Krótka notka

Krótka notka rocznicowa – Miłość van Hoovena po latach

I znów nadeszła kolejna rocznica bloga! Planeta Kapeluszy ma już jedenaście lat! W tym roku akurat skupiłam się na wydaniu książki (którą można już kupić i w Empiku, i na Amazonie), tak więc pomyślałam, że spojrzę wstecz na inną powieść, którą swego czasu chciałam wydać. Mówię tutaj o romansie fantasy ze Społecznym KomentarzemTM , czyli Miłość van Hoovena.

Przez całe lata miałam co do tego tekstu mieszane uczucia. Wielokrotnie przerabiałam go na różne sposoby i zmieniałam co chwila koncepty. W końcu porzuciłam go na rzecz innych projektów. Niedawno jednak miałam okazję przeczytać go znowu. Jak więc zapatruję się na niego po latach?

O czym jest Miłość van Hoovena?

Zacznijmy od zarysowania fabuły:

Niziołek Cedrick van Hooven jest kupcem, który w podróży biznesowej szuka noclegu w mieście portowym Denza. Zachodzi do dość szemranej gospody, gdzie niemal od razu zaczepia go rubaszny ogr Chipswick. Cedrick nie zwraca na to specjalnej uwagi, nagle jednak do gospody wchodzi elfka Winifred, na której od razu skupia się uwaga Chipswicka. Ogr rzuca w stronę Winifred kilka rasistowskich uwag, a Cedrick – jako dobrze wychowany dżentelmen i ogólnie miły gość – wyzywa go na pojedynek w obronie elfki. Oczywiście Cedrick wygrywa pojedynek i wymusza na Chipswicku, aby przeprosił Winifred, kiedy jednak sam chce do niej zagadać (nawet niekoniecznie dlatego, że elfka mu się podoba, po prostu chce być miły), słyszy od niej, że “nie interesują ją miniaturki”. Tak się bowiem składa, że Winifred to twarda babka i obawia się, że cały incydent zostanie odebrany jako dowód na to, że jest słaba (zwłaszcza że rzeczony niziołek pochodzi z wyższych sfer).

Jeśli myślicie, że Cedrick to zakapior (dodajmy, że wygrał ten pojedynek walcząc szpadą, podczas gdy jego przeciwnik posługiwał się toporem), to w kolejnych rozdziałach daje o sobie znać jego niska samoocena wynikająca, tak z bycia wieloletnią ofiarą przemocy ze strony rówieśników, jak i z ogólnego przeświadczenia społeczeństwa zdominowanego przez ludzi i ogry, że niziołki to wieśniacy, parweniusze i generalnie małe zabawne stworzonka. Jednocześnie Cedrick szybko zakochuje się w Winifred i przez długi czas cierpi z tego powodu, również dlatego, że nie uważa, aby ktoś taki jak on mógł zwrócić na siebie uwagę tak atrakcyjnej kobiety, jak ona.

Winifred z kolei jest złodziejką, która z jednej strony jest nakierowana na przetrwanie, a z drugiej kieruje się czymś na zasadzie honoru (w późniejszych rozdziałach pojawiają się zresztą rabusie z Lasu Dolmit, którzy mają kodeks honorowy i żyją ponad rasowymi podziałami). Winifred nie czuje się też zbyt blisko ze swoją elfią kulturą, bo nie pamięta ojczyzny, a większość elfich uchodźców, uciekających z totalitarnego państwa Tayi, jawi się jej jako apatyczna grupa, śniąca o utraconej ojczyźnie. Dość powiedzieć, że Winifred powoli przekonuje się do Cedricka, odkrywając, że jest on na swój sposób odważny i współczujący; i że oboje łączą podobne doświadczenia bycia poniewieranymi przez ludzi i ogry za to, że urodzili się niziołkiem i elfką.

