
Nie wiem, czy ktoś z Was pamięta takie nadruki na cienkiej bibule, które przykładało się do koszulek, a potem prasowało, aby przeszły z bibuły na ubranie. Kiedy byłam mała, mieliśmy kilka z nich, głównie ze zdjęciami muzyków (pamiętam, że mieliśmy przynajmniej kilku Michaelów Jacksonów) i zdarzało się, że moja matka czasem nanosiła je na (głównie białe) koszulki.
Mówię o tym dlatego, że moim najwcześniejszym wspomnieniem związanym z Batmanem, był jeden z takich nadruków przedstawiający słynne logo nietoperza na żółtym tle. Ja i mój młodszy brat byliśmy za młodzi, aby pamiętać film Burtona (ja urodziłam się rok przed jego premierą, mój brat kilka miesięcy po), tak więc podejrzewam, że to iż nadruki z logiem w ogóle u nas były, zapewne miało coś wspólnego z moim starszym bratem.
Pamiętam też, że u babci znajdowała się plastikowa figurka Batmana z materiałową peleryną. Przez dłuższy czas miałam jakąś mglistą świadomość, że jest coś takiego jak Człowiek-Nietoperz… ale jednocześnie był on bodajże pierwszym superbohaterem, z którym miałam styczność.
Przeszłam bardzo długą drogę od tego okresu mglistej świadomości aż do dzisiaj. A oto jak ona przebiegła.
Byłam wtedy bodajże w zerówce… a na pewno w wieku przedszkolnym. W telewizji leciał Batman Tima Burtona, który mnie osobiście średnio się podobał. Niemniej jednak wtedy po raz pierwszy zapoznałam się z podstawowymi elementami „mythosu” Mrocznego Rycerza – człowiekiem ubranym w strój nietoperza, zabójstwem Wayne’ów, Bat-Jaskinią, Batmobilem, Jokerem… Być może też był to początek mojej niechęci do Klauniego Księcia Zbrodni, bo w wykonaniu Jacka Nicholsona Joker był nie tylko upiorny, ale i ździebko wkurzający.
Ale jakiś czas później (być może nawet następnego wieczoru) ta sama telewizja puściła Powrót Batmana i on podobał mi się o wiele bardziej niż pierwsza część. Do tego stopnia, że o ile później Batmana zwykle sobie odpuszczałam, o tyle jego sequel starałam się oglądać. Myślę, że w dużej mierze było to spowodowane przez Kobietę-Kota, bo ją (no i jeszcze Pingwina) pamiętałam najlepiej. Powrót Batmana miał kilka naprawdę mocnych dla mnie scen, które wywarły na mnie tym większe wrażenie, że byłam wtedy małą dziewczynką – „śmierć i odrodzenie” Seliny, jej załamanie nerwowe, a także wielki finał, w którym Selina ginie wraz z Maxem Shreckiem. Pingwin i jego upiorny wygląd, fatalne maniery i plan porwania wszystkich pierwszych synów Gotham to w ogóle była kopalnia koszmarów. Niemniej jednak ten film wrył mi się w pamięć i obudził moje zainteresowanie wszystkim, co batmanowe.
Jednak tym, co ostatecznie sprawiło, że pokochałam Mrocznego Rycerza, był Batman: The Animated Series. Ja miałam o tyle szczęście, że u mnie w telewizorze mieliśmy nie tylko Polsat (na którym puszczano animowanego Batmana z lektorem), ale też anglojęzyczne Cartoon Network. Zdarzało się więc, że najpierw widziałam na CN animowane przygody Gacka w oryginale, a później te same odcinki po polsku na Polsacie. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że Batman: TAS był jedną z poważniejszych kreskówek, które zdarzyło mi się oglądać w młodym wieku, ale był to też pierwszy serial superbohaterski, jaki oglądałam (pomijając, być może, Żółwie Ninja i te dwa przypadkowo obejrzane kiedyś odcinki Spidermana). To właśnie on był moim właściwym wprowadzeniem do Batmana i powodem, dla którego zawsze lubiłam bardziej Mrocznego Rycerza niż Człowieka ze Stali.
