Wrzesień ze Star Trekiem – Ze wspomnień fana: Star Trek

Wielokrotnie chciałam napisać Ze wspomnień fana… o Star Treku, ale zawsze odkładałam to na później. Miałam wrażenie, że akurat o moich doświadczeniach z tym serialem powinnam napisać przy okazji jego którejś rocznicy. Kiedy dowiedziałam się, że w tym roku Star Trek skończy 55 lat, doszłam do wniosku, że już czas opowiedzieć o mojej zagmatwanej drodze do stania się Trekkiem.

Tak więc trzymajcie się, bo to długa historia.

Moje pierwsze zetknięcie ze Star Trekiem nie nastąpiło poprzez Oryginalną Serię, jak można by się było spodziewać. Nie, tak naprawdę pierwszą serią z tego uniwersum, którą zobaczyłam, było puszczane w latach dziewięćdziesiątych na TVP2 Następne Pokolenie. Nie pamiętam z tego okresu zbyt wiele. Coś piąte przez dziesiąte kojarzę, że odstręczał mnie wtedy Data (ze względu na swoją zielonkawą skórę i nieludzkie oczy); że były tam dziwne mundury Gwiezdnej Floty i łysy Picard. Potem jakoś tak wszystko zlało mi się w jedno i kiedy nagle pojawił się brzydki barman z wielkimi uszami, zapamiętałam go na długie lata jako barmana na Enterprise właśnie. Dopiero po latach, kiedy nadrabiałam Następne Pokolenie, dowiedziałam się, że ten barman pojawia się dopiero w następnym Star Treku.

Tak czy inaczej, jako mała dziewczynka, nie byłam przekonana do Star Treka. Tak jak z wieloma rzeczami, musiałam trochę podrosnąć, aby się do tej serii tak naprawdę przekonać (zresztą Gwiezdnych Wojen też nie lubiłam). A tymczasem po przeprowadzce do nowego domu i wykupieniu przez rodziców kablówki, zaczęłam oglądać kreskówki na Cartoon Network i Fox Kids. Wiele z tych kreskówek czasem parodiowało znane utwory popkultury, jak Batman, Gwiezdne Wojny, filmy o Jamesie Bondzie, czy właśnie Star Trek: Oryginalna Seria. I kiedy tak przypominam sobie te wszystkie kreskówkowe parodie – Waltera Melona z plamą zamiast znaczka Gwiezdnej Floty czy Kota Eeka mającego w swojej załodze Pana Socka – to pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to jadący wraz z dwoma kolegami na konwent młody geniusz Dexter.

Star Check Unconventional był ciekawym odcinkiem Laboratorium Dextera. Po pierwsze dlatego, że Dexterowi – małemu geniuszowi skupionemu na naukowych eksperymentach i wynalazkach – towarzyszyli dwaj chłopcy, którzy mieli być jego Spockiem i Bonesem. Jego „Spock” rzeczywiście zachowywał się jak Spock – był powściągliwy i podchodził do wszystkiego jak badacz obserwujący obcą kulturę; za to „Bones” był bardziej zawadiacki i do pewnego stopnia nawet flirciarski (a przynajmniej ja tak go zapamiętałam). Po drugie – fabuła zasadzała się na tym, że chłopcy jadą na konwent fanów serialu Star Check, ale przez przypadek gubią się i trafiają na konwent kolekcjonerów lalek Darbie, którzy przypominają trochę Klingonów. No a potem „Spock” otwiera, w celach badawczych, jedną z lalek, obniżając jej wartość rynkową, czym chłopcy ściągają na siebie gniew „tubylców” i Dexter musi odgrywać walkę z Amoku. Jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam, ale Star Check Unconventional był, tak jakby, moim wprowadzeniem do Triumwiratu – tej szczególnej dynamiki Kirk-Spock-McCoy – a także do tego, na czym zwykle polegały odcinki Oryginalnej Serii. I też kiedy po obejrzeniu tego typu parodii, nawet po kilka razy, powoli, powoli rodziła się we mnie pewna myśl: „A może jednak zobaczyć co to ten Star Trek? A może jednak dać mu szansę?”