W przeciągu całej powieści dzieje się bardzo dużo: następnego dnia po pojedynku Cedrick zostaje przeniesiony do pokoju Winifred (jeszcze do tego wrócę); w nocy włamuje się do niej, ale zostaje szybko unieszkodliwiony, niejaki Mathias Moon, którego elfka swego czasu okradła; Cedrick spotyka na mieście swojego starego przyjaciela z internatu, doktora Markusa Wilmuta, który oferuje mu nocleg; Cedrick zostawia w pokoju Winifred, w ramach podziękowań, goździk; natyka się na zbiegłego niewolnika i wraz z Markusem pomaga mu uciec; potem zostaje mu ukradziona szpada, a on sam zostaje pobity przez właściciela niewolnika, i w takim stanie znajduje go Winifred; odzyskawszy szpadę Cedrick bierze udział w kolejnym pojedynku, tym razem z facetem, który go pobił; wreszcie Cedrick i Winifred wyruszają w podróż do Lasu Dolmit i do domu Cedricka, a tam Winifred poznaje prześladowcę niziołka z dzieciństwa. Wielką kulminacją Miłości van Hoovena (przynajmniej w wersji przedstawionej na Planecie Kapeluszy, bo pierwotnie ta powieść miała jeszcze trzy dalsze rozdziały) jest pojedynek Cedricka ze szkolnym prześladowcą.

A w między czasie mamy takie wątki jak niewolnictwo krasnoludów, sprowadzanych z Ziem Dzikich, aby pracować w kopalni, oraz Cedrick i Markus będący abolicjonistami; elfi uchodźcy spotykający się z wrogością ze strony społeczeństwa, czy Markus nie mający ostatnio zbyt wielu pacjentów.

Co bym zmieniła?

Miłość van Hoovena była moją pierwszą próbą napisania romansu i tak szczerze na początku miała być czymś lekkim, łatwym i przyjemnym. Potem jednak to wyewoluowało w opowieść z Komentarzem Społecznym, również za sprawą Arcanum, które było wielką inspiracją do tej historii (zarówno o grze, jak i o inspiracji rozwodzę się tutaj i tutaj). Teraz, kiedy przeczytałam Miłość van Hoovena znowu, pewne rzeczy napisałabym inaczej.

Przede wszystkim zapewne podeszłabym inaczej do kwestii samego wątku romansowego. Niektóre elementy widzę już zupełnie w innym świetle, jak to, że Cedrick właściwie zakochuje się w Winifred prawie, że od pierwszego wejrzenia; że wszyscy dookoła zdają się widzieć to, że on jest zakochany, i próbują go swatać z Winifred w ten czy inny sposób (nawet jej własny mentor mówi jej, aby “nie robiła Cedrickowi krzywdy”), to, że Winifred bywa wobec Cedricka rasistowska, a on wobec niej klasystyczny (często myśli o niej jako o “kobiecie z marginesu”) i nie jest to w jakiś sposób zaadresowane; wreszcie to, że ta miłość rozwija się w bardzo krótkim czasie i że jest miejscami bardzo sztampowa. Szybko wychodzi na to, że ogrzy właściciel gospody, w której się oboje zatrzymali, zaczyna ich shippować i, między innymi, ma ten pomysł, aby przenieść Cedricka do pokoju Winifred (ale spokojnie, “there is only one bed” nie zachodzi, bo pokój jest na tyle duży, aby można było wstawić dodatkowe łóżko).

Tak czy inaczej, od czasu kiedy skończyłam Miłość van Hoovena, miałam kilka razy ochotę na to, żeby napisać kolejny romans i wyszłam z założenia, że chciałabym, aby to jednak było coś, co sama chciałabym przeczytać lub obejrzeć. Chociaż nadal większość wątków romansowych w fikcji mi nie pasuje, to i tak od jakiegoś czasu jest kilka wyjątków.

Kolejna rzecz, którą bym zmieniła, to Winifred. Już kiedy ją pisałam, miałam wrażenie, że jest ona dość sztampowa jako panienka z mhroczną przeszłością, wredna dla prawie każdego, kogo spotyka (nigdy nie przepadałam za tego typu postaciami żeńskimi). I choć wielu ludziom to niespecjalnie przeszkadzało, bo potem Winifred zyskała pewną głębię, ja bym chciała jednak dodać jej trochę lżejszych elementów i sprawić, żeby nie była aż tak okropna dla Cedricka w pierwszym rozdziale i żeby ich relacja nie opierała się li tylko na tym, że oboje spotykają się z rasizmem, a potem Winifred odkrywa, że Cedrick jest całkiem spoko.

Wreszcie dopracowałabym świat przedstawiony. Nie chodzi mi tylko o Komentarz Społeczny (który miał lepsze i gorsze momenty i w sumie nie jestem pewna, jak jest odbierany teraz), ale też o to, że nazwiska tam są do bólu angielskie, nawet jak mamy elfy, które pochodzą z zagranicy (na przykład, dyktator Tayi to generał Tolby… bo tak), podczas podróży pociągiem Cedrick i Winifred natykają się na dwóch kapłanów, z których ten, którego spotyka elfka, w zasadzie nie robi zbyt wiele; a niektóre zachowania społeczne i rasowe nie mają sensu. W którejś wersji tej historii pojawiła się segregacja rasowa… ale dotyczyła tylko niziołków i po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z tego, że nie ma to jakiegoś konkretnego uzasadnienia.

