siebie. Przypomniała sobie, że jeszcze niedawno uspokajała tak drżącego przed Moonem Cedricka. Poczuła się dziwnie. Czy jak Cedrick to zobaczy, poczuje się zazdrosny?
Kiedy jednak wszedł, trzymając w rękach niezapalony jeszcze świecznik i zapałki, nie wydawał się zaskoczony widokiem Winifred obejmującej jednym ramieniem Gilberta. Podskoczył na krzesło, postawił świecznik na stole i powoli zapalił wszystkie trzy świece na świeczniku. Gilbert przyglądał się w skupieniu małym płomyczkom, które choć trochę rozświetliły salon. Na twarzy krasnoluda zaczęła malować się ulga. Przestał się trząść. Lęk zniknął.
– Powrócimy do obiadu – powiedział Cedrick.
Winifred przesiadła się na swoje miejsce, a Cedrick na swoje. Znów zapadła cisza i trwała aż do końca obiadu. Potem Cedrick zabrał świecznik i wraz z Gilbertem poszli naprawić elektryczność, a Winifred ruszyła do swojego pokoju. Będąc w połowie drogi na górę, była świadkiem tego jak światła w salonie się zapaliły, co świadczyło o tym, że elektryczność powróciła do normy. Kiedy zaś elfka już była na górze i kierowała się do swojej tymczasowej sypialni, zadzwonił dzwonek do drzwi. Winifred przystanęła. Ciekawe kto mógł w taką pogodę przyjść z wizytą do Cedricka?
Gilbert podszedł do drzwi i otworzył je. Zarówno Winifred, jak i Cedrick, który był na dole, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Na ganku, całkiem przemoczony stał Markus. W ręce miał za swój jedyny bagaż torbę lekarską, a na jego twarzy malowała się żałość.
Służący wprowadził Markusa do środka i wziął od niego torbę. Winifred zbiegła na dół. Cedrick pomógł mu ściągnąć z pleców przemoczoną marynarkę. Markus był jakby nieobecny. Przyglądał się w milczeniu Cedrickowi, który z kolei patrzył na niego z niejakim szokiem.
– Spalili mi dom – powiedział cicho, ale wyraźnie.

Miłość van Hoovena – rozdział 6

– Dwa bilety do Belvazy – powiedział Cedrick do kasjerki na stacji kolejowej.
Winifred stała tuż za nim. Kasjerka spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Och, ta pani jest ze mną – oświadczył Cedrick, a kasjerka podała mu bilety.
– W takim razie pan do dwunastki, a pani do trzynastki.
– A które to wagony? – zapytał płacąc (jeździł pociągami tak często, że znał cenę biletów kolejowych).
– Tamte dwa.
Wskazała jeden całkiem normalny, pasażerski, przedostatni, i drugi (ostatni) – wyglądający na typowy wagon towarowy, ale z jednym jedynym oknem naprzeciw drzwi. Teraz ten wagon był otwarty na oścież, a w środku siedziało już kilka znudzonych elfów.

– Pani chyba żartuje – powiedział poważnie Cedrick. – Moja przyjaciółka nie może podróżować w wagonie towarowym. To osoba, a nie zwierze.
– Takie są przepisy, proszę pana – oświadczyła.
– Pójdę z tym do kierownika – odparł nieco gwałtowniej Cedrick.
– Kierownika dzisiaj nie ma – oznajmiła spokojnie, jakby od niechcenia.
– To w takim razie proszę mnie przenieść do dwunastki.
– Nic z tego, proszę pana. Takie są przepisy.
Winifred położyła rękę na ramieniu Cedricka. Odwrócił się, a ona łagodnie odparła:
– Daj spokój, Cedrick. Przeżyję. Lepiej już chodźmy, bo się spóźnimy.
Cedrick uśmiechnął się wyrozumiale, ale zaraz posmutniał.
– Ma pani rację. Chodźmy.
