
Uwaga! Tekst zawiera spoilery do ośmiu sezonów Gry o Tron!
Kwiecień zwykle był na Planecie Kapeluszy poświęcony szeroko pojętej fantastyce. Tak po prawdzie to pierwsza edycja Fantastycznego Kwietnia była też pierwszym Miesiącem z… na tym blogu. Tak się też składa, że w kwietniu premiery kolejnych sezonów miała Gra o Tron, czyli serial, który przez całe lata był fenomenem, jeśli chodzi o telewizję. Dzisiaj jednak jest to jeden z tych tworów popkultury, na którego spadła masa krytyki, po części z powodu tego, czym się stał, a po części dlatego, że na pewne rzeczy, które w nim się pojawiały, spoglądamy dziś nieco inaczej.
Pomyślałam więc, że w kwietniu opowiem Wam o moich wrażeniach z serialu, porównam go trochę do innych serii fantasy, które śledziłam, i spróbuję dociec, na czym polegał fenomen Gry o Tron.
Oczywiście wiedziałam już coś niecoś o Grze o Tron, ale nie byłam nią zbytnio zainteresowana. Słyszałam o niej to, co większość z nas – że to brutalny serial, „porno ze smokami”. Starszy brat kupił mi jednak na urodziny pierwszą książkę i postanowiłam ją przeczytać, tak z ciekawości, aby dowiedzieć się, o co całe to halo. I cóż, wkręciłam się w historię tak bardzo, że pochłonęłam tę książkę w mig, a jakiś czas później kupiłam sobie drugą część.
Tak więc przeczytałam Grę o Tron, a jakiś czas potem – Starcie Królów. Miałam tam kilku swoich ulubieńców, a z mojej listy ulubionych postaci kobiecych wiecie, że jedną z nich była Daenerys Targaryen. Po tych wszystkich latach – nawet po tym, co zrobił z nią serial – nadal uważam, że była całkiem ciekawą postacią, już choćby dlatego, że zaczyna jako pionek w grze swojego brata i żona barbarzyńcy, ale adaptuje się powoli do nowych sytuacji. W pierwszej książce zwłaszcza podobało mi się to, że Dany przystosowuje się do życia w khalasarze i rozumie kulturę Dothraków bardziej niż jej brat, Viserys, który widzi w Drogo i jego ludziach tylko mięso armatnie. Zarówno jej własne, smutne doświadczenia, jak i zaznajomienie się z tą surową kulturą, sprawiły, że Dany staje się twardsza i zaradniejsza, zwłaszcza że co chwila pojawiają się ludzie, którzy chcą ją wykorzystać.
Podobała mi się też relacja między nią o khalem Drogo, chociaż teraz widzę, że jest ona bardziej problematyczna, niż mi się na początku wydawało. To, co sprawiło, że Drogo zyskał w moich oczach w książce, to scena nocy poślubnej, w której khal w zasadzie najpierw pozwala Daenerys oswoić się z intymnością (m. in. poprzez powolne ściąganie dzwoneczków z jego włosów), zanim przejdą do samego aktu (nie trudno się domyślić, że to, jak serial podszedł do tematu, było dla mnie rozczarowaniem; naprawdę chciałam zobaczyć tę scenę na ekranie). Później, kiedy ta relacja rozwijała się – Dany stawała się coraz bardziej władcza i coraz bardziej wsiąkała w tę kulturę, a Drogo coraz częściej miał momenty, kiedy wyrażał wobec niej czułość, a nawet dumę – naprawdę chciało się tę dwójkę oglądać i chciało się, aby rzeczywiście wspólnie podbili świat…
Z tym, że jakiś czas po zapoznaniu się z serialem Dominic Noble robił serię Lost in Adaptation o pierwszym sezonie Gry o Tron i w drugim odcinku zwrócił uwagę na to, że w książce Drogo sprawiał Dany ból podczas stosunku (tak wielki, że chciała umrzeć). Oglądając ten filmik, nie pamiętałam już, jak to było w książce, ale kiedy mi o tym przypomniano, spoglądałam na niego trochę mniej przychylnym okiem.
Przejdźmy teraz do mich pozostałych ulubieńców.
