Fandomy Po Latach · Ze wspomnień fana

Fandomy Po Latach – Ze wspomnień fana: Wojownicze Żółwie Ninja

W tym miesiącu padło na fandom bliski mojemu sercu, chociaż od wielu lat nie odwiedzany. Wiedziałam, że podczas tej celebracji dziesięciolecia Planety Kapeluszy przypomnę sobie jedną szczególną odsłonę Wojowniczych Żółwi Ninja (i nie jest to ta, którą większość ludzi darzy szczególną nostalgią). Chciałam z jednej strony skupiać się na tych Żółwiach Ninja, które lubię najbardziej, ale z drugiej strony chciałam też mówić o tym fandomie szerzej – podzielić się kilkoma moimi spostrzeżeniami i wspomnieniami.

Nie przedłużając, oto moja historia bycia fanką Wojowniczych Żółwi Ninja.

Nie wiem czy pamiętacie, ale kiedyś wspominałam, że moim wprowadzeniem do superbohaterów w dzieciństwie byli Batman, Superman i Żółwie Ninja właśnie. Tak jak wiele dzieciaków w latach dziewięćdziesiątych ja i mój brat oglądaliśmy w telewizji tę pierwszą kreskówkę o Żółwiach, która z brutalnego, niezależnego komiksu zrobiła campowy serial dla dzieci. Pamiętam, że mieliśmy koszulki z „turtlesami” (czytane tak jak się pisze) – ja miałam żółtą, a brat białą. Pamiętam też, że jak w przedszkolu była loteria z nagrodami, mój brat zdobył pluszowego Rafaela, ja też chciałam takiego, więc moja matka przejechała się po pobliskich sklepach z zabawkami, aby zobaczyć, czy tam je sprzedają (po którymś z rzędu sklepie obie skapitulowałyśmy i zgodziłam się na różowego dinozaura).

Natomiast nie pamiętam zbyt wiele z samej kreskówki. Na pewno czołówka zapadła mi w pamięć (no bo nie oszukujmy się – to jedna z najbardziej chwytliwych czołówek wszechczasów i pojawia się w niemal każdym zestawieniu animowanych openingów), ale jedyne, co pamiętam, jeśli chodzi o moje odczucia względem Wojowniczych Żółwi Ninja z 1987 roku, to to, że kiedy Shredder raz ściągnął maskę i widać było jego twarz, wyglądał dla mnie dziwnie, a nawet trochę niepokojąco.

Niemniej jednak – jak to nieraz bywa w popkulturze – sukces Wojowniczych Żółwi Ninja zaowocował naśladowcami – kreskówkami o grupce niesamowitych mutantów/kosmitów/magów (najlepiej będących zantropomorfizowanymi zwierzętami), która ratowała świat i miała bardzo wyluzowane podejście do życia (chociaż nieraz musiała się też ukrywać przed ludźmi, którzy by ich nie zrozumieli). Jednym z takich naśladowców byli Kapitan Simian i kosmiczne małpy, nad którymi już nieraz się rozwodziłam, ale, na przykład, wielu z nas wychowało się chociażby na Motomyszach z Marsa (a niektórzy może jeszcze pamiętają Kosmożuki). Może i nie były to tak wielkie hity jak Wojownicze Żółwie Ninja, ale jednak były dla mnie częścią dzieciństwa, a czasami nawet stały na własnych nogach (czego przykładem są Kosmiczne małpy).

Okazjonalnie na Polsacie zdarzało się, że puszczano aktorskie filmy z Żółwiami. Zwykle je omijałam (również ze względu na to, co odwalały Dzielne Żółwie: Następna Mutacja… ale o tym zaraz), ale kiedy przyszła moja faza na kreskówkę z 2003 roku, postanowiłam się jednak zapoznać chociaż z pierwszym z nich (ale do tego też niedługo przejdziemy).