I tak się złożyło, że wraz z typowymi kanałami dla dzieci, jak Fox Kids i Cartoon Network, moi rodzice mieli w pakiecie dość niepozorną stację Vizja1, która puszczała wiele różnych specyficznych seriali (jak przez mgłę pamiętam kreskówkę z czarnym kurczaczkiem noszącym na głowie skorupkę jajka), ale też Walki Robotów i Star Trek: Oryginalną Serię. Przez pierwsze kilka razy, kiedy natrafiałam na Star Treka w telewizji, było to tak jakoś od któregoś momentu, ale wkrótce zdałam sobie sprawę z tego, że pomimo dość kiczowatych kostiumów i efektów, wciągałam się w fabułę. Po jakimś czasie starałam się zawsze zdążyć na kolejny odcinek Oryginalnej Serii i zobaczyć, co stanie się tym razem. Jak może pamiętacie z mojej niedawnej retrospektywy, całkiem wiele odcinków zapadło mi w pamięć, chociaż większość z nich miałam okazję obejrzeć wcześniej tylko dwa razy.

Z czasem zakochałam się w postaciach. Lubiłam przyjacielskie relacje między Kirkiem i Spockiem (ale w sumie czego się można było spodziewać; to najbardziej znany bromans w galaktyce), a także lubiłam Scotty’ego, porucznika Sulu, a także siostrę Chapel, chociaż rzadko się pojawiała. Nie przepadałam za to za McCoyem i Czechowem… czy też może nie tyle nie przepadałam, co nieszczególnie mnie interesowali. (Jeśli chodzi o Uhurę, to wiecie, Nichelle Nichols to królowa Star Treka, a królową szanujemy.) Ale wiecie, w każdym odcinku właściwie pojawiały się mniej lub bardziej pamiętne postacie, poczynając od Kata Kodosa, a na Daystromie skończywszy.

Ale tak się złożyło, że akurat jak Vizja1 puszczała Oryginalną Serię, miała miejsce jakaś okrągła rocznica Star Treka jako franczyzy. Po jakimś czasie więc pojawiły się filmy dokumentalne o historii serialu, a także pewnego wieczoru puszczano retransmisję z gali upamiętniającej serię. Jedną z osób, które wypowiadała się na tej gali, była Joan Collins, która wspominała swoją rolę Edith Keeler w Naprawić historię; oraz Robert Ricardo (czyli Doktor), który przy okazji opowiadał też o nadchodzącej nowej odsłonie serii – Star Trek: Voyager.

W ogóle jeden z filmów dokumentalnych o Star Treku na Vizji1 był właściwie takim Behind the Scenes nowego serialu. Główne rzeczy, które z tego pamiętam, to fragment pilota, gdzie Doktor prosi o medyczny tricorder; model Voyagera w porównaniu z Enterprise, oraz to, że tym razem kapitanem będzie kobieta (z wiadomych przyczyn kładziono na to bardzo mocny nacisk). Nawet trochę się tym nowym Star Trekiem zainteresowałam, ale raczej nie było szans, abym go obejrzała – Vizja1 niebawem w ogóle przestała istnieć, żadna inna polska stacja nie puszczała jakiegokolwiek Star Treka, a na ściąganie seriali z internetu czy na oglądanie go na platformie streamingowej było jednak za wcześnie.

Tak czy inaczej, od tego czasu Oryginalna Seria była dla mnie jedynie słusznym Star Trekiem. Przez całe lata nie chciałam słuchać o Następnym Pokoleniu, Deep Space Nine czy Enterprise. Po części było to spowodowane moimi wczesnymi wspomnieniami związanymi z tymi seriami (jak dziwny wygląd Daty, Worfa czy Quarka), ale też przez Borgów, którzy mnie trochę przerażali, nie tylko swoim wyglądem, ale i tym, że wydawali się nie do pokonania.