Pewnie nikogo nie zdziwi fakt, że drugą postacią, której kibicowałam, był Tyrion Lannister. W pierwszych dwóch książkach dał się poznać jako sympatyczny, zadziorny i bardziej moralny w przeciwieństwie do swojego rodzeństwa. Przyznam też, że moja miłość do tej postaci była spowodowana przez to, jak był pokazany w serialu, bo poza Grą o Tron i Starciem królów nie przeczytałam Pieśni Lodu i Ognia (później wyjaśnię dlaczego). Tak więc przez większość czasu znałam tylko tego heroicznego Tyriona w wykonaniu Petera Dinklage’a i tylko z rozpisek na TVTropes wiedziałam, że w książkach Tyrion staje się antagonistą i zmierza w mroczną stronę; o wiele mroczniejszą niż jego sytuacja w czwartym sezonie, kiedy zabija ojca i ukochaną.
Tak czy inaczej, popularność tej postaci wynika z tego, że w przeciwieństwie do Jaimiego i Cersei, którzy mają odcienie szarości, ale przeważnie robią za antagonistów, ich brat Tyrion wydaje się mieć jakieś skrupuły i głowę na karku. Fakt, że rzuca kilka mądrych i zabawnych tekstów, sprawia, że tym łatwiej go polubić. W dodatku jest nam go trochę żal, bo ze względu na swój wzrost i na to, że jego matka zmarła przy porodzie, jest traktowany przez ojca i siostrę, jak potwór, a przez resztę społeczeństwa jako – w najlepszym razie – mały, zabawny człowieczek. A w Starciu królów zostaje namiestnikiem, próbuje wprowadzić jakiś porządek, a nawet prowadzi armię Królewskiej Przystani do boju… ale ludność i tak obwinia go za całe zło, a pod koniec bitwy o Czarny Nurt właściwie nie ma co liczyć na jakąkolwiek wdzięczność.
Śledziłam też wątki odnajdującego się w Nocnej Straży Jona Snow i ukrywającej się przed ludźmi Lannisterów Aryi Stark. Historia Jona Snow z początku wydawała mi się niezbyt interesująca, ale kiedy wreszcie dotarł za Mur, zaczął bratać się z pozostałymi rekrutami (zwłaszcza Samem Tarly), a nawet między nim a Joerem Mormorntem zawiązała się więź, zaczęłam go bardziej lubić (ogólnie ten koncept Nocnej Straży, jako grupy, która ma bronić Muru, ale jednocześnie musi porzucić pragnienie chwały i założenia rodziny, był dość unikalny… chociaż potem zdałam sobie sprawę z tego, że jest kilka podobnych profesji w Westeros – m. in. Gwardia Królewska i maesterzy).
Arya wydawała się na pierwszy rzut oka być taką sztampową postacią chłopczycy, która Nie Jest Jak Inne Dziewczęta™ i pokaże tym wrednym mężczyznom, że kobieta też może być badassem… ale szybko odkryłam, że jest postacią o wiele ciekawszą. Przede wszystkim jej bracia i ojciec nie traktowali jej z jakąś kpiną za to, że interesuje się walką, wręcz przeciwnie – Jon podarowuje jej miecz, a Ned zatrudnia dla niej nauczyciela fechtunku. Później widzimy jak ta mała dziewczynka uczy się jak przeżyć, a nawet spotyka dziwnego osobnika potrafiącego zmieniać twarze. Jej motywacją nie jest udowodnienie czegoś mężczyznom, tylko zemsta, i jest to o tyle niepokojące, że mała dziewczynka widziała i wycierpiała tak wiele strasznych rzeczy, że pragnie śmierci kilkorga ludzi i robi się coraz bardziej bezwzględna.
Nawet Sansa próbująca przetrwać na królewskim dworze, czy Catelyn Stark prowadząca prywatne śledztwo, były niczego sobie (chociaż denerwowało mnie to, jak Catelyn traktowała Jona). Rzecz jasna zakończenie pierwszej książki, w którym Ned Stark ginie, zdziwiło mnie tak bardzo, jak większość czytelników (i widzów), bo wszystko wskazywało na to, że Ned jest głównym bohaterem, którego będziemy śledzić przez resztę cyklu. A tu klops.
W zasadzie po dwóch książkach Pieśni Lodu i Ognia byłam kupiona i chciałam zobaczyć większość z tych scen na małym ekranie. I cóż, kiedy obejrzałam pierwszy sezon, byłam (przeważnie) pod pozytywnym wrażeniem. Oglądając serial, cieszyłam się, że te postaci zostały w miarę dobrze przedstawione. Największym zaskoczeniem była dla mnie Catelyn Stark, po części dlatego, że wyglądała na kobietę, która ma już kilkoro dorosłych dzieci. Poza tym wiele z jej gorszych zachowań zostało w serialu usuniętych albo stonowanych, dzięki czemu wydawała mi się bardziej sympatyczna.