Czas mijał i wkrótce pojawiły się w Polsce Fox Kids i Cartoon Network. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale niektóre kreskówki, które trochę nawiązywały do popkultury albo ją nawet parodiowały, korzystały z tego, że Żółwie Ninja zostały nazwane po artystach renesansu. Na przykład, w odcinku Waltera Melona parodiującym Wojownicze Żółwie Ninja znające taekwondo żółwie mają imiona po impresjonistach (i jednym kubiście): Toulouse-Lautrec, Degas, van Gogh i Picasso; a w odcinku Animaniaków o Michale Aniele pracującym nad Bazyliką Sykstyńską, kiedy prezenter wspomina malarza, Żółwie Ninja wyskakują nagle z ukrycia. To ten typ humoru, który się rozumie po latach (jak niektóre żarty w Asteriksie). Co więcej – ostatnimi czasy znów miałam okazję się na niego natknąć, mianowicie: w Jak poznałem waszą matkę Marshal Eriksen opowiada w galerii jednemu z gości taki dowcip: „Przepraszam, czy oglądałby pan serial o Leonardzie, Rafaelu, Donatellu i Michale Aniele? No to chce pan oglądać Wojownicze Żółwie Ninja.”

Wracajmy jednak do Fox Kids, bo we wczesnych latach dwutysięcznych puszczano tam Dzielne Żółwie: Następna Mutacja – aktorski serial z Żółwiami Ninja, który okrył się niesławą. Swego czasu go nie lubiłam, no ale go oglądałam (po części dlatego, że był taki okres w moim życiu, że oglądałam na Fox Kids wszystko, nawet jeśli mi się nie podobało). Było tam mnóstwo głupich gagów, przeciwnicy byli… tacy sobie, a fabuła się średnio kleiła. W dodatku Venus (czyli niesławna żółwica shinobi z magią chi) w zasadzie nie była w ogóle interesująca. I znów – po latach, kiedy wciągnęłam się w kreskówkę z 2003 roku, postanowiłam sobie odświeżyć Następną Mutację, myśląc: „Może ten serial był lepszy niż go pamiętam…”, ale już przy pierwszym odcinku przekonałam się, że nie, jest tak samo durny jak wtedy. Jeśli chcecie wiedzieć o czym to jest, a nie chcecie tracić szarych komórek, polecam retrospektywę, którą zrobił swego czasu Phelous – gość nie tylko wyśmiał Następną Mutację, lecz także znajdował w niektórych odcinkach autentyczny potencjał, który został zmarnowany, (i nawet sam zaproponował jak można by poszczególne odcinki zrobić lepiej).

Wreszcie przyszedł ten dzień, kiedy do Polski trafiły Wojownicze Żółwie Ninja z 2003 roku. I cóż, po obejrzeniu kilku odcinków, byłam tą kreskówką zachwycona. Tak naprawdę moja faza na Żółwie Ninja zaczęła się nie w przedszkolu, ale właśnie w gimnazjum, kiedy oglądałam tę konkretną inkarnację Żółwi, Splintera, April i całej reszty. Później zdarzało mi się jeszcze mieć kilka razy fazę na ten serial i nawet szukałam potem konkretnych odcinków na YouTubie (to były te piękne czasy, kiedy na YouTubie można było obejrzeć wszystkie odcinki serialu, anime czy kreskówki podzielone na dwie-trzy części). W zasadzie oglądałam go niechronologicznie – raz zaczęłam oglądać odcinki późniejsze, a raz wcześniejsze i to tylko dlatego, że interesowała mnie jakaś konkretna scena albo konkretny wątek. Czasami chciałam też zrozumieć lepiej co się dzieje, ale przeważnie nie nadrabiałam poszczególnych sag. Dopiero w tym miesiącu obejrzałam wszystkie siedem sezonów od początku do końca.