Zapewne też inaczej podeszłabym do scen walki. Chodzi mi o to, że teraz pewnie przynajmniej zobaczyłabym na YouTubie, jak wygląda walka szpadą, aby sceny pojedynków lepiej wyszły. Wzięłabym też pod uwagę takie czynniki, jak zmęczenie, czy praca nóg.

Wreszcie zmieniłabym tu i tam język, bo miejscami brzmi on dziwnie i amatorsko. Po jakimś czasie wprowadziłam do Miłości van Hoovena terminy, które miały być odpowiednikami rasistowskich określeń na elfy i niziołki. Potem jak pytałam znajomych z Polskiej Bazy Opowiadań i Fanficiton, którzy przeczytali Miłość…, co sądzą o tych słowach, stwierdzili, że brzmią one dziecinnie.

A co się udało?

Powiem szczerze, że czytając ponownie Miłość van Hoovena, na początku szło mi topornie, potem jednak wciągałam się coraz bardziej w fabułę. Jest tam kilka naprawdę dobrych scen, jak ta, w której Cedrick śpiewa ludową piosenkę niziołków o sianiu maku, a potem opowiada znaczeniu tej pieśni Winifred (w zasadzie jest to pierwszy moment, kiedy się do siebie zbliżają). Kiedy indziej Winifred słucha piosenki skomponowanej przez pewnego elfa i to sprawia, że zaczyna się interesować swoją ojczyzną, o której dotąd nie myślała za bardzo.

I wiecie, chociaż co do samej Miłości van Hoovena miałam mieszane uczucia, to odnosiłam wrażenie, że sam świat przedstawiony wart jest rozwinięcia. A przynajmniej osadzenia w nim innych, być może o wiele bardziej interesujących historii. Jeszcze kiedy sama Miłość… miała trzynaście rozdziałów, wymarzyłam sobie dwa kolejne tomy opowiadające o następnych pokoleniach van Hoovenów – o synu Cedricka i Winifred idącego na wojnę i o wnuku, który wpadł w złe towarzystwo. Potem, kiedy wprowadziłam pewne poprawki, chciałam, aby druga część historii Cedricka i Winifred była czymś bardziej szpiegowskim. Zaczęłam też historię przyjaźni między wygnanym elfim etnologiem a krasnoludzkim niewolnikiem, a kiedyś nawet myślałam nad historią arystokratki, która rozwiązuje zagadki kryminalne z pomocą elfiej pokojówki. Teraz się nawet zastanawiam, czy nie osadzić w tym uniwersum Sępów i Gołębicy, chociaż oznaczałoby to wprowadzenie pewnych zmian w rasach postaci, przynajmniej niektórych.

Podsumowanie

I wiecie, jakiś czas po tym, jak wydałam Klinikę doktora Marcha i zapragnęłam wydać coś jeszcze, naszła mnie taka głupia myśl: “Ej, a może moja następna książka to będzie Miłość van Hoovena? Tak dla beki i dlatego, że ludzie lubią romanse? Przecież to nie może być gorsze niż 365 dni czy Pięćdziesiąt Twarzy Greya.” Ale zaraz potem doszłam do wniosku, że na dłuższą metę to byłby kiepski pomysł. Pomimo tego, że swego czasu chciałam, aby to był mój literacki debiut, teraz nie mogę patrzyć na niego inaczej, niż jak na coś amatorskiego.

Jednocześnie po przeczytaniu go po latach stwierdzam, że nie jest aż tak zły, jak się spodziewałam. Tak po prawdzie, to miałam podczas ponownego czytania dwie myśli: 1) “Kurde, zagrałabym sobie znowu w Arcanum. Dawno nie grałam.” i 2) “Prawda, dzisiaj napisałabym to inaczej, ale nie jest to jakaś wielka tragedia.”

I z tą myślą zostawiam Was na jedenastą rocznicę bloga!

(A jeśli ktoś chciałby przeczytać, choćby dla beki, Miłość van Hoovena, to tutaj macie prolog.)

Leave a Reply