
Uwaga! Tekst zawiera spoilery do trzech sezonów Star Trek: Picard!
Jakiś czas temu postanowiłam wreszcie nadrobić dwa ostatnie sezony Star Trek: Picard.
Jak pamiętacie, pilot tego serialu bardzo przypadł mi do gustu. Pierwszy sezon oglądałam na bieżąco i choć miał on swoje mankamenty, było tam kilka ciekawych wątków. Kiedy przyszedł czas na drugi sezon, odkładałam go wciąż i wciąż na później, i tylko z różnych tytułów internetowych publikacji wiedziałam, co tam się mniej więcej dzieje. No, a potem przyszedł sezon trzeci i też trudno mi było się za niego zabrać. W końcu jednak wzięłam się za nadrabianie obu sezonów, a niecały tydzień temu obejrzałam finałowy odcinek serii.
Tak więc ten wpis będzie takim moim podsumowaniem Star Trek: Picard i tego, co w nim zagrało, a co nie.
Sezon pierwszy

Moim zdaniem najlepszą rzeczą w pierwszym sezonie Star Trek: Picard było to, że w pilocie przyznawaliśmy tytułowemu bohaterowi rację w kwestii Romulusa i stanu Gwiezdnej Floty… a potem w każdym następnym odcinku pojawiały się postaci, które miały jakąś urazę do Jean-Luca Picarda i w sumie były w tym względzie usprawiedliwione. Picard w zasadzie przez cały sezon skupiony jest na swojej prywatnej misji odnalezienia Soji, oczekując przy tym, że ludzie, których opuścił i którzy mieli przez niego kłopoty, tak po prostu za nim pójdą. Idealnie podsumowała to zwłaszcza pani admirał w drugim odcinku, kiedy człowiek, który wcześniej krytykował Gwiezdną Flotę, teraz zażądał od niej statku i załogi: “Czysta, cholerna pycha.”
Niestety moje nadzieje, że ten serial zrobi dla Romulan to, co oryginalne Następne Pokolenie zrobiło dla Klingonów, szybko zostały zawiedzione. Były tam fajne elementy, jak Romulanka Laris pomagające Picardowi ze śledztwem, Romulanie prowadzący placówki rehabilitacyjne dla byłych dronów Borg, czy zakonnice Qowat Milat wyznające zasadę absolutnej szczerości, ale już wątek z Zhat Vash, czyli tajnej organizacji wewnątrz Tal Shiar (jakby nie było takiego romulańskiego KGB) wciągał mnie nieco mniej. Żal mi zwłaszcza samej Laris, bo to była bardzo fajna, mająca ogromny potencjał postać, a szybko została uziemiona w Chateau Picard (a i w późniejszych sezonach zostaje nieco zapomniana). Nawet dyżurny Romulanin w drużynie Picarda – Elnor – był mało wyrazisty.
W moim odczuciu, z nowych postaci najlepiej wyszedł kapitan Rios (którego grał Santiago Cabrera, czyli Lancelot) jako najemnik, który z jednej strony wydaje się typowym cynicznym facetem, nie przepadającym za głównym bohaterem; a z drugiej – ma mnóstwo ukrytej głębi (czyta Unamuno, kiedyś był we Flocie i darzył sympatią swojego dowódcę), a jego bardzo przyjacielskie i dziarskie hologramy stanowią do niego pewien kontrast. Doktor Jurati mnie trochę denerwowała, bo jej wątek sprowadzał się do: “Och, musiałam zabić ukochanego… jakie to straszne!”, a Raffi zrobiła się o wiele bardziej interesująca, kiedy pokazano, że postrzegana jest przez rodzinę jako paranoiczka, mająca problemy z nałogami.