Z drugiej strony też miałam opory przed obejrzeniem wszystkich startrekowych kinówek (a przecież części od pierwszej do szóstej są o Kirku i spółce) i w zasadzie poznawałam je potem przez pryzmat recenzji Nostalgii Critica (który zabrał się za wszystkie nieparzyste części) i innych YouTuberów. Stąd wbiło mi się w pamięć, że Gniew Khana jest uważany za najlepszą część filmowych Star Treków ever.

Raz na jakiś czas trafiały się odcinki Oryginalnej Serii na Zone Action albo AXN Sci-Fi, ale zwykle jakimś cudem był to albo Potwór albo Kara, a i tak nie miałam możliwości, aby zacząć znów ten serial oglądać. Okazjonalnie trafiały się też odcinki Star Trek: Enterprise, ale Wulkanie wydawali mi się tacy za mało „wulkańscy”, więc tym bardziej nie chciałam go oglądać.

Pewnego dnia dowiedziałam się, że powstał prequelowy film z Chrisem Pine’m jako Kirkiem i Zachary’m Quinto jako Spockiem. Na początku nie za bardzo chciałam o nim słyszeć, ale jakiś czas później postanowiłam go sobie jednak obejrzeć. Tak jak w przypadku wielu ludzi, Star Trek z 2009 roku rozpalił na nowo moje zainteresowanie serią, chociaż nadal uważałam, że tylko Kirk i spółka są godni zapamiętania. W tamtych czasach miałam zwyczaj podczas moich fandomowych faz przeglądać fanfiki i fanarty do danego fandomu i jeden, który zapadł mi w pamięć, to lista zasad panujących na Enterprise.

(Na W Ciemność. Star Trek i Star Trek: Beyond poszłam zaś do kina, zamiast czekać aż będą w internecie lub w telewizji.)

Po jakimś czasie dojrzałam do tego, aby zapoznać się z Następnym Pokoleniem. Na początku miałam problemy ze znalezieniem odcinków po polsku, toteż większość pierwszego sezonu szła mi topornie, bo co jakiś czas musiałam znajdować inne strony z serialami. Ostatecznie jednak odkryłam, że na Netfliksie są wszystkie serie Star Treka, toteż mogłam w spokoju oglądać Następne Pokolenie bez ograniczeń. Niemniej jednak raz na jakiś czas natykałam się na jakiś odcinek, który przez pierwsze kilkanaście minut nie wydawał się zbyt interesujący, i przerywałam oglądanie, nieraz nawet na kilka miesięcy. I właśnie dlatego nadrobienie siedmiu sezonów Następnego Pokolenia zabrało mi dwa lata.

O moich wrażeniach z serialu możecie przeczytać w tej recenzji. To, co mogę dodać, to to, że kiedy wreszcie zaczęłam oglądać Następne Pokolenie, zrozumiałam to, co jeszcze za dzieciaka wydawało mi się dziwne: dowiedziałam się dlaczego Geordi LaForge nosi ten dziwny aparat na oczach i dlaczego Data wygląda tak jak wygląda, i kiedy zdałam sobie z tego sprawę, nagle ten serial podobał mi się o wiele bardziej. (Wizor Geordiego jest tego najlepszym przykładem – jako mała dziewczynka uważałam go za po prostu jakiś dziwny rekwizyt, ale kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że Geordi jest niewidomy, a wizor to technologia wspomagająca, pomyślałam sobie: „O, fajnie! Tak więc osoby niepełnosprawne w przyszłości mają możliwość nie tylko normalnie żyć, ale też być w Gwiezdnej Flocie. Bardzo sprytnie zrobione.”) I w sumie postaci, które w młodości mnie odstręczały – czyli Data i Worf – stały się moimi ulubieńcami. Jedne z najciekawszych odcinków serii związane były z Datą i jego dążeniem do człowieczeństwa; a historia Worfa, którego ród zostaje zhańbiony, a sam komandor najpierw przyjmuje tę hańbę dla większego dobra, a potem odzyskuje honor, jest jedną z najlepszych jakie serial miał do zaoferowania. Także poprzez Worfa wychowującego małego Aleksandra byliśmy w stanie zobaczyć bardziej pozytywną stronę klingońskiej kultury.