Później przez długi czas Batman: TAS nie był w Polsce puszczany i tęskniłam za nim. Potem, już w czasach dwutysięcznych, zaczęto go emitować od początku, dzięki czemu przypomniałam sobie co poniektóre odcinki; ale dopiero w 2016 obejrzałam go sobie od początku do końca i znów się nim zachwyciłam. Miałam też okazję puścić niektóre z odcinków bratankowi (na przykład tuż po seansie Lego Batman: Film zapytał mnie o Clayface’a, więc postanowiłam pokazać mu odcinek, w którym Clayface pojawia się po raz pierwszy). Wydaje mi się jednak, że to jest jeden z tych seriali, które docenia się jeszcze bardziej po latach. Kiedy dorastamy, zaczynamy dostrzegać różne niuanse, których nie widzieliśmy wcześniej. Na pewno gdy następne pokolenia będą odkrywać tę kreskówkę na nowo, dostrzegą jej wyjątkowość.
Powróćmy jednak do moich czasów dziecięcych. Batman: TAS na pewno sprawiło, że tym chętniej chciałam oglądać wszystko, co związane z Batmanem. I tak się akurat zdarzyło, że jakiś czas później do kin wchodził Batman i Robin. Lecące w telewizji reklamy sprawiały, że bardzo chciałam iść na ten film (no bo wiecie, to był film o Batmanie, więc na pewno musiał być przegenialny), a przy okazji sposób przedstawiania aktorów grających w nim główne role sprawił, że myślałam, iż Uma Thurman gra jakąś superbohaterkę, a nie Trujący Bluszcz. Tak czy inaczej, nie miałam okazji wybrać się na Batmana i Robina do kina i po latach dochodzę do wniosku, że to dobrze.
Później, przez resztę podstawówki, gimnazjum i liceum moje superbohaterskie zainteresowania leżały głównie w Marvelu. Batmana Przyszłości, co prawda, oglądałam, ale nie porwał mnie on tak bardzo, jak Batman: TAS; a będąc na studiach i słysząc o tym, że Nolan robi nowy film o Batmanie, nie jarałam się nim zbytnio.
Do czasu.
Bo tak się złożyło, że kiedyś spędzałam tydzień w uzdrowisku w Sofrze wraz z matką i ciotką i pozwoliły mi obejrzeć w telewizji Batman: Początek. I ten nowy, bardziej „realistyczny” Batman mnie zaintrygował. Podobało mi się zwłaszcza to, że poświęcono w nim trochę czasu państwu Wayne. Poprzednie wcielenia Batmana, z którymi byłam jakoś zaznajomiona, raczej ograniczały flashbacki z jego życia do tej fatalnej nocy w Alei Zbrodni, tymczasem tutaj mogliśmy przyjrzeć się Thomasowi i Marcie Wayne’om; mogliśmy się przekonać, że zaszczepili swojemu synowi miłość do Gotham i pewnego rodzaju idealizm, który potem został poddany próbie, najpierw za sprawą Joe Chilla, a następnie – Ligi Cieni i jej ideologii. Ostatecznie jednak Batman postanowił pójść swoją drogą i ocalić Gotham.
Osobiście zawsze najbardziej lubiłam pierwszą część trylogii Nolana. Nigdy nie jarałam się zbytnio Mrocznym Rycerzem, a Mroczny Rycerz powstaje ma… problemy. Batman: Początek po prostu jest dla mnie momentem, w którym odkryłam Batmana na nowo, a także polubiłam bardziej komisarza Gordona. Nigdy wcześniej nie zwracałam na niego większej uwagi – ot, był to po prostu jakiś siwy okularnik. Tymczasem w Batman: Początek jest on przedstawiony jako jedyny porządny glina w całym Gotham, przeto idealny sojusznik dla Człowieka-Nietoperza. Zdałam też sobie sprawę z tego, że komisarz Gordon jest nie tylko sojusznikiem, ale też przyjacielem Batmana; kimś, kto docenia jego wkład dla dobra miasta, kiedy inni uważają go za niebezpiecznego samozwańca. W drugim filmie zresztą jedną z najbardziej wymownych scen jest ta, w której Gordon dziękuje Batmanowi, Batman mówi: „Nie musisz mi dziękować.”, na co Gordon odpowiada: „Muszę.” Ja to zawsze odczytywałam jako świadomość Gordona, że Batmanowi nikt raczej nie podziękuje za jego pracę, tak więc przyszły komisarz dochodzi do wniosku, że to on powinien to zrobić.