Odeszli od kasy i skierowali się ku swoim wagonom. W połowie drogi Winifred zauważyła, że sakiewka Cedricka kołysze się u jego paska i jest dobrze widoczna. Zatrzymała więc go, chwytając za ramię, i kucnęła przed nim. Odczepiła sakiewkę i odchyliła prawą klapę kubraka. Kiedy tylko zauważyła wewnętrzną kieszeń, wsadziła tam sakiewkę i zakryła klapę, przyklepując ją lekko. Cedrick czuł się nieswojo, będąc dotykanym przez nią.
– Teraz cię nie okradną – odparła po wszystkim Winifred, uśmiechnęła się i wstała. Cedrick podniósł na nią wzrok.
– Dziękuję pani, panno Winifred – oświadczył po chwili.
– A, i jeszcze coś – wtrąciła, wyciągając z tobołka z prowiantem jabłko, i podała je Cedrickowi. – Jakbyś był głodny.
– Dziękuję jeszcze raz.
Oboje z niechęcią weszli do swoich wagonów. Po paru minutach wszystkie drzwi w pociągu zostały zamknięte, rozległ się świst, wokół pociągu zaczęła unosić się para, aż w końcu kolej ruszyła po torach w dal.
Cedrick usiadł w swoim przedziale, koło okna. Na zewnątrz rozciągały się fale złotych i zielonych zbóż, a za nimi widać było okryte jakby jasnoszarym cieniem lasy. Za lasami majaczyły wzgórza. Patrząc na ten całkiem miły dla oka widok, Cedrick pomyślał z żalem o tym, że w swoim wagonie Winifred nie ma zbyt wielu okien. A co jeśli ktoś ją zaczepi? Zaraz zaczął sam siebie uspokajać. Przecież ona umie się bronić. Jak tylko ktoś zechce jej coś zrobić albo każe mu się wynosić, albo stłucze go na kwaśne jabłko.
Te myśli jednak nie sprawiły, że zupełnie przestał się o nią martwić. Miał wyrzuty sumienia, że pozwolił tym draniom na umieszczenie jego ukochanej w tak paskudnych warunkach. Ale trudno. Już nic więcej nie da się zrobić.
Nagle do jego przedziału wszedł drugi pasażer. Niziołek w średnim wieku, z początkiem łysiny i zmęczoną twarzą. Jego błękitna sutanna z koloratką od razu wyjawiała, iż jest to ksiądz. Wyglądał na zdyszanego, kiedy wszedł do przedziału i z ulgą usiadł naprzeciw Cedricka.
– Niech będzie pochwalona Mądrość Zbawicielka – pozdrowił księdza Cedrick.
– Na wieki wieków – odparł ksiądz, po czym westchnął i dodał: – Wie pan jak się nachodziłem, aby znaleźć swój przedział? Wszędzie przedziały są pełne, a do tego tak dziwne ułożone.
– Parzyste po lewej, a nieparzyste po prawej. Co w tym dziwnego, proszę księdza? – odrzekł Cedrick.
– To pewnie tylko moje przyzwyczajenie z seminarium, że tuż obok jeden jest dwa, a po drugiej stronie zaczynają się liczby od dziesięć w górę – zaśmiał się ksiądz, po czym zapytał uprzejmie: – Jaka jest pańska godność?
– Cedrick van Hooven – przedstawił się nieśmiało.
– Ja jestem ojciec Leonard Warren. Gdzie pan jedzie? – zagadnął przyjaźnie.
– Do Belvazy. Wracam do domu – odpowiedział cicho Cedrick, przyglądając się krajobrazowi za oknem, ale zaraz powoli zwrócił wzrok znów w stronę księdza i zapytał beznamiętnie: – A ksiądz?
– Z całą pewnością w o wiele mniej przyjemne miejsce niż pański dom, panie van Hooven. Pani Mądrość ma wobec mnie plany. Jadę tym pociągiem, aby zostać kapelanem w więzieniu o zaostrzonym rygorze.
– Rzeczywiście niezbyt przyjemne miejsce – stwierdził z ironicznym uśmiechem Cedrick i znów odwrócił wzrok ku oknu.