W między czasie natknęłam się na Steamie na grę Star Trek: Online. Możliwość stworzenia swojego własnego kapitana i podróżowania po tym uniwersum była dla mnie dość kuszącym konceptem, a że gra była za darmo, to tym bardziej chciałam w nią grać. Moje pierwsze próby były takie sobie – stworzyłam sobie kapitana w kampanii Gwiezdnej Floty i już w pierwszej misji ciągle byłam atakowana przez Borgów. Potem stworzyłam sobie postać w kampanii romulańskiej, gdzie w zasadzie szukam planety na nowego Romulusa, i przez dłuższy czas najdalej w Star Trek: Online zaszłam właśnie jako romulańska uchodźczyni (nawet zawarłam sojusz z Klingonami, aby Nowy Romulus był silny), ale w pewnym momencie przestałam grać i wróciłam do Star Trek: Online dopiero po kilku miesiącach i zapomniałam trochę jak się gra. Tak więc stworzyłam sobie nową postać – w kampanii Oryginalnej Serii – i choć na początku jest to kampania, która działa na nostalgię gracza (możesz pogadać z załogą Enterprise, jeee!), to późniejszy wątek agentów temporalnych sprawia, że jest ona jeszcze bardziej unikalna. Wreszcie po nadrobieniu wszystkich seriali i filmów o Star Treku, spróbowałam jeszcze raz kampanii Gwiezdnej Floty i cóż, wcześniejsze zapoznanie się z różnymi zakątkami uniwersum sprawiło, że mogłam bardziej docenić tę grę.

Tak więc po dwóch latach udało mi się obejrzeć Star Trek: Następne Pokolenie i pomyślałam sobie, że dobrze by było zacząć kolejnego Star Treka, czyli Deep Space Nine. I cóż, stało się coś niesamowitego: Deep Space Nine udało mi się skończyć w przeciągu tygodnia, bo fabuła i postacie tak mnie wciągnęły. Do dzisiaj DS9 jest jednym z moich ulubionych Star Treków, bo szedł w jeszcze mroczniejsze rejony niż poprzednie serie, które – co prawda – opowiadały o takich rzeczach jak wojna, okupacja, walka z okupantem, czy ludobójstwa, ale Deep Space Nine mogło sobie pozwolić na ciągnące się linie fabularne, w których te sytuacje były egzaminowane. Najpierw chodziło tylko o podnoszący się po latach cardassiańskiej okupacji Bajor, ale potem pojawiło się Dominium i tym razem Federacja została wrzucona w wojnę z nieznanym przeciwnikiem. I DS9 nie przebierało w środkach, aby pokazać, jak wojna potrafi być niszczycielska.