Wojownicze Żółwie Ninja z 2003 roku były mroczniejsze w tonie od poprzednika, po części dlatego, że serial powstawał we współpracy z twórcami oryginalnych komiksów i wiele odcinków było adaptacjami komiksowych story arków… chociaż też były bardziej złagodzone pod względem przemocy i śmierci, a przekleństw i sugestii seksualnych nie było tam wcale (co najwyżej jakieś „What the shell?” się chłopakom wymksnęło). Z jednej strony kiedy ktoś został ciachnięty mieczem, nigdy nie widać było jego krwi (aczkolwiek było jasne, że jest ranny), z drugiej strony jednak zdarzały się tam takie momenty jak: Robozbieg przykładający sobie do skroni pistolet, Żółwie decydujące się wysadzić statek kosmiczny Shreddera, nadal będąc na pokładzie, i w zasadzie heroicznie się poświęcić, aby on nie podbił galaktyki; Leonardo mający PTSD; Baxter Stockman powoli tracący kolejne części ciała w ramach kary za swoje porażki u Shreddera; Donatello trafiający do mrocznej przyszłości, gdzie większość z jego przyjaciół i rodziny albo nie żyje, albo jest okropnie poraniona… Ten serial naprawdę lawirował na granicy tego, co można było pokazać dzieciom (dlatego też przytoczyłam go, omawiając zabieg Mroczniej i Ostrzej). Na szczęście równoważył to też żartami i bardziej ciepłymi scenami. Nawet w najgorszych momentach, kiedy wydawało się, że Żółwie przegrają, a nawet zginą, jest jakaś iskierka nadziei, a po każdej wielkiej potyczce widzimy, jak bohaterowie odpoczywają i kurują się.

Poza tym serial ma też kilka odcinków, w których widzimy małe Żółwie. Te odcinki są bardzo urocze i zabawne, ale pozwalają też zobaczyć trochę inną dynamikę między Żółwiami a Splinterem – zwykle Splinter jest jednocześnie mądrym sensei, świetnym wojownikiem, ale i zmęczonym ojcem czwórki hałaśliwych nastolatków, z kolei w odcinkach z małymi Żółwiami jego synowie dopiero uczą się ninjutsu i są, w dużej mierze, bezbronni. Są też – siłą rzeczy – ciekawi świata na powierzchni, na którego nie mogą wchodzić dla własnego bezpieczeństwa. To zaś oznacza, że pakują się ciągle w tarapaty.

Były zresztą dwa szczególne odcinki z małymi Żółwiami, które zapadły mi w pamięć i które chciałam sobie w tym miesiącu powtórzyć. Jeden z nich to The Lesson z czwartego sezonu, gdzie Żółwie opowiadają April o tym, jak jako dzieci próbowali szkolić pewnego dzieciaka w ninjutsu (każdy na swój sposób i przedstawiając zupełnie odmienne podejścia do sztuk walki… a mieli jedno przebranie, więc ich uczeń był nieco skonfundowany). Ale ja lubię The Lesson zwłaszcza z powodu montażu na początku, gdzie Splinter wielokrotnie i bardzo stanowczo zakazuje synom wchodzić na górę… po czym oni robią dokładnie to, czego im zabronił.

Drugim takim odcinkiem było Fathers and Sons z sezonu piątego, w którym Splinter i Żółwie przybywają do Japonii, aby oddać prochy mistrza Yoshi jego przybranemu ojcu, Starożytnemu; a chłopcy są jedynymi, którzy widzą pewnego demona (rzecz się dzieje jakiś czas po mutacji, kiedy jeszcze Splinter nie uczył synów walki, tak więc nie mogą oni cokolwiek zrobić). Jest to odcinek, w którym najlepiej widać tę ojcowską stronę Splintera.

Splinter szybko stał się moją ukochaną postacią, w dużej mierze dlatego, że traktował Żółwie jak synów (czego Splinter z pierwszej kreskówki nie robił). Jest wiele takich fajnych momentów, w których Splinter wyraża miłość do nich; w których się o nich martwi i jest gotowy o nich walczyć. Jego historia jest też o wiele smutniejsza niż w wielu inkarnacjach (a także bardziej zgodna z komiksowym pierwowzorem) – nie tylko był świadkiem tego, jak jego ukochany pan, Hamato Yoshi, ginie z ręki Shreddera, lecz także został zmuszony do ucieczki do kanałów. Spotkanie z Żółwiami i zaopiekowanie się nimi było jego szansą na drugą rodzinę. Po latach nagle odkrywa, że ten sam potwór, który zabił Yoshiego, teraz dybie na życie jego synów i chce nawet przekabacić jednego z nich.