Ojciec Warren wyciągnął z położonej obok siebie podręcznej walizki Pismo i okulary, które włożył na nos. Zaczął czytać świętą księgę po cichu. Cedrick zaczął żałować, że nie kupił wcześniej gazety. Po czym jego myśli znów powróciły do Winifred, która zapewne miała jeszcze gorzej.
Tymczasem w drugim wagonie Winifred już siedziała na drewnianej, kołyszącej się posadzce. Paru elfów stało przy oknie i przyglądało się krajobrazowi, ona jednak nie chciała. Po prostu siedziała, oparta o ścianę wagonu, obok mając tobołek z prowiantem.
Była trochę zdenerwowana. Kto wie co czekało ją w Belvazie; kto wie czy nie zetknie się z kimś z wyższych sfer, a ten ktoś nie będzie zniesmaczony tym, że jest elfką. To na pewno będzie zupełnie inne środowisko niż to, w którym się dotąd obracała. Środowisko dam i dżentelmenów, takich jak Cedrick. Środowisko osób, które dotąd tylko omijała, co najwyżej kogoś okradając. Środowisko, w którym ważne były strój, obycie, umiejętność wysławiania się, pochodzenie i… rasa. Elfy nie będą tam mile widziane, choćby były najlepiej ubrane, obyte i wysłowione. Choćby pochodziły z najwyższych sfer towarzyskich w Tayi, w Archemii zawsze są traktowane tak samo.
Przyjrzała się sobie. Wyglądała strasznie. Jej ubranie było brudne i przepocone, ona sama zaś nie kąpała się od tygodnia (nie miała czasu nawet o tym pomyśleć). Jej włosy się lepiły, za paznokciami znajdowały się drobinki brudu. Tamta kasjerka, która zobaczyła ją w towarzystwie schludnie wyglądającego Cedricka, na pewno utwierdziła się w przekonaniu, że elfy to brudna rasa.
A jeśli zobaczą ją z Cedrickiem od razu pomyślą, że coś między nimi jest. Co więcej – właśnie przez te myśli mogą go wyśmiać albo jeszcze coś gorszego. Mogliby zniszczyć jego reputację, mogliby go pobić, a potem wrzucić do rowu, mogliby zmówić się przeciwko niemu i doprowadzić jego firmę do ruiny. Nigdy wcześniej nie zastanawiała się tak bardzo nad tym, że znajomość z elfką mogłaby się dla niego źle skończyć. A tego na pewno nie chciała. Cedrick nie zasłużył sobie na to.
Od pamiętnej rozmowy z mistrzem Willem wiele razy myślała o tym, że Cedrick darzy ją miłością. I wiele razy zastanawiała się, co w związku z tym powinna zrobić. Jeśli rzeczywiście ją kochał, jej pozostały tylko dwa rozwiązania – odwzajemnić jego uczucia albo powiedzieć mu, że go nie kocha, ale zapewnić o tym, że nie życzy mu źle. Bardziej skłaniała się ku drugiemu rozwiązaniu, ale nie mogła tego zrobić teraz, kiedy on ukrywał przed nią swoją miłość. Musiała poczekać na jego wyznanie. Bała się tego momentu. Bała się tego, że mogłaby złamać Cedrickowi serce i że on mógłby ją znienawidzić.
Nie zrób mu krzywdy… –przypomniała jej się przestroga mistrza Willa. Ale w obecnej sytuacji Winifred bardzo łatwo mogła zrobić mu krzywdę. Dlaczego Cedrick musiał zakochać się akurat w niej? I dlaczego przystała, aby z nim pojechać? Wiedziała przecież, że gdyby ktoś go z nią zobaczył i doszedł do pewnych wniosków, mogłaby wyrządzić mu niewyobrażalne szkody. Musiała go ochronić przed wszystkim, co  mogło mu się przydarzyć z jej powodu. Z jednej strony wiedziała, że najlepszym rozwiązaniem byłoby oddzielenie się od niego i w ten sposób uniknięcie wszelkich plotek. Z drugiej strony coś wewnątrz niej rozpaczliwie chciało przy nim pozostać.