Ponadto Deep Space Nine miało fantastyczne postaci. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to to, że tym razem kapitan był człowiekiem rodzinnym: wdowcem i ojcem, który przybywa na stację kosmiczną z nastoletnim synem. Próbujący zrozumieć swoje pochodzenie i lubiący porządek Zmiennokształtny Odo; tajemniczy krawiec Garak; Kira Nerys, która z jednej strony chce odbudować swoją planetę, a z drugiej boryka się ze swoją pełną przemocy przeszłością; pragnący przygody i bardzo gadatliwy doktor Bashir; będąca kolejnym nosicielem symbionta Jadzia Dax, która ma unikalną perspektywę na życie za sprawą wspomnień pozostałych nosicieli; czy wreszcie Quark, Rom i Nog, którzy niby byli pomyślani jako postacie komediowe, ale jednak z czasem stali się czymś więcej – wszyscy razem i każdy z osobna. To właśnie przez nich Ferengi są teraz moją ukochaną rasą i lubię sobie wracać do poświęconych im odcinków. A przecież jako mała dziewczynka nie znosiłam Quarka! (Nawiasem mówiąc uważam, że wątek zhańbienia rodu Worfa i wątek utraty przez Quarka licencji z powodu złamania Zasady Zaboru pokazują w dość ciekawy sposób jak wygląda ostracyzm w tych dwóch kulturach. U Klingonów jest to utrata dobrego imienia nie tylko tego, który popełnił czyn haniebny, lecz także jego rodziny i kolejnych pokoleń. Z kolei u Ferengi jest to wpisanie na czarną listę i niemożność prowadzenia interesów z pobratymcami.)

Kiedy skończyłam Deep Space Nine, wzięłam się za Voyagera i tym razem też obejrzałam wszystkie siedem sezonów w przeciągu jednego tygodnia. Wtedy postanowiłam również, że nadrobię pozostałe serie po Następnym Pokoleniu do końca roku.

Star Trek: Voyager miał ciekawy pomysł: statek Federacji zagubiony w Kwadrancie Delta i muszący jakoś sobie radzić. Z wykonaniem bywało różnie (zwłaszcza że wątek Maquis był… taki sobie, delikatnie mówiąc), ale tutaj też postaci były bardzo mocnym elementem. Z czasem każda z nich zdążyła się rozkręcić, a ja polubiłam bardzo Doktora, Tuvoka i Kes… ale głównie na odcinki z Doktorem czekałam tak jak na odcinki z Ferengi. Najciekawsze jest to, że spodziewałam się, iż nie będę lubić Doktora (w pamiętnym dokumencie z Vizji1 wydawał się być trochę obcesowy), ale okazał się być najlepszą postacią z całej ekipy. O tym, że podobała mi się niestereotypowość Tuvoka już wspominałam, natomiast Kes miała w sobie coś pozytywnego. Biła od niej miłość bliźniego i łagodność, w dodatku Kes miała bardzo ładny głos. Niestety, jej postać nie została właściwie wykorzystana – nie zagłębiono się bardziej w to, że jej gatunek to w zasadzie odpowiednik jętki i żyje tylko kilka lat; ani w to, że nagle zaczęła przejawiać moce psychiczne. No, a potem Kes opuściła główną obsadę, a w jej miejsce weszła Siedem z Dziewięciu, która była ciekawą postacią, pozwalającą na to, abyśmy mieli wgląd w Borgów, ale jednak żałowałam, że nie mogliśmy mieć obu pań na statku.

Jeśli chodzi o Star Trek: Enterprise, przez dłuższy czas jakiekolwiek informacje o tym, co to jest, brałam z wideo Linkary, który strasznie nie lubi tego serialu i uważa, że cała załoga to stado łajdaków i idiotów (swego czasu bardzo lubił doktora Phloxa, ale po Listach znienawidził również jego). Tak więc byłam nastawiona negatywnie do tej serii, ale powiem Wam, że z czasem się do niej przekonałam. Prawda, postaci czasem zachowują się głupio, T’Pol bywa poddawana nachalnej seksualizacji, a niektóre wątki nie mają sensu, ale z czasem przekonałam się do tych postaci. Jak mówiłam – Archer jest moim ulubionym kapitanem, jego relacje z T’Pol z czasem stają się całkiem interesujące, Shran jest genialną postacią, Enterprise ma najlepsze odcinki w Lustrzanym Uniwersum, a za Xindi stoi ciekawy pomysł. Przekonałam się też do „Faith of The Heart” jako piosenki tytułowej do Star Treka, zwłaszcza że w późniejszych sezonach stała się ona jakby bardziej energiczna. Po raz kolejny polubiłam to, co myślałam, że znielubię.