W ogóle oglądając znów Wojownicze Żółwie Ninja z 2003 roku przypomniałam sobie, jakim Splinter jest dobrym ojcem. Prawda, chłopaki na początku nie mogą wychodzić na powierzchnię i uczą się sztuk walki, ale poza tym mają w miarę normalne dzieciństwo – mogą rozwijać swoje zainteresowania, mogą raz do roku wychodzić, aby zbierać słodycze na Halloween, mogą oglądać telewizję i jeździć różnymi pojazdami. Poza tym Splinter służy im radą i jest gotowy ich wysłuchać (a kiedy widzi, że z Leonardem dzieje się coś niedobrego, próbuje namówić go na wyznania, a potem wysyła do innego mistrza). Nic więc dziwnego, że same Żółwie są do niego bardzo przywiązane.

Swego czasu (będąc świeżo po piątym sezonie, w którym Splinter miał nie tylko nowe wdzianko; nie tylko zbeształ Trybunał Ninja za bycie bez sensu tajemniczym w obliczu zbliżającego się zagrożenia, lecz także wyjawiono kilka rzeczy z przeszłości jego i mistrza Yoshi) postanowiłam napisać swoje pierwsze fanfiction do Wojowniczych Żółwi Ninja: Chorobę ze ścieków. Miałam w ogóle taki plan, że ten fik miałby jakby dwie części – jedną dziejącą się, w czasach, kiedy Żółwie były małe i nagle zachorowały na dziwną chorobę; i drugą mającą miejsce w czasach, kiedy Żółwie są nastolatkami i – dla odmiany – choruje Splinter. Udało mi się skończyć pierwszą część, a druga została tylko napoczęta. Rzecz w tym, że występowali tam Saturnin i Adelina, więc chciałam w drugiej części wyciągnąć na wierzch różne rodzinne resentymenty. Wyszło jak wyszło i w sumie plan Saturnina był bez sensu. Ale za to było dużo rodzinnych scenek, więc wiecie…

Wspominałam o mrocznej wersji przyszłości, do której trafia Donatello. To ma miejsce, bo pewien stary przeciwnik Żółwi wykrada berło umożliwiające przenoszenie osób w czasie i przestrzeni, i postanawia wysłać Żółwie i Splintera w różne światy. Wielu fanów uważa, że Donatello miał najgorzej (i obiektywnie rzecz biorąc tak właśnie jest), podczas gdy jego bracia przeżyli przygody zrobione właściwie pod nich – Rafael brał udział w kosmicznych wyścigach motocyklowych, Leonardo trafił do świata, przypominającego feudalną Japonię i pomógł staremu przyjacielowi, Miyamoto Usagi; a Michaelangelo znalazł się w alternatywnej rzeczywistości, w której on i jego bracią są superbohaterami. Z tym, że dla mnie przygoda Mikey’ego ma taki trochę gorzki posmak, bo (uwaga spoiler do odcinka Reality Check) okazuje się, że w tym świecie odpowiednik Splintera, Sliver, jest przeciwnikiem Super Żółwi – nadal ich wychował i wytrenował, nadal ich też (na swój sposób) kocha, ale jest superzłoczyńcą, który pragnie zniszczyć świat i rozpocząć ewolucję od nowa, najlepiej z synami u boku (czy tego chcą czy nie). Sliver mnie trochę intryguje, jest w tym złym Splinterze pewien potencjał, którego twórcy nie wykorzystali w pełni – fajnie by było zobaczyć jak Leo, Raph i Don reagują na tę wersję ojca. Ale cóż – to postać tylko na jeden odcinek.