Peter Dinklage jako Tyrion Lannister był świetny i tym bardziej scementował moją miłość do tej postaci. Tywin Lannister z kolei był trzecią rolą Charlesa Dance’a, którą widziałam (tuż po Łowcy czarownic i ekranizacji Piekła pocztowego), i zdałam sobie sprawę z tego, że Dance często gra właśnie takich Wspaniałych Manipulatorów (i trudno się dziwić, facet ma tę prezencję człowieka, który samą tylko obecnością wzbudza respekt i przejrzał Cię w chwili, kiedy przekroczyłeś próg jego gabinetu).
Tak czy inaczej, obejrzałam pierwszy, a jakiś czas potem drugi sezon Gry o Tron. Na początku miałam taki plan, że wezmę się za trzeci sezon, jak tylko przeczytam Nawałnice mieczy. Stal i śnieg. Czas jednak mijał, trzeci sezon się kończył, zaraz miał wyjść czwarty, a ja nadal nawet nie kupiłam tej książki – najpierw dlatego, że cena mnie odstręczała, a potem dlatego, że po prostu moje zainteresowanie Pieśnią Lodu i Ognia zmalało. Ostatecznie wreszcie postanowiłam odpuścić sobie nadrabianie powieści i oglądać serial bez znajomości literackiego pierwowzoru. Nadal jednak od czasu do czasu nachodziła mnie chęć, aby wrócić do książek, bo słyszałam, na przykład, że wątek Aryi szkolącej się w Domu Czerni i Bieli wyglądał zupełnie inaczej; z kolei podczas ostatniego powtarzania serialu dowiadywałam się innych rzeczy, które wzbudziły moje zainteresowanie, na przykład, Lady Stoneheart. Dlatego niedawno wreszcie zamówiłam sobie Stal i śnieg.
Tak więc do trzeciego sezonu zasiadłam późno, kiedy już dawno reszta świata wiedziała, co tam się stanie. Między innymi, natrafiałam na termin „Red Wedding” (czyli Krwawe Gody). Ze sposobu, w jaki inni o nim mówili, wiedziałam, że jest to coś wstrząsającego i makabrycznego, jednak przez dłuższy czas starałam się omijać wszelkie spoilery, co do tego wydarzenia. Wiedziałam, że chodziło o wesele, wiedziałam, że coś na tym weselu miało miejsce, ale kto zginął, dlaczego i tak dalej, to już nie. Chciałam, aby ta scena wywarła na mnie takie samo wrażenie, jak na tych, którzy widzieli ją pierwszy raz. Przez pewien czas udawało mi się uniknąć spoilerów, ale pewnego dnia obejrzałam filmik WatchMojo o najbardziej wstrząsających śmierciach w telewizji i tam dowiedziałam się, czym są naprawdę Krwawe Gody. I tyle mojego unikania spoilerów.
Niektóre wątki w trzecim sezonie były nudne (Bran, Rickon i Reedowie podróżujący do Nocnego Straży), inne okazały się zaskakująco ciekawe i pozwoliły mi spojrzeć inaczej na pewne postaci (Brienne dostarczająca Jaimiego Lannistera do Królewskiej Przystani; Margeary Tyrell i jej babcia zyskujące wpływy na dworze), jeszcze inne były dla mnie mordęgą (Jon wśród Dzikich Ludzi; Robb Stark i jego romans z pielęgniarką). Nowa dynamika między Ogarem i Aryą też miała w sobie coś niesamowitego, nie tylko dlatego, że rodziła się między nimi specyficzna więź (ona go nienawidzi, on chce odstawić ją do rodziny i zebrać za to kasę), ale też dlatego, że Sandor Clegane – ze swoim cynicznym i bardziej pragmatycznym podejściem do życia i do walki – dał Aryi kilka cennych lekcji, które mogły przydać się jej w jej poszukiwaniu zemsty.