Kiedy zaczęłam moje wielkie nadrabianie Star Treków, Star Trek: Discovery było akurat gdzieś tak w połowie pierwszego sezonu. Ten pierwszy sezon był po prostu słaby – Michael Burnham była (i nadal jest) mało interesującą bohaterką, Klingoni wyglądali jak orkowie, w odcinku o Lustrzanym Uniwersum zbyt długo musieliśmy czekać, aż bohaterowie wejdą w interakcje z lustrzanymi odpowiednikami swoich znajomych, a załoga mostka to w zasadzie statyści, o których mamy się troszczyć, chociaż nie wiemy o nich prawie nic. W dodatku odstręczające może być to, że serial osadzony jest w czasie Oryginalnej Serii, choć ma design, który pasuje bardziej do rebootów (ale nie jest osadzony w uniwersum rebootów, no bo wiecie – prawa autorskie). Niemniej jednak Discovery ma całkiem fajne postaci poboczne: Cesarzową Georgiou, Sareka i Amandę, inżynierkę Reno, czy chociażby Christophera Pike’a. I cóż, kiedy później oglądałam drugi i trzeci sezon, były tam momenty, które mi się autentycznie podobały. Zwłaszcza w trzecim sezonie Star Trek: Discovery był nawet… bardzo dobry. Cała ta otoczka, w której Federacja w przyszłości prawie nie istnieje i załoga Enterprise musi ją na nowo powołać; odcinek o unifikacji Romulan i Wulkanów; dwuczęściowa Terra Firma, w której pojawia się fantastyczna scena wyjawienia, kim jest człowiek, który pomógł Cesarzowej z jej niezwykłą chorobą czasową… istny majstersztyk. Nadal uważam, że Discovery jest najsłabszą serią do tej pory, ale w iście startrekowym stylu poprawia się.

Tak czy inaczej, udało mi się nadrobić wszystkie Star Treki po Następnym Pokoleniu przed końcem roku i w sumie cieszyłam się z tego, bo każda z serii miała coś ciekawego do zaoferowania. A że w tym czasie zaczęłam też swoją retrospektywę Oryginalnej Serii, mogłam spojrzeć na Kirka i spółkę z nowej perspektywy – jak pamiętacie, wielokrotnie wspominałam o tym, jak jakiś wątek czy temat poruszony w Oryginalnej Serii został przedstawiony w seriach, które pojawiły się później. W zasadzie w tamtym okresie chciałam oderwać się od Oryginalnej Serii i skupić się na późniejszych Star Trekach, ale pamiętając, że były odcinki TOSa, których nie widziałam albo nie pamiętałam, doszłam do wniosku, że mimo wszystko warto sobie ją powtórzyć.

Niemniej jednak zdałam sobie sprawę, że skoro nadrobiłam serialowe Star Treki, warto byłoby nadrobić te filmowe – zwłaszcza że widziałam tylko rebooty. Tak więc w następnym roku postanowiłam, że obejrzę wszystkie przed-rebootowe filmy ze Star Trekiem. Na niektóre nieszczególnie czekałam (jak większość nieparzystych filmów albo ten, w którym Kirk i Spock ratują wieloryby; nigdy nie lubiłam specjalnie waleni i nie wiedziałam, co ludzie w nich widzą), ale był jeden film, który bardzo chciałam zobaczyć: Star Trek: Pierwszy Kontakt. Po części dlatego, że tytułowy Pierwszy Kontakt ludzkości z istotami pozaziemskimi jest tak ważny dla uniwersum Star Treka, a Enterprise dzieje się jakąś dekadę po wydarzeniach z tego filmu; a po części dlatego, że chciałam zobaczyć na własne oczy tę słynną scenę Pierwszego Kontaktu. Wprawdzie nie wywarła ona na mnie takiego wpływu jak powinna, bo widziałam spoilery do niej, ale jednak nadal uważam, że wygląda świetnie, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę całą otoczkę – to, że całej scenie przygląda się nie tylko zagubiona w czasie załoga Picarda, ale też grupka inżynierów i budowniczych rakiet, która dopiero co przeżyła niszczycielską wojnę, a jest świadkiem historycznej chwili.