Obok niej usiadł jakiś wysoki elf około czterdziestki, ale jeszcze dość przystojny. O tym, że jest księdzem, zorientowała się dopiero przy drugim rzucie oka. Sam tylko się do niej uśmiechnął i wrócił do czytania Pisma. Ona również powróciła do własnych myśli. Wydawało się, że między nimi nie zawiąże się żadna konwersacja, co dla Winifred było właściwie o wiele wygodniejsze. Nie chciała rozmawiać z księdzem. Spodziewała się, że będzie ją pouczać. Winifred nigdy nie była religijna.
– Piękny dzień, córko, czyż nie? – odezwał się nagle.
– Tak… ekhm… – powiedziała, odwracając od niego wzrok. Chciała, aby się domyślił, że nie ma ochoty z nim rozmawiać.
– Wybacz mi tę ciekawość, ale gdzie taka młoda dama jak ty jedzie tym pociągiem? – Ksiądz próbował podtrzymać rozmowę.
– Proszę księdza – odwróciła się do niego z lekkim poirytowaniem w głosie. – Po pierwsze: nie jestem damą, a po drugie: nie czuję się w nastroju gadać z księdzem.
Ksiądz spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem, po czym podniósł znów Pismo i odparł:
– Mądrość mówi, że mamy wypatrywać Jej twarzy w twarzach swoich bliźnich. Wyglądasz, córko, na przygnębioną, tak jak biedna niewiasta, którą Nasza Pani wsparła dobrym słowem i cudem urodzaju. O! – Wskazał na stronę w swoim Piśmie, na której było otwarte. – Tu jest ten fragment: I szła Mądrość przez miasto Jerlin, aby zwiastować dobrą nowinę. I napotkała na ziemi niewiastę płaczącą u drzwi swego domu. A niewiasta nie poznała Pani. Zapytała tedy Mądrość: Czemu płaczesz, niewiasto? Odparła niewiasta: Głód w mym domu zagościł i w domach sąsiadów. Nie mam jadła dla dzieci i męża, tak samo nasi sąsiedzi, których dzieci głodują jeszcze bardziej, a biedni jesteśmy i zbiory w naszym mieście niezbyt duże. Całe miasto głoduje. Żeby tylko Mądrość dała nam dobre plony. Rzekła wtedy Pani: Nie płacz, niewiasto. Zaiste godna z ciebie kobieta, iż prosisz Panią o urodzaj dla całego miasta, a nie tylko dla siebie. Dlatego nie miną dwie noce, a Jerlin będzie obfitował w zboża i owoce, a najpiękniejsze pole będzie twoje. Odeszła Mądrość z Jerlin, a następnego dnia plony były większe niż kiedykolwiek. I błogosławił cały Jerlin dobrą kobietę, która poprosiła Mądrość o plony dla całego miasta. A jej pole było najpiękniejsze.
Zamknął księgę, wkładając w nią przedtem zakładkę. Spojrzał na Winifred, jakby oczekiwał od niej jakiejś odpowiedzi. Ona jednak nic nie odpowiedziała, tylko skuliła kolana i zaczęła w zamyśleniu przyglądać się podłodze. Po minucie milczenia ksiądz się zniechęcił.
Chyba pół godziny minęło od wyjazdu pociągu ze stacji. Zboże za oknem zmieniło się w długie tyczki drzew wyrastających z lasu na dole. Cedrick wpatrywał się w to okno i wciąż miał wyrzuty sumienia, że nie zawalczył o lepsze warunki dla Winifred. Poza tym tęsknił za nią. Mimo, że mieli się znów spotkać zaraz po przyjeździe do Belvazy, brakowało mu jej tak bardzo, że nie potrafił tego wyrazić. Cedrick wiedział, że to przedsmak tęsknoty, która go dopiero czekała, kiedy tylko Winifred opuści Belvazę, aby powrócić na dobre do Lasu Dolmit. To było nieuniknione.