W przeciągu ośmiu sezonów Arya Stark z małej dziewczynki staje się zabójczynią. W trzecim sezonie czerwona kapłanka, Melisandre, spogląda na Aryę i oznajmia jej, że „zamknie wiele oczu”, i w zasadzie od tej pory widzimy, jak dziewczyna zyskuje właściwe umiejętności, aby dokonać swojej zemsty. Chyba najciekawsze w jej wątku jest to, że w pewnym momencie Arya zaczyna służyć Bogu Bez Twarzy i przeżywa wewnętrzny konflikt między pragnieniem pomszczenia swoich bliskich a nowym życiem, które wymaga od niej porzucenia własnej tożsamości na rzecz służby czemuś większemu. Ostatecznie jednak jej własne pragnienia, ale też współczucie, sprawiają, że Arya powraca na starą ścieżkę, ale zyskuje możliwość przybierania obcych twarzy.
Najbardziej znienawidzonym przeze mnie wątkiem w trzecim sezonie był pobyt Jona Snowa w obozie Dzikich Ludzi. I to jest spowodowane przez jeden szczególny czynnik – Ygritte. Matko, jak ta laska mnie wkurzała z tymi swoimi przemowami o wolności i o tym, jacy to Dzicy są niezrozumiani przez ludzi z Południa! Prawie każda jej interakcja z Jonem sprowadzała się do drwin z jego wartości i z wywodów o tym, że „Dzicy są wolni”. Zwłaszcza że potem Dzicy Ludzie z jednej strony uważali się za lepszych, a z drugiej – dokonywali mordów („Zabijmy staruszka, który nic nam nie zrobił. Tylko wyświadczymy mu przysługę.”, „Dokonajmy rzezi na pobliskich wioskach, aby zwrócić uwagę Nocnej Straży.”). I wiecie, Dothrakowie robili gorsze rzeczy – nie tylko mordowali, ale też brali do niewoli i gwałcili – ale nie wzbudzali we mnie aż takiej antypatii, jak Dzicy Ludzie, właśnie dlatego, że narracja nie próbowała ich przedstawić jako biedny lud, na którego spada czarny PR. Co by nie mówić, kiedy Ygritte zginęła, nie poczułam jakiegoś wielkiego smutku.
Niemniej jednak z czasem Dzicy Ludzie przestali mnie wkurzać, a nawet poczułam pewną sympatię do Tormunda. Pomimo tego, że byli oni zabijakami, a strażnicy, którzy zasiekali Jona za to, że sprzymierzył się z nimi, mścili się za spalone wioski, musiałam przyznać Jonowi rację, że lepiej działać razem przeciwko Innym, niż walczyć między sobą.
Jon Snow przez cały serial miota się między powinnościami wobec Nocnej Straży a pragnieniem pomszczenia lub pomocy swojej rodzinie. W przeciągu całej fabuły staje się rekrutem, zdrajcą, lordem dowódcą, człowiekiem, który zawiera przymierze z Dzikimi, ofiarą morderstwa, zmartwychwstańcem, a wreszcie Królem Północy. Potrafi dowodzić armią, potrafi pociągnąć za sobą tłumy, a do tego kieruje się honorem. Mimo tych charakterystyk nie chciałam jednak, aby zdobył Żelazny Tron, a kiedy w siódmym i ósmym sezonie między nim a Daenerys zaczęło coś być (a jeszcze okazało się, że jest on zaginionym Targaryenem), oglądało mi się go o wiele gorzej.
Jak wspominałam, wątek Sansy próbującej poradzić sobie w meandrach dworskiej polityki Królewskiej Przystani był sam w sobie interesujący. Zwłaszcza że wszyscy dookoła traktują ją jak pionka w grze, z którym małżeństwo zapewni im silną pozycję na Północy. Ona zaś powoli uczy się, jak przeżyć i staje się mądrzejsza i bardziej uważna. Niestety, choć przez dłuższy czas wyglądało na to, że wszystko się ułoży, Sansa sprzymierza się z Littlefingerem, który w zasadzie sprzedaje ją Boltonom. O lodówkowaniu podczas nocy poślubnej Sansy i Ramsaya powiedziano już wiele i po latach nadal pozostaje po nim niesmak. Nawet biorąc pod uwagę to, że Sansa potem zostaje Królową Północy i wywiera zemstę na Ramsayu i Littlefingerze, jej historia byłaby o wiele lepsza, gdyby od momentu opuszczenia Królewskiej Przystani Sansa stała się bardziej znaczącym graczem. Ale niestety, scenarzyści mieli inne plany.