I choć ponowne pojawienie się Troi, Rikera, Siedem z Dziewięciu czy Baru Quarka (jako międzygalaktycznej franczyzy!) wzbudziło we mnie miłe emocje, o tyle w pierwszym sezonie Picarda pojawił się problem zabijania kanonicznych bohaterów dla taniego shock value. Zwłaszcza że Hugh i Icheb, którzy zginęli właściwie tylko po to, aby Picard, Elnor i Siedem ich opłakiwali, wiele przeżyli jako byłe drony Borg i właściwie odzyskali swoją jednostkowość po latach pracy. Icheb boli mnie tym bardziej, że ginie już na samym początku odcinka, a jego wątek w Voyagerze bardzo mi się podobał i nawet marzyłam o tym, aby powstały historie o nim w Gwiezdnej Flocie.
Wreszcie sam wątek syntetyków i związanej z nimi przepowiedni, nie porwał mnie za bardzo. Zwłaszcza że wątek Soji powoli dochodzącej prawdy o swoim pochodzeniu to właściwie wydłużona powtórka z Dahj z pierwszego odcinka, tylko z elementem romulańskiego zabójcy, który się w niej zakochał.
Generalnie nadal uważałam, że Star Trek: Picard był lepszy od Star Trek: Discovery (zwłaszcza jeśli chodzi o pierwsze sezony), ale jednak miałam takie wrażenie, że serial nie wykorzystał w pełni swojego potencjału.
Sezon drugi

Za sezon drugi zabrałam się dopiero niedawno, ale mogę powiedzieć, że odebrałam go o wiele lepiej, niż pierwszy. W dużej mierze to zasługa postaci – zarówno tych znanych z poprzednich serii, jak i tych, które zadebiutowały w samym Picardzie.
Na przykład, doktor Jurati, która nie przypadła mi do gustu w poprzednim sezonie, w tym miała całkiem fajny arc. Zaczynała jako trochę zagubiona, miejscami nawet fajtłapowata (delikatnie mówiąc), a potem nawiązała ciekawą relację z alternatywną wersją Królowej Borg, przez jakiś czas z nią współpracowała, została przez nią opętana, a w końcu sama stanęła na czele Kolektywu i wprowadziła Borg w nową erę współpracy z Federacją (trochę żal, że nie ma jej potem w sezonie trzecim).
Najgorszym wątkiem drugiego sezonu był zdecydowanie kolejny już przodek doktora Soonga, który miał, co prawda, dobry motyw, aby zmienić historię (zdobycie lekarstwa dla chorej córki), ale jednak widziałam to już z milion razy. (Poza tym, co jest z rodem Soongów, że jedyni jego w miarę sympatyczni przedstawiciele to Data, doktor Soong, jego żona i B4? Dlaczego cała reszta tej rodzinki bawi się w eugenikę albo chce zniszczyć wszechświat? Ja wiem, że Brent Spiner fajnie gra złoczyńcę, no ale dajcie spokój…)
Mam jeszcze problem z Raffi w tym sezonie, ale to jest część większej całości. Raffi generalnie w drugim sezonie stanęła na nogi, wróciła do Gwiezdnej Floty i ma całkiem spoko relację ze swoją dziewczyną, Siedem z Dziewięciu. Jej problemy z nałogami zostają na razie kompletnie zapomniane, a rodzina schodzi na tak daleki plan, że tylko raz czy dwa Raffi o niej wspomina. Poza tym zdarzają jej się niesympatyczne momenty i o ile naskoczenie na Picarda i stwierdzenie, że jego bawią potyczki z Q, można jeszcze podciągnąć pod żałobę, o tyle jej komentarze o tym, jak to Siedem jest niesamowita, kiedy rozumuje jak Borg, brzmią co najmniej niedelikatnie. Zwłaszcza że Raffi powinna wiedzieć, że życie z Borg było dla Siedem traumatyczne.