Jakiś czas po obejrzeniu po raz pierwszy Batman: Początek natrafiłam na retrospektywę Uncle Mroowy na temat Batmana. Był to akurat okres, w którym odkrywałam producentów z Channel Awesome i przy okazji dowiadywałam się, że i polski YouTube ma kilku twórców tego typu. Mroowa był właśnie jednym z nich, a pierwszymi jego filmami, które obejrzałam, była właśnie trzyczęściowa seria Batman: Historia i Dziedzictwo, w której przedstawił pokrótce dzieje Mrocznego Rycerza i to jak był on kształtowany przez wszystkie Ery Komiksu. Dzięki Mroowie dowiedziałam się wielu fascynujących rzeczy na temat Człowieka-Nietoperza. W tym czasie oglądałam również coraz więcej Linkary, tak więc wiedziałam już o Millerze i jego All-Star Batman and Robin, ale Mroowa opowiedział mi o tym, że zanim Miller zrobił tamtą abominację, napisał arcydzieło współczesnego komiksu, Mroczny Rycerz powraca, który uważany jest za jeden z trzech komiksów, które rozpoczęły Mroczną Erę (nawiasem mówiąc innym takim komiksem był Batman: Rok Pierwszy również autorstwa Millera). Z retrospektywy Mroowy dowiedziałam się również o Jasonie Toddzie, drugim Robinie i o tym, że ludzie głosowali czy powinien zginąć, czy nie. Tak czy inaczej, do dziś wspominam tę trzyczęściową serię bardzo ciepło i żal mi, że nie ma jej już na YouTubie.
No więc nadszedł rok 2012, a wraz z nim obudziła się moja fascynacja superbohaterami. Po części związane to było z Avengers i z tym, że obejrzałam sobie wszystkie filmy z Pierwszej Fazy MCU; a po części z tym, że akurat wchodził do polskiego Universal Channel Arrow, którego sukces sprawił, że zaczęto planować kolejne seriale na podstawie komiksów DC. Jednym z tych seriali miało być Gotham, które mnie zainteresowało i które przez dłuższy czas oglądałam głównie na Universal Channel, bo tam puszczano je z polskim lektorem. Kiedy jednak postanowiono przenieść Gotham na 13th Street (kanał poświęcony kryminałom), którego nie miałam, postanowiłam jednak oglądać serial w internecie.
Przez dłuższy czas Gotham mi się podobało, ale nie szalałam za nim zbytnio. Dopiero po Lovecrafcie wszystko się zmieniło. Albowiem to przy Lovecrafcie, gdzie mali Bruce Wayne i Selina Kyle gubią się w mieście, uciekając przed mordercami; a Alfred, Bullock i Gordon ich szukają, zdałam sobie sprawę z tego, że bardziej od wątku Jima Gordona będącego Jedynym Uczciwym Gliną w Gotham™, podobają mi się relacje między Bruce’m Wayne’m a Alfredem. Cóż ja poradzę, zawsze miałam słabość do wątków ojcowsko-synowskich, a Lovecraft – jak już wspominałam wiele razy – jest pierwszym odcinkiem, w którym nie tylko Alfred martwi się o swojego podopiecznego, ale i Bruce martwi się o swojego opiekuna. To zaś sprawiło, że chciałam przyjrzeć się jeszcze raz temu jak ta relacja wyglądała w poprzednich odcinkach. Dzięki temu pokochałam bardziej wątek Bruce’a w Gotham oraz jego relacje zarówno z Alfredem, jak i Gordonem.