Ramsay Bolton jest zresztą jedną z tych postaci, której śmierci widz nie może się doczekać. Gra o Tron ma trzech takich bohaterów – król Joffrey Baratheon (wzorowany na Kaliguli), Walder Frey (który był inicjatorem Krwawych Godów), i torturujący ludzi psychicznie i fizycznie dla zabawy Ramsay Bolton właśnie. Każdego z nich dopada potem zasłużona kara – Joffrey pada od trucizny, patriarcha Freyów zostaje zabity przez Aryę, a Ramsaya rozszarpują jego własne psy. I we wszystkich trzech przypadkach jest to poczucie satysfakcji.
Historie moich ulubieńców – Tyriona i Daenrys – szły w dość ciekawym kierunku. Scena, w której Dany zdobywa Nieskalanych, każe im przeciwstawić się ich handlarzowi (który wcześniej obrażał ją po valyriańsku), a potem uwalnia ich, jest po prostu świetna, tak jak wiele innych jej posunięć w zdobyciu Astaporu i Mereen. Z kolei małżeństwo Tyriona z Sansą miało potencjał być bardzo ciekawą relacją (najlepiej obrazowała to scena, w której mijają ich złośliwi gapie, Tyrion stwierdza, że jest do tego przyzwyczajony i wymyśli im jakąś paskudną zemstę, po czym Sansa sama sugeruje pewną karę; w tamtym momencie naprawdę chciałam, aby ci dwoje działali razem, może nie jako para, ale jako przyjaciele i sojusznicy).
Jednocześnie trzeci (a potem czwarty) sezon – z wątkiem Daenerys wyzwalającej kolejne miasta i przysposabiającej się do roli królowej; a także Tyriona próbującego sprawować właściwie swoją funkcję namiestnika, pomimo kłód rzucanym mu przez rodzinę – sprawił, że chciałam, aby ta dwójka się spotkała i połączyła siły. Miałam wrażenie, że rosnąca militarna i polityczna potęga Dany w połączeniu z umysłem Tyriona mogłyby stanowić niezwykłą kombinację. Zwłaszcza że Tyrion w ojczyźnie nie był poważany, a do tego został w czwartym sezonie oskarżony o zamordowanie króla. Prawda, wyniknęła z tego jedna z najlepszych scen w samym serialu – Tyrion wygłaszający podczas procesu pełną wściekłości i goryczy przemowę do tych wszystkich ludzi, którzy zawdzięczają mu życie i którzy teraz chcą go zabić – ale jednak w tym momencie w zasadzie pogrążył się jeszcze bardziej i w Królewskiej Przystani raczej już nic więcej nie zdziała. Czemu więc Tyrion nie mógłby pracować z kimś, kto chce wyzwolić niewolników i „połamać koło”? Daenerys na pewno by go doceniła. Jakże więc byłam usatysfakcjonowana, kiedy Varys zabrał Tyriona do Essos.
Z tym, że kiedy wreszcie się spotkali i Tyrion zaczął pomagać Dany, nie wykonał zbyt dobrej roboty. W zasadzie to jego służba u Daenerys nie układała się tak, jak myślałam, że będzie się układać, przez co byłam nieco zawiedziona. Zaczęło się całkiem obiecująco – najpierw Tyrion doradza jej, co zrobić z Jorah Mormontem, a potem przeprowadzają błyskotliwą rozmowę wieczorem, kiedy to wspominają o swoich „okropnych ojcach” – ale później ich relacja poszła w kierunku, który nieszczególnie mi się podobał. Dany dość często ignorowała rady Tyriona, a kiedy go słuchała, nagle okazywało się, że on źle ocenił sytuację. W pewnym sensie było to do przewidzenia – w tym uniwersum nic nie idzie łatwo, a Dany ma jednak bardzo silną osobowość i bywa okrutna (zwłaszcza kiedy uważa, że musi okazać siłę). I nawet, kiedy w ostatnim sezonie Dany pomagała w obronie Winterfell i kazała Tyrionowi się kryć, bo „potrzebuje jego umysłu”, trudno mi było to kupić.