Generalnie sezon drugi robi z bohaterami kilka fajnych rzeczy. Najpierw Q przenosi Picarda i jego ludzi do alternatywnej rzeczywistości, w której ludzkość podbiła większość galaktyki, a Picard i spółka zajmują miejsce swoich bardziej faszystowskich wersji (ale to nie jest Lustrzane Uniwersum, tylko rzeczywistość stworzona przez Q za sprawą manipulacji czasem); następnie bohaterowie trafiają do roku 2024 i Picard spotyka tam swoją przodkinię, która ma wkrótce wyruszyć w kosmos i odkryć inteligentne życie; a potem sam Jean-Luc musi skonfrontować się z własną smutną przeszłością (tym, że jego matka popełniła samobójstwo i on jej to niechcący umożliwił). W pewnym momencie widzimy nawet młodą Guinan, która przebywa na Ziemi i, rozczarowana ludzkością, postanawia odejść, ale drużyna Picarda potrzebuje jej pomocy, tak więc kapitan musi przekonać ją, aby go wysłuchała.
Co więcej, Q – jedna z najbardziej nielubianych przeze mnie postaci w Star Treku jako całości – jest w tym sezonie umierający i kiedy wreszcie nadszedł czas na wielkie pożegnanie Q z jego captaine, co by nie mówić, kilka łez za tym irytującym trollem uroniłam. Ogólnie rzecz biorąc, scena ostatniej rozmowy Q i Picarda wspaniale podsumowuje ich relację. Zwłaszcza że sezon drugi w dużej mierze jest o lęku Picarda przed bliskością spowodowanym przez tragedię z przeszłości i ta ostatnia “próba” Q polegała na tym, aby jego ulubiony śmiertelnik mógł wreszcie ruszyć dalej ze swoim życiem.
Sezon trzeci

Sezon trzeci Star Trek: Picard jest, w zamierzeniu, wielkim pożegnaniem dla załogi Enterprise z Następego Pokolenia. Najpierw Picard odbiera sygnał od doktor Crusher, potem wraz z Rikerem wyruszają jej na pomoc, po drodze spotykają Geordiego LaForge’a w Muzeum Gwiezdnej Floty, odbijają Datę z Instytutu Daystroma, a Worf współpracuje z Raffi jako szpieg i ratuje Rikera i Troi z rąk Zmiennokształtnych. W pewnym momencie załoga z Następnego Pokolenia trafia nawet na odrestaurowany przez Geordiego Enterprise! Pod tym kątem sezon trzeci spisuje się całkiem nieźle.
Najciekawiej, moim zdaniem, prezentuje się Worf, który zrobił się bardzo zen na stare lata. Mnie to nie przeszkadza aż tak bardzo, bo raz, że wpasowuje się to w pewien sposób w jego rozwój postaci (Worf był zawsze targany różnymi wewnętrznymi konfliktami i wiele przeżył, tak więc można kupić to, że po latach samodoskonalenia odzyskał wewnętrzny spokój), a dwa, że ten nowy Worf nadal jest świetnym wojownikiem i kilka razy ratuje życie innym bohaterom. Jego relacje z Raffi są całkiem interesujące, bo to już jest starszy, mądrzejszy Worf, który może pełnić rolę mentora.
Natomiast jest tam kilka nietrafionych wątków. Pierwszym z nich jest Raffi… przynajmniej na początku. Raffi właściwie wydaje się wracać do tego, kim była na starcie pierwszego sezonu – złamanym, popadającym w nałogi i skłóconym z rodziną odludkiem. Biorąc pod uwagę to, że w poprzednim sezonie wróciła do Gwiezdnej Floty i przeszła długa drogę, aby pogodzić się z Siedem, powrót do bycia postrzeganą jako szalona paranoiczka z problemem z używkami to właściwie cofnięcie w rozwoju tej postaci… Ale tuż po jej pierwszej scenie okazuje się, że Raffi tylko udaje narkomankę, a tak naprawdę jest szpiegiem rozpracowującym siatkę przemytników. Tylko, że właściwie poza głównymi bohaterami i Worfem (który okazuje się być jej tajemniczym przełożonym) nikt jej nie wierzy, co jest takim powtórzeniem sezonu pierwszego.