Pozostałe filmy miały swoje wzloty i upadki, ale każdy z nich miał w sobie jakiś ciekawy element, czasem zawierający się tylko w jednej scenie (jak Geordi oglądający zachód słońca wyleczonymi oczami), czasem rozkładający się na cały film (Star Trek: The Motion Picture mający klimat Odysei Kosmicznej 2001, zaginiony brat Spocka, Sybok, ciekawie rekrutujący swoich zwolenników, czy to, jak W Poszukiwaniu Spocka przedstawiony został Sarek).

Podczas gdy wychodził drugi sezon Discovery, pojawiały się doniesienia o tym, że w przygotowaniu są kolejne Star TrekiPicard i Lower Decks. Byłam bardziej zainteresowana Lower Decksami i na nie czekałam najbardziej, ale pierwszy odcinek Picarda od razu podobał mi się bardziej od całego pierwszego sezonu Discovery. To, co Star Trek: Picard zrobił ciekawego, to kazał nam stać po stronie głównego bohatera, ale z każdym następnym odcinkiem zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mnóstwo ludzi nie przepada za Jean-Luc Picardem i w dodatku ze zrozumiałych i w pełni usprawiedliwionych przyczyn; a także to, że serial próbował robić coś z Romulanami. To, co jednak zrobił źle, to to, że zabijał ikoniczne postaci w zasadzie tylko po to, aby zszokować widownię (Icheb i Hugh, ledwo was znaliśmy…), co świadczy o tym, że producenci nie mieli pomysłów na to, jak te postaci rozwinąć, tak więc postanowili się ich pozbyć. A szkoda.

Wreszcie Star Trek: Lower Decks. Cóż mogę powiedzieć o tym serialu, czego już nie powiedziałam? Choć dwa pierwsze odcinki mnie nie porwały swoim humorem, każdy następny epizod był coraz śmieszniejszy i coraz ciekawszy, zwłaszcza że z jednej strony Lower Decks śmiało się z typowych sytuacji mających miejsce we franczyzie, a z drugiej dodawało od siebie coś ciekawego. (Poza tym Sam Rutherford i D’Vana Tendi to dwa promyczki słońca.) Jedno, co mam tej serii do zarzucenia, to to, że miałam nadzieję na większe wgłębienie się w kulturę Oriona, a do tej pory mieliśmy tylko jeden odcinek o rasie Tendi, w dodatku nie mówiący o Orionach nic nowego. Ale i tak Star Trek: Lower Decks to jedna z moich ulubionych serii Star Treka do tej pory. I hej – dzięki temu serialowi mój nie-startrekowy chłopak zainteresował się serią i teraz oglądami sobie Deep Space Nine (jego wybór, nie mój, przysięgam).