Ostatni sezon Gry o Tron był… nierówny, mówiąc delikatnie. Pierwsze trzy odcinki jakoś się broniły i miały pewne mocne momenty (jak rozmowa Tyriona, Brienne, Jaimiego i jeszcze kilku innych postaci dzień przed bitwą o Winterfell), ale kiedy nadszedł czas, aby Daenerys podbiła Królewską Przystań, wszystko poszło się bujać. Tak jak wszyscy, byłam zawiedziona sceną, w której Dany postanawia jednak spalić mieszkańców stolicy. I nawet nie dlatego mi to nie przypasowało, że uważałam to za sprzeczne z jej charakterem (bo przez te osiem sezonów widzieliśmy, że okrucieństwo nie jest jej obce). Nie, problem polega na tym, że nie wiadomo nawet, co sprawiło, że to zrobiła. W samej scenie widzimy, że lata na smoku, widzi bijące dzwony, a potem nagle postanawia dokonać rzezi. Angry Joe wraz z kolegami podsumował to świetnie – gdyby wcześniej było jakoś ustanowione, że dzwony jej się źle kojarzą (na przykład, z powodu jakiegoś złego wspomnienia), ta scena miałaby więcej sensu.
Ale pomimo tego, że w ostatnim odcinku Daenerys zamienia się w szaloną dyktatorkę, Jon ją zabija, a potem na tronie zasiada Bran, bo „ma najlepsza historię”, ja wspominam finał Gry o Tron nieco lepiej. Kiedy już Dany ginie, wszystkie strony konfliktu zbierają się, aby omówić sytuację, a potem jedne postaci zajmują się odbudową królestwa po wojnie, podczas gdy inne ruszają w swoją stronę. Po obejrzeniu tego odcinka pierwszy raz miałam wrażenie, że rzeczywiście Westernos wchodzi w nową erę – coś się skończyło i teraz coś się zacznie.
Niemniej jednak dla wielu był to koniec Gry o Tron jako telewizyjnego fenomenu i nikt nie był zainteresowany spin-offami serii, które twórcy mieli w planach. Jeszcze w połowie sezonu byłam gotowa im wybaczyć niektóre błędy, usprawiedliwiając je tym, że pewnie dyrektorzy ucięli im kasę i kazali jak najszybciej wszystko zakończyć… ale nie, okazało się potem, że producenci serialu dostali pełną swobodę działania. Tak więc finał Gry o Tron przeszedł do historii jako jeden z najgorszych w najnowszej historii telewizji.
Poza główną historią Pieśni Lodu i Ognia, miałam okazję jeszcze przeczytać powieść prequelową Rycerz Siedmiu Królestw, będącą zbiorem trzech opowiadań o rycerzu Dunkanie i jego małym giermku Aegonie „Jaju” Targeryenie. Po raz pierwszy dowiedziałam się o tej książce z filmu Dominica Noble i cóż, „rycerska” historia Dunka wydawała mi się dość ciekawa (nie mówiąc już o tym, że jego relacje z Jajem są zabawne i urocze). Nie brak tam typowych dla tego uniwersum brutalności i tragizmu, ale dla odmiany śledzimy dwójkę bohaterów, a nie całe stado i jest w tym trochę więcej heroiczności.
Gra o Tron przyczyniła się do stworzenia kilka ciekawych tworów fanowskich – od produkcji NotLiterally (serii Ask Westeros i piosenki A Character That I Used To Know), poprzez bardzo krótkie School of Thrones i liczne piosenki Miracle of Sound (ja najbardziej lubię The Halfman Song, No One i When Winter Comes).
Generalnie uważa się, że głównym wkładem Pieśni Lodu i Ognia i opartego o nią serialu w popkulturę, było pokazanie, że fantasy może być „dla dorosłych”: może zawierać bardzo graficzną przemoc, może zawierać sceny seksu, może być pełna przekleństw, jednym słowem – nie musi być tylko familijną rozrywką. Oczywiście, fani fantastyki mogą podać przykłady „dorosłego” fantasy, które są starsze od Pieśni Lodu i Ognia (chociażby opowiadania o Wiedźminie albo manga Berserk), niemniej jednak przez dłuższy czas przeciętny człowiek kojarzył z fantasy Harry’ego Pottera, czy Władcę Pierścieni, które nawet jak miały jakieś poważne elementy (jak wojna czy śmierć), wciąż mogły być oglądane przez młodszą widownię.
Ja jednak odnoszę wrażenie, że novum Gry o Tron polegało nie tyle na tym, że było to mhroczne fantasy, co na dwóch szczególnych elementach.