Lovecraft, choć skończył się smutno, był jednak ostatnim odcinkiem, w którym Gordon był taki, jak go lubiłam – idealistyczny, chcący naprawić Gotham i policję; sprawiedliwy, który chce rozwiązać sprawę śmierci Wayne’ów ze względu na obietnicę złożoną ich synowi. Nie wiecie nawet jak bardzo tęskniłam za tamtym Jimem Gordonem, kiedy od drugiej połowy pierwszego sezonu zaczął robić coraz gorsze rzeczy i coraz bardziej oddalać się od tego porządnego gliny, którym był na początku (co prawda, miał później kilka heroicznych momentów i w Czerwonej Królowej prawie uwierzyłam, że jest dla niego nadzieja, ale nigdy więcej już nie darzyłam go taką sympatią jak w pierwszej połowie pierwszego sezonu). W dodatku wprowadzono też wątek doktor Leslie Thompkins, która szybko stała się nowym love interestem Gordona, i ten wątek był tak nudny, tak melodramatyczny, tak upierdliwy, że tym bardziej obrzydził mi Gordona. Aż w końcu w trzecim sezonie był jednym z powodów, dla których odechciało mi się oglądać Gotham i powróciłam do niego dopiero w tym roku, w ramach przygotowań do Maja z Batmanem.
Powróćmy jednak do Bruce’a i Alfreda. David Mazouz jest moim ulubionym Batmanem, ale Sean Pertwee jest też moim ulubionym Alfredem Pennyworthem. Tak jak Mazouz gra Bruce’a Wayne’a w sytuacji, na którą większość komiksów i adaptacji poświęca zwykle bardzo mało czasu (dzieciństwo Mrocznego Rycerza i jego życie tuż po śmierci rodziców), tak i Pertwee gra Alfreda w sytuacji, w której gdzieindziej przeważnie widzimy go tylko w retrospekcjach – jako lokaja, który nagle musiał stać się rodzicem i zaopiekować się swoim dotkniętym potworną traumą paniczem; i który z czasem musiał pogodzić się z tym, że ów panicz zamierza zostać zamaskowanym mścicielem. I po latach, kiedy ponownie obejrzałam i nadrobiłam ten serial, zdałam sobie sprawę, że o ile niektóre elementy Gotham były irytujące, o tyle jego największą zaletą (przynajmniej dla mnie) byli właśnie ci dwaj.
Tak czy inaczej, do Gotham napisałam swoje pierwsze fanfiki o Batmanie (był to, co prawda, mały Batman, ale jednak Batman). Najpierw napisałam Three Times Bruce Had a Bad Dream About Alfred, do którego inspiracją był dialog między Alfredem a Bruce’m w odcinku Arkham – Bruce budzi się z koszmaru, Alfred pyta żartobliwie, czy był w tym koszmarze, a chłopiec odpowiada: „Nie tym razem.” Zastanawiałam się, w jakim charakterze Alfred mógłby występować w koszmarach Bruce’a i spróbowałam pokazać, na przykładzie trzech złych snów chłopca, jak zmieniał się stosunek Bruce’a do jego lokaja.
Nieco później napisałam Just a Flash Wound, które działo się tuż po wydarzeniach z Lovecrafta i było o tym, jak Bruce odkrywa, że Alfred został ranny podczas ataku na Wayne Manor. Potem chłopiec zdaje sobie sprawę z tego, że jego lokaj był na wojnie, swoje przeżył, ale nie za bardzo chce o tym mówić, tak więc przyszły Batman prosi Gordona o to, aby – jako że również był żołnierzem i swoje przeżył – porozmawiał z jego opiekunem i pomógł mu się otworzyć. W ogóle, według mnie, najlepsza część tego fika to dialog między Alfredem i Gordonem w ostatnim rozdziale.
Ostatni fanfik miał być początkiem serii jednoczęściówek Kids of Gotham, które skupiałyby się na… no cóż, dzieciakach z Gotham, czyli Brucie, Selinie i Ivy Pepper. Niestety dotąd udało mi się napisać tylko jedno opowiadanie. Miałam jakieś inne pomysły na jednoczęściówki, ale nie miałam siły ich potem napisać.