Kolejnym nietrafionym wątkiem są, moim zdaniem, Zmiennokształtni pod wodzą Vadiq. Prawda, są oni przerażający jako nowe pokolenie Zmiennokształtnych, które za sprawą eksperymentów Sekcji 31 może imitować organy “stałych” form życia; a Vadiq bezlitośnie niszczy Tytana i zabija jego załogę byle tylko dostać to, co chce… ale Zmiennokształtni byli wielkim przeciwnikiem Sisko i spółki, a nie Picarda i ludzi z Enterprise. Poza tym wątek wielkiej konspiracji, która sięga elity Floty i Federacji, był już wałkowany w oryginalnym TNG i mało co z tego wynikło.
Ale stanowczo najsłabszym elementem trzeciego sezonu był Jack Crusher – syn doktor Crusher i Jean-Luca Picarda. Ze wszech miar był on Garym Stu – nie tylko dlatego, że był dzieckiem prominentnych postaci kanonicznych, ale także dlatego, że miał tajemnicze supermoce, złoczyńcy chcieli go dorwać, bo jest taki wyjątkowy, a do tego było mnóstwo momentów, w których zachowywał się nieprzyjemnie (no i jeszcze ten wątek romansowy z córką Geordiego… straszna sztampa). W dodatku na wyjaśnienie skąd Jack ma moc kontrolowania umysłów, dlaczego miewa halucynacje z czerwonymi drzwiami i dlaczego Zmiennokształtni są gotowi posunąć się do powolnego zabijania załogi Tytana tylko po to, aby go dostać, musieliśmy czekać aż do dwóch ostatnich odcinków. Fakt, jest ten wątek Jacka, który w pewnym momencie zostaje skonfrontowany z tym, że załoga Tytana właściwie za niego umiera, ale sam Jack Crusher jako bohater jest mało interesujący, a zabiera czas antenowy Picardowi i spółce, dla których przecież ten sezon jest wielkim finałem.
Sam wielki finał, w moim odczuciu wyszedł całkiem dobrze, już choćby przez to, że Big Badem okazali się Borg i to tacy rodem z Następnego Pokolenia – chłodni, wyrachowani i prawie wszechmocni. W pewnym momencie przejmują władzę nad całą Flotą, a załogi Enterprise i Tytana są jedynymi, które mogą coś zdziałać przeciwko temu Behemotowi. No, a potem Picard spotyka Królową Borg i przypomina sobie, jak był Locutusem, i jest takie wrażenie ostateczności. To naprawdę ostatnia przygoda Picarda i jego załogi – albo uratują Federację albo zginą.
Trzeci sezon kończy się bardzo nostalgicznym akcentem – emerytowana załoga Enterpirse najpierw rozmawia sobie w barze Guinan, a potem zaczyna grać w pokera, tak jak to mieli w zwyczaju w wielu odcinkach. Podczas gdy lecą napisy końcowe i motyw przewodni z Następnego Pokolenia, my patrzymy z góry na kolejne rozdania i posunięcia. To naprawdę świetne pożegnanie.
(Tylko ta scena po napisach psuje trochę efekt. Mam nadzieję, że nie oznacza ona, iż dostaniemy spin-off z Jackiem.)
Ogólnie rzecz biorąc, nadal uważam, że Star Trek: Picard jest lepszy niż Discovery. Ma swoje problemy, ale radzi sobie o wiele lepiej, jako “nowy” Star Trek i jako serial o Picardzie. W zasadzie to główny bohater jest tam z jednej strony trochę odbrązowiony, a z drugiej przechodzi pewien rozwój postaci. Mam jednak nadzieję, że nie będzie żadnego powrotu do tych postaci. Pozwólmy im już odejść na zasłużoną emeryturę i zróbmy jakieś nowe rzeczy (ewentualnie dajmy ludziom z Deep Space Nine się wykazać).