Odejdźmy na chwilę od Splintera i porozmawiajmy o samych Żółwiach. Ponowny seans pozwolił mi zauważyć, jak bardzo widać po nich, że to nastolatki i do tego bracia. Po pierwsze – w jednym odcinku Raph pomaga pewnej staruszce i kiedy ona staje obok niego, widać, że jest od niej nieco mniejszy. Po drugie – pomimo tego, że Leonardo, Rafael, Donatello i Michaelangelo przez całe życie szkolili się na ninja, często walczą z potwornymi zagrożeniami i wychodzą z tego zwycięsko, a Leo i Don są nad wyraz poważni i dojrzali… to jednak zdarza się Żółwiom zachowywać, jak przystało do wieku.

Po Mikey’m widać to najbardziej, bo on jest najbardziej dziecinny – jeździ na desce, gra w gry wideo, ogląda filmy i czyta komiksy. W dodatku jest też najbardziej denerwujący, do tego stopnia, że są chwile, kiedy robi z irytacji przeciwnika tajną technikę ninjutsu. Tak, na przykład, udało mu się wygrać w Turnieju Walk Nexus pojedynek z Raphem – wkurzył go tak bardzo, że chłopak nie potrafił się skupić (to było na swój sposób piękne).

A skoro już jesteśmy przy Rafaelu, to on z kolei trochę się nad tym Mikey’m znęca (jak to starszy brat), ale ma też mnóstwo energii i wydaje się wiecznie skory do bitki. Ma też pewne kompleksy względem Leonarda i to, do pewnego stopnia, sprawia, że jest ciągle wściekły i ciągle buzują w nim emocje.

Jak wspominałam, Donnie wydaje się nad wyraz poważny, ale to głównie dlatego, że widzimy go najczęściej pracującego przy jakichś maszynach albo robiącego naukowe analizy – to trochę taki cichy nerd.

W końcu Leo jest najbardziej odpowiedzialny z nich wszystkich, bo jest starszym bratem i musi dbać o to, aby reszta nie wpadła w kłopoty. Ma to też taki słodko-gorzki posmak, zwłaszcza kiedy Leonardo nabawia się PTSD i w lęku przed porażką robi się bardziej zawzięty i surowy dla braci i dla samego siebie.

I wiecie, przez całe lata było tak, że lubiłam wszystkie Żółwie, oprócz właśnie Leonarda. Teraz zaś mam do niego podobny stosunek jak do Supermana – może i nie lubię go aż tak bardzo, jak jego braci, ale szanuję go za wartości, które sobą reprezentuje (fakt, że jest takim troskliwym starszym bratem sprawia, że ogląda mi się go z nieco większą przyjemnością).

Tak więc wciągnęłam się w gimnazjum w Wojownicze Żółwie Ninja z 2003 roku i wkrótce miałam tych postaci mało. Dlatego obejrzałam sobie pierwszy film aktorski z 1990 roku (który miał podobny klimat, co moja ukochana kreskówka, bo też czerpał garściami z oryginału), próbowałam obejrzeć Następną Mutację i pewnie gdybym miała wtedy dostęp do komiksów, je też pewnie bym przeczytała.

Najważniejsze jednak było to, że zapragnęłam przypomnieć sobie oryginalną animację z 1987 roku. Ku wielkiemu zaskoczeniu nikogo, kto mnie zna, skupiałam się głównie na tych odcinkach, które związane były ze Splinterem (ewentualnie tych z Usagim albo jakimś innym bohaterem, którego wersję chciałam zobaczyć w tym uniwersum). Powiem szczerze, że trudno mi było oglądać tę kreskówkę po latach, bo wydawała mi się nadzwyczaj dziecinna. Na domiar złego znalazłam całkiem fajną serię wideo, która porównywała obie wersje, aby pokazać, która z nich w czym jest lepsza i na tej podstawie rozstrzygnąć spór między fanami starego i nowego serialu (jak chcecie ją obejrzeć, poszukajcie na YouTubie: „Classic TMNT vs 2k3 TMNT”, ale niestety, jest niepełna i zawiera tylko cztery części). Z jednej strony twórca serii mówił ciekawe rzeczy na temat historii franczyzy (to u niego pierwszy raz usłyszałam, że komiksowy Splinter wychował Żółwie w celu pomszczenia swojego mistrza Yoshi), ale z drugiej strony często miałam wrażenie, że facet przyznaje punkty Wojowniczym Żółwiom Ninja z 1987 roku tylko ze względu na nostalgię. Niedawno udało mi się odnaleźć tę serię wideo i musiałam przyznać mu pod kilkoma względami rację.