Po pierwsze – mieliśmy właściwie bohatera zbiorowego. Ponieważ śledziliśmy poczynania kilku postaci, które mają swoje, całkiem zrozumiałe motywy postępowania oraz własne, dramatyczne i ekscytujące przygody, bardzo łatwo było znaleźć sobie ulubieńców. Widz mógł kibicować Catelyn Stark próbującej dociec, kto próbował zabić jej syna, Brana; Daenerys Targaryen powoli zbierającej armię i wpływy do odebrania Żelaznego Tronu; Tyrionowi Lannisterowi, który co chwila wpada w coraz to gorsze kłopoty i próbuje się z nich wykaraskać za pomocą pomyślunku; Nedowi Starkowi podejmującemu się bycia królewskim namiestnikiem, a jednocześnie prowadzącym śledztwo w sprawie śmierci swojego poprzednika; królowi Stannisowi, który nawrócił się na nową wiarę i postanowił zdobyć tron, czy Theonowi Greyjoyowi, który musiał wybierać między lojalnością wobec jednej i drugiej rodziny. Z czasem postaci jest coraz więcej, ale ponieważ w Grze o Tron każdy może umrzeć, nie jest pewne, jak skończy się cała historia.
Po drugie – duży nacisk postawiony jest na politykę. W sumie tu jest zasadnicza różnica między Pieśnią Lodu i Ognia a Władcą Pierścieni – bitwy nie są tam tak ważne, jak zawieranie i zabezpieczanie sojuszy; dworskie gierki, czy zapewnienie sobie posłuchu wśród ludu. Oczywiście, w innych utworach fantasy mogą pojawić się te same wątki, ale jednak w książkach Martina są one bardziej wyraźne. Do pewnego stopnia fakt, że mamy zbiorowego bohatera, sprawia, że czytamy, nie tyle legendę o rycerzach i damach, co książkę historyczną o dziejach pewnego królestwa w średniowieczu. Poniekąd też czołówka Gry o Tron, pokazująca poszczególne lokacje w tym uniwersum, zdaje się nam mówić: „Tutaj głównym bohaterem nie jest jakiś konkretny człowiek, tylko całe królestwo.” (Zresztą Kyle Kallgren z kanału Brows Held High doszukał się w książkach Martina różnych nawiązań historycznych.)
Przed i po Grze o Tron miałam okazję zaznajomić się z innymi utworami fantastycznymi. Był taki okres czasu, kiedy byłam już zmęczona klimatami około-średniowiecznymi w fikcji i dlatego moją sympatię zdobyło Arcanum: Przypowieść o Maszynach i Magyi. Tak jak Gra o Tron czerpała dużo ze średniowiecznej historii, tak Arcanum czerpie z dziewiętnastego wieku i porusza temat industrializacji świata. Są tam też wątki społeczne i historyczne, i nieobce są tej grze seks i przekleństwa.
Po latach zdałam sobie też sprawę z tego, że ten większy nacisk na politykę w fantastyce nie jest niczym nowym, bo kilka lat później przeczytałam Diunę Franka Herberta i tam też dużo miejsca poświęcone było polityce i walce o wpływy, nie tylko militarne, lecz także ekonomiczne (fabuła w zasadzie zaczyna się od tego, że planeta Arrakis zostaje zabrana rodowi, który nią dotychczas zarządzał).
Dzisiaj również coraz częściej porównuję Grę o Tron do Świata Dysku i mam wrażenie, że te dwa utwory stoją na dwóch przeciwległych biegunach – jeden jest pesymistyczny i pełen seksu i przemocy, drugi – optymistyczny i nieco „grzeczny” (choć nie stroniący od ostrej satyry). Świat Dysku też jest jednak pełen unikalnych postaci (jak Śmierć, Rincewind, Vimes czy wiedźmy z Lancre) i też pełen nawiązań do historii i kultury. Gra o Tron i Pieśń Lodu i Ognia na pewno zmieniły sposób, w jaki dzisiaj postrzegana jest fantastyka, jednak coraz częściej doceniam to lżejsze i bardziej optymistyczne fantasy.
Na tym kończę moją małą retrospektywę Gry o Tron. Do widzenia w maju!
Fajne omówienie i ciekawe wnioski. Myślę, że masz rację z tym, że w zasadzie brak jednego głównego bohatera był jednym z najbardziej wyróżniających czynników w tym serialu. Mam tylko pewną uwagę: dobrze byłoby wyjaśnić (albo dodać odnośnik do wyjaśnienia), co oznacza lodówkowanie, bo nie każdy zna ten termin, a myślę, że trudno będzie znaleźć samodzielnie wyjaśnienie tego pojęcia, jeśli się nie zna nazwy tego tropu w języku angielskim.