Tymczasem ojciec Warren skończył czytać Pismo i schował je z powrotem do walizki. Zaraz potem wyciągnął gazetę i tym razem zaczął ospale przeglądać nagłówki. Cedrick spojrzał na niego tylko raz i powrócił do swojej zadumy. Jednak ksiądz postanowił go z niej wyrwać i znów zagaić rozmowę, mówiąc z przejęciem:
– To robactwo znowu się panoszy.
– Któż taki, proszę księdza? – zapytał Cedrick. Naprawdę był ciekaw kim może pogardzać osoba duchowna.
– Ci abolicjoniści! – oświadczył ojciec Warren, wywołując tym samym u Cedricka uczucie ciężaru na sercu. Potem złożył gazetę w pół i pokazał nagłówek Cedrickowi, kupiec go jednak nie przeczytał. Zaraz potem ksiądz odłożył gazetę i powiedział do towarzysza: – Nie mają nic do roboty, tylko kradną cudzą własność, aby posłać ją z powrotem do Ziem Dzikich. Narażają nasz kraj na straty.
Cedrick nie zamierzał się wdawać w dyskusję z ojcem Warrenem. Uśmiechnął się tylko milcząco, kiedy tylko ksiądz na niego spojrzał. Ksiądz powrócił do gazety, a Cedrick poczuł głód. Wziął więc dotąd samotnie leżące obok niego jabłko. Już prawie zanurzył w nim swoje zęby, gdy znów pomyślał o Winifred. Spojrzał na to czerwone jabłko dane mu przez nią i poczuł się paskudnie, tak paskudnie, że chciało mu się płakać, ale ledwo się powstrzymywał. Ona zatroszczyła się o niego przed odjazdem, a on co zrobił? Dlaczego uległ kasjerce? Dlaczego pozwolił, aby jego ukochana jechała do Belvazy w tak niegodnych warunkach? Nawet jeśli sama twierdziła, że „przeżyje” podróż w cuchnącym, drewnianym wagonie, przecież jego zadaniem jako mężczyzny i przyjaciela (a może kogoś więcej niż przyjaciela?) było zapewnienie jej lepszego miejsca. Przeklęta Narodowa Sieć Kolejowa! Przeklęte przepisy!
Na twarzy Cedricka odbijała się taka rozpacz, że kiedy ksiądz Warren zerknął na niego ukradkiem, natychmiast odłożył na bok gazetę i popatrzył na niego z troską.
– Co się stało, panie van Hooven? – zapytał z wyrozumiałością w głosie.
– Nie, nic – szepnął Cedrick na pytanie ojca Warrena. Nie spodziewał się ulgi po zwierzeniu się ojcowi Warrenowi ze swoich problemów. Skoro uważał abolicjonistów za robactwo, co powie na miłość niziołka do elfki?
– Jestem posłańcem Mądrości. Uleczyć twoją duszę jest moim zadaniem – oświadczył z wyrozumiałym uśmiechem ojciec Warren.
– Ksiądz tego nie zrozumie – powiedział cicho Cedrick, unikając wzroku ojca Warrena. – Moja ukochana też jedzie tym pociągiem.
– To cudownie! – prawie krzyknął z ekscytacji ojciec Warren, po czym nagle spoważniał, przechylił się bardziej ku Cedrickowi i zapytał: – Dlaczego pańska wybranka nie jest razem z panem?
Cedricka zabolało serce. Odłożył jabłko na bok i spojrzał ojcu Warrenowi w twarz.
– Bo to elfka.
Cedrick spodziewał się słów pogardy albo chociaż wyrazu odrazy na twarzy kaznodziei. Ksiądz jednak znów się uśmiechnął, ale jakoś smutno.
– To panu przeszkadza? – zapytał.
– Nie, proszę księdza – odparł Cedrick. – Przeszkadza mi to, że z tego powodu nie może jechać w lepszych warunkach.