Jeśli chodzi o samo Gotham, to wydaje mi się też, że nigdy wcześniej ani nigdy później nie byłam tak pełna ciepłych uczuć do Harveya Bullocka, jak przy oglądaniu tego serialu. Po prostu tam Bullock był postacią, która najpierw jawiła się jako skorumpowany, złamany życiem glina, ale z każdym odcinkiem nabierała głębi. Nagle on i Gordon stali się przyjaciółmi; nagle Bullock okazywał się mieć sam zapędy do rycerskości; nagle ten złośliwy, skorumpowany, apatyczny i leniwy facet, którego widzimy w innych adaptacjach Batmana, jest kimś więcej. Nawet jeśli nie był jakimś moim wielkim ulubieńcem, potrafiłam go docenić.
Podczas gdy ja oglądałam Gotham, w międzyczasie wyszedł Człowiek ze Stali i zaczęto zapowiadać Batman v. Superman: Świt Sprawiedliwości. Mimo że nigdy nie byłam jakąś wielką fanką Supermana, recenzje Linkary, teksty Uncle Mroowy oraz fragmenty różnych komiksów z Supermanem i Batmanem sprawiły, że miałam do Człowieka ze Stali więcej szacunku. Co więcej – nigdy jakoś nie interesowało mnie kto wygra w pojedynku między Supermanem a Batmanem. Ja o wiele bardziej chciałam zobaczyć obu panów walczących ramię w ramię i będących przyjaciółmi. Już wtedy wiedziałam, że łączy ich kamractwo i szczerze mówiąc, trochę mnie też irytowało to, że fani Batmana deprecjonują Supermana byle tylko pokazać wyższość swojego ulubieńca nad Ostatnim Synem Kryptonu. Mówiłam już o tym przy artykułach o człowieczeństwie Człowieka ze Stali i o pojedynku Flasha i Strzały: Superbohaterowie z mocami nie są gorsi od superbohaterów bez mocy, a superbohaterowie bez mocy nie są gorsi od superbohaterów z mocami. Doszłam do tego wniosku, kiedy myślałam o tym, dlaczego ludzie tak bardzo chcą, aby Batman pokonał Supermana.
W każdym razie przez pewien czas moje zainteresowanie Batmanem przycichło. O wiele bardziej chciałam oglądać rzeczy związane z innymi superbohaterowami DC, zwłaszcza, że Arrowverse się rozrastało i adaptowało kolejnych bohaterów z komiksów, którzy dotąd raczej nie byli w centrum uwagi mainstreamu. Jednakże w 2016 natknęłam się na Let’s Play do Batman: The TellTale Series. Nie była to pierwsza gra studia TellTale, którą widziałam, i tak szczerze to Fables. Wolf Among Us i Back To The Future: The Game wywarły na mnie tak dobre wrażenie, że byłam żywo zainteresowana tym, co TellTale zrobiło z Mrocznym Rycerzem. Tak więc obejrzałam Let’s Play z pierwszego epizodu i co by nie mówić, byłam wstrząśnięta.
Chyba nigdy wcześniej, w żadnej innej adaptacji Batmana, nie było mi tak żal Bruce’a Wayne’a, jak przy tej grze. Zarówno w oryginalnym Batman: The TellTale Series, jak i w Batman: The Enemy Within na tego biednego człowieka spada tyle różnych nieszczęść, że trudno mu nie współczuć. Jego nazwisko jest mieszane z błotem, jego przyjaciel odwraca się od niego, sam Bruce dowiaduje się, że jego rodzice nie byli tak dobrymi ludźmi, jak mu się wydawało; traci firmę, trafia do Arkham i jest właściwie karany za grzechy swojego ojca.
Batman: The TellTale Series pozwolił mi również zauważyć pewną rzecz – Bruce bez maski wygląda na o wiele wrażliwszego na zranienie niż kiedy nosi na sobie zbroję Batmana. Nie chodzi nawet o sam strój, tylko o maskę, która zakrywa jego oczy i sprawia, że jego rysy wydają się ostrzejsze. Maska Batmana sprawia, że jest on groźny, dlatego kiedy ją ściąga, jest bardziej ludzki, łagodniejszy, bardziej… odsłonięty. W grze TellTale Bruce spędza bardzo dużo czasu bez maski i mamy okazję przyjrzeć się, jak próbuje poradzić sobie z tym, że właśnie zawala mu się świat.