W 2009 roku Wojownicze Żółwie Ninja obchodziły dwudziestą piątą rocznicę powstania. Z tej okazji zrobiono film pod tytułem Turtles Forever, w którym „stare” Żółwie (wraz ze Shredderem i jego pomagierami) pojawiły się nagle w świecie „nowych” Żółwi. Ci „starzy” Leo, Raph, Don i Mikey są, przeważnie, niekompetentni i mało poważni, nawet w momentach, kiedy nie było to wskazane, i przez to cierpiał cały film (potem widziałam recenzję Phelousa Turtles Forever i zdałam sobie sprawę z tego, że specjalnie zrobili ich takimi gamoniami, aby „nowe” Żółwie wyglądały na bardziej kompetentne). To, co ratowało Turtles Forever to to, że w pewnym momencie pojawia się coś na kształt żółwiowego multiwersum, i obie ekipy nagle przenoszą się do świata komiksów Mirage i spotykają swoich oryginalnych odpowiedników. A już ostatnia scena filmu, w której słyszymy twórców Wojowniczych Żółwi Ninja tuż po ukończeniu pierwszego komiksu, sprawiła, że Turtles Forever napełniło mnie ciepłymi uczuciami do całej tej franczyzy.

Od tamtego czasu raczej nie interesowałam się tym, co się dzieje z Wojowniczymi Żółwiami Ninja. Prawda, słyszałam o tym, że miała powstać nowa kreskówka, tym razem robiona w CGI; potem, że Michael Bay robił własny film z Żółwiami, i że w 2018 roku pojawiła się kolejna, tym razem bardziej zakręcona animacja… ale dla mnie przez dłuższy czas kreskówka z 2003 roku była tą jedynie słuszną wersją Wojowniczych Żółwi Ninja. Poza tym moja wielka miłość do tamtej wersji Splitnera sprawiła, że trudno mi było zaakceptować jakieś większe odchyły w późniejszych odsłonach serii. Na przykład, w Splinterze z 2012 roku nie podobało mi się to, że znów był to Hamato Yoshi przemieniony w szczura; oraz jego design. Z kolei Bay podpadł mi tym, że (podobno) jego Splinter nauczył się ninjutsu z książki.

Jednocześnie jednak słyszałam już wcześniej, że oryginalne komiksy parodiowały Daredevila, po części poprzez historię powstania Żółwi (oblanie tajemniczymi chemikaliami) i poprzez organizację ninja Stopa, która była nawiązaniem do Ręki. Kiedy Netflix i Marvel robili adaptacje Daredevila i Żelaznej Pięści, miałam wreszcie okazję zobaczyć o co kaman z Ręką.