Nic więcej nie chciał mówić, więc zaczął powoli jeść jabłko od Winifred. Ksiądz chwilę jeszcze na niego popatrzył, aż w końcu powrócił do gazety.
Winifred próbowała sobie przypomnieć wszystkie zasady dobrego wychowania, które wpoili jej rodzice, zanim odeszli. Podstawy były proste – proszę, dziękuje, przepraszam; żadnych przekleństw i bójek i całkowity zakaz jedzenia palcami. Nadal jednak bała się, że może powiedzieć albo zrobić coś niestosownego. Nawet jeśli dla elity, w której obracał się Cedrick, będzie nikim, nie zamierzała go ośmieszyć.
Elfka bała się jednak, że może nie mieć okazji do kąpieli, chyba że w maleńkiej wannie dla niziołków w domu Cedricka. Na myśl o tym, że będzie musiała się tam przemieszczać na kolanach, przechodziły ją dreszcze, ale chciała zobaczyć jego dom. Na pewno będzie bogato urządzony. Przedsiębiorcy nie mieszkają byle gdzie.
Wyprostowała nogi, bo zaczęły jej już cierpnąć. Westchnęła głęboko. Podróż przedłużała się niemiłosiernie w tym cuchnącym wagonie, gdzie wszyscy milczeli, jakby ktoś umarł. Oto lud Tayi, na zawsze oderwany od swojej ojczyzny! Na zawsze poniewierany przez Archemię! Dumne elfy, teraz na uchodźctwie!
Nagle w Winifred zaczęło się coś burzyć. Skoro ma się pokazać wyższym sferom, niech im pokaże jakie naprawdę są elfy. Niech pokaże im dostojność, dumę i geniusz swojej rasy; niech pokaże, że jest dobrze wychowana, ale i posiada własny rozum i tradycję; niech pokaże, że elfy nie są brudnymi, niewychowanymi barbarzyńcami! A kiedy ludzie już ją zobaczą, umilkną  i będą szanować jej rasę.
Aż stanęła z tego uniesienia. Zwróciła tym na siebie uwagę reszty pasażerów. Zaraz się opamiętała i usiadła z powrotem na podłodze. Od teraz jednak nie obawiała się spotkania z wyższymi sferami Archemii. Zaczęła nawet układać w głowie riposty na ich odzywki. Widok min tych wszystkich rasistów – nawet jeśli wszystko miało miejsce w jej wyobraźni – było wspaniałym przeżyciem i sprawiało, że całe jej ciało drżało z ekscytacji. Z serca promieniowało jakieś dziwne ciepło, chciało jej się skakać i biegać, ale ci wszyscy pasażerowie ją onieśmielali.
Nagle pociąg gwałtownie stanął. Winifred odbiła się w miejscu od ściany wagonu, po czym drzwi się otworzyły i oczom pasażerów ukazała się stacja kolejowa. Kilku z nich wyszło. Winifred przez chwilę nie była pewna, czy to stacja Belvaza, ale potem pojawił się Cedrick i zajrzał do środka wagonu. Natychmiast wzbudził zainteresowanie, a sama Winifred na jego widok z uśmiechem wstała z podłogi, wzięła ze sobą prowiant i zeskoczyła.
Cedrick spojrzał na nią smutno.
– Przepraszam, naprawdę panią przepraszam…
– Za co? – spytała.
– Że zostawiłem panią w takim miejscu.
– E, tam – machnęła ręką. – Nie było tak źle.
Zaczęli iść. Cedrick prowadził Winifred do wyjścia ze stacji. W między czasie rozmawiali dalej, a pociąg zaczynał ruszać ze stacji.
– A tobie jak minęła podróż? – zapytała Winifred.
– Cały czas się o panią martwiłem – odparł Cedrick. – I poznałem pewnego księdza, który nie lubi abolicjonistów.
Winifred zatrzymała się, a potem jednym pociągnięciem jego ramienia zatrzymała Cedricka. Szepnęła:
– Chyba się nie zdradziłeś?
– Nie, oczywiście, że nie – odszepnął, śmiejąc się, i ruszyli dalej.