Chyba właśnie dzięki Batman: The TellTale Series zaczęła się znów moja fascynacja Batmanem. Obejrzałam ponownie Batman: TAS, a także większość filmów o Lego Lidze Sprawiedliwych (chociaż te seanse odbyły się niechronologicznie). A po zapoznaniu się z filmem The World’s Finest, w którym Batman i Superman z DCAU po raz pierwszy łączą siły, nie tylko zapoznałam się z kilkoma odcinkami Superman: TAS, ale też chciałam zobaczyć więcej tych szczególnych relacji między Supsem a Batsem. Od tej pory mieli już na zawsze być dla mnie bracholami, a nie rywalami, jak chcą tego co poniektórzy fani.
Pewnego dnia tata woła mnie, mówiąc: „Hej, w telewizji leci Batman, ale jakiś dziwny!” No więc idę i to, co widzę na ekranie nie pozostawia u mnie wątpliwości: tym dziwnym Batmanem jest Adam West. Tak się bowiem złożyło, że pewna stacja (nie pamiętam do końca która) postanowiła puścić Batman zbawia świat – filmową kontynuację serialu z 1966. Ja byłam świadoma tego, co to jest, skąd pochodzi i kim jest Adam West, ale było to moje pierwsze bezpośrednie, nie będące parodią ani nawiązaniem, zetknięcie z tym campowym Batmanem. Później, kiedy miałam okazję zobaczyć Batman: The Return of the Caped Crusaders i Batman kontra Dwie Twarze; i kiedy dowiedziałam się o tym, że Adam West zmarł, zdałam sobie sprawę z tego jak wiele temu serialowi zawdzięczamy. Wspominałam już o Galerii Łotrów i o Bat-Mandze, ale prawda jest taka, że Batman Westa kładł podwaliny pod przyszłe filmowe i telewizyjne adaptacje nie tylko Człowieka-Nietoperza, ale superbohaterów w ogóle. Prawda, były wcześniejsze adaptacje Batmana, Supermana i paru innych, jednakże serial z 1966 przebił się do mainstreamu i wychowały się na nim całe pokolenia Amerykanów. W dużej mierze kształtował on wyobrażenia nie-komiksowej widowni na temat superbohaterów, ale przede wszystkim przedzierał szlaki dla innych seriali. Wkrótce po Batmanie swój serial miała Wonder Woman, potem Hulk i Spiderman. No a teraz mamy Arrowverse i MCU.
Sam Adam West, z tego co słyszałam, był do rany przyłóż i kochał swoją rolę, chociaż przez jakiś czas nie mógł przez nią znaleźć innej pracy jako aktor. W końcu jednak w Batman: TAS, w odcinku Beware the Gray Ghost nie tylko poniekąd opowiedziano jego historię, ale też złożono mu należyty hołd, i dzięki temu jego sytuacja się polepszyła. Oglądając The Return of the Caped Crusaders, gdzie West zarówno wraca do starej roli, jak i też udaje te bardziej mhorczne wersje Człowieka-Nietoperza, ma się wrażenie, że to list miłosny dla serialu – pokazanie, że jest miejsce również dla takiego bardziej lekkiego, bardziej praworządnego i bardziej campowego Batmana. Adam West nazywany jest Jasnym Rycerzem i myślę, że ten przydomek mu jak najbardziej pasuje.
A skoro już jesteśmy przy lżejszych wersjach Batmana, w 2017 mieliśmy Lego Batman: Film. Od początku zakładałam, że pójdę na niego z bratankiem (któremu bardzo podobała się oryginalna Lego Przygoda) i z ojcem. Był to z całą pewnością niesamowity seans i zawsze będę lubić Lego Batman: Film bardziej niż Lego Przygodę. Wydaje mi się jednak, że jeżeli jest to czyjeś pierwsze zetknięcie z Batmanem, ten ktoś może wyciągnąć z niego pewne błędne wnioski. Widzę to po bratanku, który nie lubił Alfreda, bo był „wredny dla Batmana”, ale uważał, że Joker jest fajny. Właśnie dlatego, jak mu potem pokazałam Święta z Jokerem, to bardzo się zdziwił, że Klauni Książę Zbrodni jest psychopatą. (Tak szczerze, to ja też uważam, że w Lego Batman; Film Joker jest całkiem niezły. Na pewno toleruję go o wiele bardziej niż jego bardziej „poważne” interpretacje, bo nie jest ani trochę tak wkurzający jak one.)