I wiecie, kiedy tak nadrabiałam te kolejne Star Treki, zaczęłam tworzyć w głowie pewien pomysł na fanfiction/powieść w tym uniwersum. Mianowicie – zamarzyły mi się przygody polskiego kapitana Gwiezdnej Floty. Nie mam jeszcze imienia dla niego, dla żadnej innej postaci, a nawet dla jego statku, ale wiem, że ten polski kapitan wychowywałby się w polskiej kolonii New Warsaw, przez większość swego życia jego ojciec opowiadałby mu opowieści z historii Polski, dlatego główny bohater próbowałby uciec do Gwiezdnej Floty. Po latach dorobiłby się własnego statku i załogi, w której pierwszym oficerem byłby Ferengi; naczelnym inżynierem byłby Ukrainiec, a naczelnym lekarzem Niemiec (gdzieś tam byłby też jakiś Rosjanin, ale nie wiem w jakiej roli). Bardzo zależy mi na tym, aby ta załoga wyglądała właśnie tak – Ferengi, bo chciałabym pokazać bardziej jak ich mentalność przysłużyłaby się Gwiezdnej Flocie; Ukrainiec, bo dzisiaj wielu Polaków spogląda na nich krzywo, chociaż chętnie korzysta z ich usług i zatrudnia ich jako techników; a Niemiec i Rosjanin ze względu na to, jaki mamy do nich stosunek wynikający z naszych doświadczeń. Chciałabym właśnie pokazać jak ta startrekowa przyszłość wyglądałaby u Polaków. I z jednej strony podczas tych podróży po galaktyce ten polski kapitan natrafiałby na takie sytuacje, których rozwiązania znajdowałby właśnie w tych opowieściach ojca; a z drugiej strony odnosiłby się do pewnych aspektów naszej polskiej rzeczywistości. Jedno, co mnie powstrzymuje przed napisaniem tego fika, to fakt, że po pierwsze – nie mam bardziej szczegółowych pomysłów na te przygody, a po drugie – Ukrainiec, Niemiec i Rosjanin działający pod dzielnym, polskim kapitanem mogliby zostać źle odczytani.

Wielokrotnie miałam ochotę napisać coś w klimatach science-fiction i myślę, że Star Trek miał pewien wkład w moją twórczość. Minerwianie w Klinice doktora Marcha podobni są trochę do Wulkanów, w tym sensie, że nawiązali z ludzkością kontakt i choć z nią współpracują, są wobec niej ostrożni, zwłaszcza jeśli chodzi o dzielenie się tak poważną technologią, jak portale międzywymiarowe czy wehikuły czasu. Z kolei postać doktor Marii Vatos przypomina kapitana Archera, który czuje frustrację z powodu tej protekcjonalności obcej rasy i tego, że traktują oni Ziemian jak małe, głupie dzieci. (W zasadzie ostatnie opowiadanie z Kliniki…, gdzie doktor Vatos jest klientką Marcha, jest takim nawiązaniem do startrekowego Lustrzanego Uniwersum.) Ale też kiedy tworzę kulturę Minerwian, staram się unikać pewnych pułapek związanych z tym jak Star Trek przedstawia różne rasy obcych – to, że w zasadzie nie ma tam czegoś takiego jak kraje i pojedyncze grupy etniczne. W niektórych miejscach w Klinice… zasygnalizowałam, że Minerwianie nie są monolitem kulturowym, a w przyszłości chciałabym jakoś ten pomysł rozwinąć i pokazać tę różnorodność religii i kultur.

Cóż więcej mogę jeszcze powiedzieć o Star Treku?

Na pewno Star Trek jest jednym z tych fandomów, do których wracam. Jest to też historia o tym, jak coś, co na początku wydaje się głupie, może okazać się genialne i wspaniałe. I wiecie – są takie odcinki Star Treków, które poruszały i nadal poruszają moją wyobraźnię; i które nadal są aktualne, w ten czy inny sposób. Po tylu latach Star Trek nadal potrafi mnie zadziwić. Co więcej, z biegiem lat coraz bardziej skłaniam się ku tej wspaniałej wizji przyszłości ludzkości i widzę, że – w pewnych aspektach – jesteśmy coraz bliżej niej.

I wiecie – w następnym miesiącu będzie miał premierę Star Trek: Prodigy – pierwszy serial w tej franczyzie autentycznie skierowany do młodszego widza. Jestem naprawdę ciekawa, co z tego wyjdzie.

Jedna myśl na temat “Wrzesień ze Star Trekiem – Ze wspomnień fana: Star Trek

  1. Ja w sumie na początku też byłam sceptycznie nastawiona do ST, ale chyba Voyager mnie do siebie przekonał w pierwszej kolejności. I zgadzam się, że Doktor jest najlepszą postacią z całej ekipy.

Leave a Reply