Tak więc przez dłuższy czas nie wracałam do tej serii (chociaż zamierzałam kiedyś powtórzyć sobie kreskówkę z 2003 roku). Aż tu pewnego dnia dowiedziałam się, że powstał film Batman kontra Wojownicze Żółwie Ninja, który był ekranizacją jednego z crossoverowych komiksów obu franczyz. Tak samo jak Turtles Forever, Batman kontra Wojownicze Żółwie Ninja powstał z okazji wielkiej rocznicy, ale podwójnej – podczas gdy Żółwie Ninja obchodziły trzydziestą piątą rocznicę powstania, Batmanowi stuknęła osiemdziesiątka. I tak po prawdzie, to po niedawnym nadrobieniu obu rocznicowych filmów dochodzę do wniosku, że Batman kontra… jest o wiele lepszy, już chociażby przez to, że nie próbuje robić z Żółwi debili, aby Batman wyszedł na bardziej zajebistego – obie franczyzy są traktowane z szacunkiem (Raphowi nawet w pewnym momencie udaje się przygadać Batmanowi). Poza tym, choć film ma bardzo mroczny klimat (no bo to Gotham; no i Shredder sprzymierzył się z Ra’s al Ghulem), to Żółwie Ninja nie tylko mają poważne momenty, lecz także nadają fabule pewnej lekkości (a już Mikey reagujący na Batmobil jest genialny). W zasadzie Batman kontra Wojownicze Żółwie Ninja sprawił, że przypomniałam sobie za co kochałam tę czwórkę chłopaków (chociaż nie byłabym sobą, gdybym nie żałowała, że nie ma Splintera i sceny, w której on i Alfred dzielą się frustracją w związku ze swoimi adoptowanymi synami).

I wiecie, ponowne obejrzenie Wojowniczych Żółwi Ninja z 2003 roku sprawiło, że z jednej strony doceniłam bardziej wiele rzeczy, które mi umknęły w gimnazjum, bo byłam młodsza i nie oglądałam serialu po kolei; a z drugiej, kiedy już skończyłam nadrabianie z okazji rocznicy bloga, pomyślałam, że w sumie chciałabym obejrzeć te późniejsze wersje Żółwi (i pewnie gdyby nie to, że seriale z 2012 i 2018 mają po siedem sezonów, a ja mam już ustalony grafik na kolejne miesiące, pewnie bym to zaraz zrobiła). To, co kochałam w samym serialu, to te szczególne relacje rodzinne pomiędzy zmutowanym szczurem a czterema zmutowanymi żółwiami, które znają ninjutsu i kochają pizzę. Chociaż przez całe lata była to dla mnie jedynie słuszna interpretacja tych postaci, chyba już dojrzałam do tego, aby zobaczyć, jak te relacje Splintera i Żółwi wyglądają w serii z 2012 i 2018 roku. Zwłaszcza że mój bratanek wychowywał się na innych Żółwiach niż ja.

(Zauważyłam też ciekawą rzecz, mianowicie: z każdą kolejną wersją Leonardo, Rafael, Donatello i Michaelangelo zaczęli mieć coraz bardziej unikalne designy. W komiksach właściwie wyglądali tak samo, w pierwszej kreskówce mieli kolorowe maski i inicjały na paskach; w animacji z 2003 roku kolory skóry różniły się znacznie odcieniami zieleni, a w kolejnych dwóch seriach każdy z braci miał trochę inną budowę ciała i twarze. To w sumie bardzo fajny zabieg.)

Teraz, kiedy w kinach i telewizji święcą triumfy adaptacje komiksów DC i Marvela, obejrzenie ponownie kreskówki, która przez lata adaptowała komiks niezależny o czwórce żółwi walczących ze złem, było dla mnie powrotem do korzeni. Wojownicze Żółwie Ninja – moje Wojownicze Żółwie Ninja – były poważne i były zabawne; łączyły ze sobą magię i science-fiction; miały coś dla dzieci i dla dorosłych. Ale w sumie to jedna z tych franczyz, gdzie każde pokolenie ma swoją ulubioną wersję. Dla jednych będzie to compowa kreskówka ociekająca latami osiemdziesiątymi, dla innych – niezależny komiks pełen przemocy, a pozostali wolą coś pomiędzy tymi dwoma interpretacjami. Serii, które mogą pochwalić się tego typu dziedzictwem i tak długim poruszaniem ludzkiej wyobraźni nie jest znowu aż tak dużo.

Z tą myślą chciałabym Was zostawić w marcu. Do widzenia za miesiąc.

Leave a Reply