Tak więc dotarliśmy do roku 2019. Według kalendarium Animowanego Uniwersum DC w tym roku właśnie Bruce Wayne odwiesza pelerynę i przechodzi na emeryturę, aby dwadzieścia lat później przekazać pałeczkę Terry’emu McGinnisowi. Szykując się do Maja z Batmanem, zapoznałam się z wieloma batmanowymi komiksami, które uważa się za najbardziej przełomowe – Batman: Rok Pierwszy, Długie Halloween, Hush, Whatever Happened To The Caped Crusader, The Court of Owls czy The Return of Bruce Wayne. Obejrzałam też kilka filmów o Batmanie, a także kilka odcinków serialu z Adamem Westem i Batmana: Odważnych i Bezwzględnych.
I wiecie do jakiego wniosku doszłam?
Zaprawdę, Batman jest współczesnym herosem, tak samo jak Superman. Jest pochwałą dla ludzkiej zaradności, determinacji i genialności w obliczu przeciwności. A wszystko zaczęło się pewnego wieczoru w 1939, kiedy to Bill Finger zaproponował kilka poprawek do rysunku Boba Kane’a. Od tamtego czasu Batman przeszedł bardzo wiele, stoczył walkę z niezliczonymi przeciwnikami, zdobywał sojuszników i członków rodziny i dorobił się licznych interpretacji i naśladowców. Jak na osiemdziesiątkę, trzyma się całkiem nieźle. Ale to przecież nic dziwnego – wszak to człowiek, który potrafi przetrwać wszystko.
Podczas tego miesiąca przyglądaliśmy się różnym elementom „mythosu” Batmana, jak również jemu samemu. Opowiedzieliśmy sobie również jak Mroczny Rycerz jest postrzegany i czym się charakteryzuje. Chciałabym jednak powiedzieć Wam o tym, co Batman znaczy dla mnie, osobiście:
Bywało, że mnie nie obchodził; bywało, że miałam go dość, bo odkrywałam innych superbohaterów. Prawda jest jednak taka, że był on moim pierwszym superbohaterem – to on pokazał mi po raz pierwszy czym superbohaterowie są i czym się charakteryzują. Do Supermana musiałam się przekonywać po latach, ale z Batmanem było inaczej – musiałam zdystansować się od Człowieka-Nietoperza, pozbyć się kilku naiwnych wyobrażeń o nim, aby potem, szykując się na Maj z Batmanem, właściwie odkryć go na nowo. Bo w momencie, kiedy nie myśli się o nim, jak o najlepszym superbohaterze w Lidze Sprawiedliwych; bo kiedy nie porównuje się go z innymi po to, aby ich deprecjonować, można po prostu zobaczyć, że Mroczny Rycerz nie ma nikomu nic do udowodnienia i stoi na równi z meta-ludźmi, magami i kosmitami, dzięki własnej ciężkiej pracy i rozumowi. Nie ponad nimi, ale na równi z nimi – moim zdaniem, tak właśnie powinniśmy na niego patrzeć.
Mroczny Rycerz. Zamaskowany Krzyżowiec. Największy Detektyw Świata.
Bruce Wayne.
Batman.
Osiemdziesiąt lat w zbiorowej świadomości to może nie tak długo, biorąc pod uwagę bohaterów, którzy są z nami od stuleci. Mimo wszystko czytając komiksy o Batmanie, oglądając o nim filmy i seriale, i widząc jak wiele rzeczy się z nim działo, jak wiele jego wersji powstało, mam wrażenie, że Batman będzie istniał, kiedy oglądające i czytające go dzisiaj dzieci dorosną; będzie istniał, kiedy się zestarzeję i na długo po tym, jak mnie już nie będzie na świecie. Bo to taki typ postaci, która – kiedy się wreszcie pojawi – wywiera tak wielki wpływ na kulturę, że nie da się o niej zapomnieć.
Tak więc w roku 2019, świętując osiemdziesiąt lat istnienia Batmana, zakrzyknijcie wraz ze mną: Long live the Bat!